Etext produced by Michalina Makowska, Szczecin, Poland, Eve Sobol, South Bend, IN, USA, and Julia Jezierska, Stawiszyn, Poland. Title: "Ironia Pozorów" Author: Maciej hr. £ubieñski PROLOG Dnia³o... Leniwo, sennie pierzcha³y mg³y przezrocze, tul±ce siê dot±d w niemej pieszczocie do ¶cian wielkiego grodu i wodnej, p³yn±cej u stóp jego fali. Wreszcie - znik³y... Na wzgórzu ukaza³o siê miasto. Z wysoka, iglicami katedry, licznymi gmachami i z¿ó³k³± zieleni± ogrodów przejrza³o siê dumnie w nurtach szarych rzeki, a po szybach okien domów jego zamigota³ równocze¶nie pierwszy bladawy promyk chmurnego jesiennego ¶witu. Na poddaszach krytego ceg³± staromiejskiego domku nieprzes³oniête niczem okno jedno za¶mia³o siê weselej od innych do matowego porannego ¶wiat³a. Ciekawie do wnêtrza facyatki w¶lizn±³ siê brzask smêtny. W pokoiku, o paru najniezbêdniejszych tylko sprzêtach, na razie nie by³o nikogo. Po¶ciel nienaruszona bieli³a siê do¶æ schludnie, wszystko woko³o za¶ wskazywa³o wyra¼nie, i¿ w³a¶ciciela siedziby tej od wczoraj ju¿ nie by³o, puls bowiem kie³kuj±cej tu jakiego¶ jednego ¿ycia, zastyg³y w panuj±cym wszêdzie nieporz±dku, wyra¼nie oczekiwaæ siê zdawa³ cierpliwie na swego pana i w³adcê. Tymczasem za¶ tylko po niezamiecionych k±tach b³±ka³y siê pustka i nuda, a nietrudno by³o domy¶leæ siê, ¿e bieda w swej ziemskiej wêdrówce zagl±daæ tu nieraz musia³a... Go¶cinê jej bowiem zdradza³o tutaj - wszystko. A wiêc i ubo¿yzna mebli i atmosfera jaka¶ duszna, wreszcie to co¶ niewidzialnego, nieokre¶lonego, z k±tów, ze ¶cian, zewsz±d, wyzieraj±cego, co, jak widma cieñ, szeptem jakby, mówi wci±¿ o sobie i ³zawo siê skar¿y. W przedziwnie zgodnej, panuj±cej tu ogólnie harmonii szarzyzny, melancholii i smutku, d¼wiêcza³a jednak, drga³a, niby u¶mieszek radosny, jasny, nuta weselsza. By³a za¶ ni± stoj±ca w rogu pokoju, na komódce staro¶wieckiej, zniszczonej, w inkrustowane, wykwintne ramy oprawna fotografia gabinetowa m³odej dziewczyny, ku której z obok stoj±cej szklaneczki ma³ej wychyla³a siê pieszczotliwie w rozkwicie swym ¶liczna aksamitna p±sowa ¶wie¿a ró¿a. Dziewczê i ró¿a patrzy³y na siebie, lecz królowa kwiatów z s±siedztwa swego dumn± byæ tylko mog³a. Z martwej bowiem kartki kartonu, spogl±da³a na ¶wiat du¿emi oczyma cudna twarz dziewczyny, a zaklêty w rysach i uk³adzie ca³ej postaci nieujêty jaki¶ wdziêk - ta si³a najwiêksza kobiety, oporna na lata i burze ¿ycia, ¶wie¿a zawsze, jak kwiecie wiosny - sz³a na widza i chwyta³a go za serce, czaruj±c natychmiast swem s³abem b±d¼ co b±d¼ tylko artyzmu ludzkiego odbiciem. Odosobnienie za¶ wyra¼ne rogu izdebki, gdzie sta³a fotografia, od otaczaj±cych i rozrzuconych po pokoju sprzêtów, oraz pewna czysto¶æ staranna, cechuj±ca to miejsce - ¶wiadczy³y sob± równie¿ a¿ nadto, ¿e nieobecny w³a¶ciciel mieszkanka tego dba³ wielce o ten zak±tek, zdradzaj±c przytem, ¿e i on w biedzie swej mia³ mo¿e jak±¶ chwilkê jasn±, jakie¶ swoje marzenie!... Tak, niew±tpliwie!... Si³a bowiem jakby ukryta, a nieujêta jednocze¶nie i dziwna, bi³a od tego k±cika pami±tek; zdawa³ siê byæ on jedynym u¶miechem smutnego zk±din±d tu bytu i jedyna równie¿ kapliczka, nik³ego z³udnego zapewne jakiego¶ szczê¶cia, ale zawsze - szczê¶cia. W szar± nêdzê istnienia "pana", zamkniêtej w tych ¶cianach biedy, ¿ycie wpl±ta³o widaæ jak±¶ niæ z³ot±, rzuci³o na os³odê hojnie i lito¶ciwie pêk duchowych promieni!... Tymczasem w ciszy izdebki nie przerywa³o nic zgo³a... Przez ma³e okienko widaæ tu by³o spiêtrzone dachy z czerwonej ceg³y, kominy; dalej, w dole, srebrzy³a siê rzeka, a ¶rodkiem niej cicho sunê³a w³a¶nie berlinka, zd±¿aj±c ku miejskiej przystani. Z wie¿y której¶ z poblizkich ¶wi±tyñ w ogólnem milczeniu melodyjnie rozleg³ siê niebawem d¼wiêk sygnaturki porannej. Monotonne nieco pop³ynê³o w dal echo z dzwonu, a zawtórowa³y mu wkrótce ¶wistawki licznych fabryk, turkot wozów z mlekiem i pieczywem, oraz inne, p³yn±ce zewsz±d odg³osy. Powolnie budzi³o siê ju¿ miasto. Krêtymi uliczkami staromiejskiej dzielnicy zd±¿a³ krokiem równym i szybkim ku opisanej powy¿ej siedziby swojej m³ody mê¿czyzna, ros³y i gibki, ubrany w jesienne palto i pognieciony miêkki kastrowy kapelusz, nadaj±cy ¶niademu obliczu jego i bujnemu zarostowi wyra¼ny typ jakby po³udniowca z Zachodu. Szed³ on, pogwizduj±c z cicha, z rêkami w kieszeniach, zamy¶lony, a po wyminiêciu kilku przechodniów, skrêciwszy w uliczkê w±zk± i g³uch±, znalaz³ siê na niej sam zupe³nie. Po chwili jednak z poza wêg³a staro¶wieckiego domu, tworz±cego róg tej ulicy, wysunê³a siê pewna postaæ i poczê³a i¶æ w ¶lad za nim. By³a to biedna jaka¶ babina, a snaæ nieco podpita, bo zataczaj±c siê z lekka, krzykliwie pod¶piewywa³a co¶ sobie. Ma³a, krêpa, okrêcona czerwon± we³nian± chustk± i w takiej¿e spódnicy, ko³ysa³a siê ona zabawnie, przystaj±c co kroków kilka, i niby baletnica szybko wykrêcaj±c siê na jednej nodze. W swe ko¶ciste rêce spódnicê ujmowa³a przytem pociesznym ruchem, a z pe³n± komizmu gracy± unosz±c j± wyra¼niej i g³o¶niej powtarza³a ostatni± piosenki zwrotkê, i sz³a dalej, aby w parê minut ponownie wykonaæ te¿ same identycznie produkcye. Id±cy ulic± mê¿czyzna przystan±³ i patrza³ ciekawie na babinê, wkrótce jednak, znudzony, obojêtnie odwróci³ siê i pocz±³ i¶æ dalej. W tej samej chwili pos³ysza³ za sob± wo³anie: - Hej, panoczku, panoczku! Stójcie-no ino tam, stójcie!... M³ody cz³owiek odwróci³ siê i ujrza³ zmierzaj±c± ku niemu kobiecinê; trzyma³a co¶ w rêku i kiwa³a nañ. Zdziwiony podszed³ bli¿ej i zapyta³: - Có¿ to, czegó¿ ode mnie chcecie? Babina za¶, podaj±c mu jaki¶ przedmiot, obja¶ni³a: - A dyæ zgubili¶ta to panoczku!... Przez ma³a psewróci³abym se bez tê torbê... Nieznajomy machinalnie uj±³ w rêkê, co mu dawano. Trzyma³ pugilares du¿y, ciê¿ki i elegancki; by³ on ze skóry koloru wi¶niowego i mile dotkniêciem swem pie¶ci³. Na ten widok zarumienione od porannego ch³odu oblicze m³odzieñca zblad³o, rêka mu zadr¿a³a nerwowo, a na ustach, które z lekka poruszy³y siê niedostrzegalnie, zamar³y, jakby niewypowiedziane jakie¶ s³owa. Jednocze¶nie spojrzenie jego du¿ych ciemnych oczu obrzuci³o badawczo uliczkê: wokó³ nie by³o nikogo, tylko zapuszczone story licznych okien u domów patrzy³y przed siebie martwem okiem - w ciszy u¶pienia jeszcze drzema³o tu miasto. Przenikliwy, rozumny wzrok nieznajomego spocz±³ z kolei na twarzy stoj±cej przed nim kobieciny, i zatrzyma³ siê na niej d³ug± chwilê... Zdawa³a siê ona byæ ze wsi, a Bogu duszê winna, uciera³a w tej chwili swój nos zamaszy¶cie, nieestetycznym i prymitywnym, ludowi naszemu w³a¶ciwym sposobem, mrugaj±c równocze¶nie ma³emi, zasz³emi krwi±, jak u królika, oczkami. Niew±tpliwie by³a przytem powesela³± od trunku, a nie pijan± przed chwil± widaæ ¶piewaj±c± tylko - tak sobie, gwoli zado¶æuczynienia nastrojowi swemu, czy te¿ mo¿e zbytkowi przyrodzonego temperamentu. - Dziêkujê wam! - Lakonicznie rzuci³ nagle nieznajomy, prosto w piegowat± i czerwon± twarz babiny i odwróciwszy siê z po¶piechem, podniós³ ko³nierz paltota, wtuli³ w niego g³owê, nasun±³ na oczy kapelusz i pocz±³ i¶æ bardzo szybko, wkrótce za¶ pu¶ci³ siê prawie ¿e biegiem. - A to ci leci!... Niby ta elektryka, zrozumienia nijakiego niemaj±ca, - zawyrokowa³a g³o¶no do siebie, wzruszaj±c ramionami, kobiecina. Ra¼no z miejsca ruszy³a i ¶piewaæ znowu poczê³a, echo za¶ jej piosenki, odbiwszy siê o mury charakterystycznych, przygarbionych wiekiem kamienic Starego Miasta - pogna³o za nikn±cym ju¿ w g³êbi uliczki mê¿czyzn±, ostatni± sw±, dwukrotnie powtórzon±, zwrotk±: "A kto kocha, ten jest zdrów, A kto kocha - ten jest zdrów..." Zgrzytn±³ klucz w zamku cichej facyatki, otworzy³y siê gwa³townie drzwiczki, i na progu stan±³ w³a¶ciciel tego mieszkanka. Od powiewu, wywo³anego pr±dem powietrza, zadr¿a³y firanki u ma³ego okienka, ze szklanego za¶ kielicha pochyli³a siê ku fotografii m³odej dziewczyny ró¿a aksamitna, jakby pragn±c z ni± wspólnie powitaæ pana swego. - Nareszcie!... - wyszepta³y z ulg± usta przyby³ego i ruchem nerwowym, zamkn±wszy cicho drzwi za sob±, przekrêci³ klucz w zamku. Rzecz dziwna - natychmiast w czterech ¶cianach smutnej dot±d izdebki zrobi³o siê jako¶ weselej i ja¶niej!... M³odo¶æ bowiem i si³a sz³y, bi³y od m³odego mieszkañca facyatki, i niby brakuj±cy promieñ ¶wiat³a, o¿ywi³y, zda siê, wnêtrze poddasza. Rzuciwszy kapelusz i paltot na krzes³o, m³odzieniec bacznie rozejrza³ siê po swym pokoiku, a zmarszczywszy brwi i jakby co¶ rozwa¿aj±c, pozosta³ w pozycyi stoj±cej d³u¿sz± chwilê. Poruszy³ siê jednak niebawem i podszed³ do drzwi, nads³uchuj±c równocze¶nie. Postawszy za¶ tam minut parê, zbli¿y³ siê nastêpnie do okna, a wpatrzywszy siê w nie przez sekundê mo¿e, po krótkiem wahaniu, powolnym ruchem spu¶ci³ roletê. Szarawa ciemno¶æ zaleg³a izdebkê. M³odzieniec podszed³ do kanapy, przed któr± sta³ stoliczek mahoniowy, i usiad³. Wkrótce w ciszy rozleg³ siê zgrzyt zapa³ki. Po chwili ma³a lampka o¶wietla³a ju¿ poddasze, m³ody cz³owiek za¶, raz jeszcze obejrzawszy siê wko³o, szybko, siêgn±³ do kieszeni swego ubrania. Nerwowo, ¶piesznie wydoby³ stamt±d wrêczony niedawno portfel skórzany i, z b³yskiem ciekawo¶ci w oczach roztworzywszy go, po³o¿y³ na stole. Z sze¶ciu, zapiêtych ma³emi klapkami, przedzia³ów z³o¿ony, z wielk± spodni±, id±c± przez ca³± d³ugo¶æ jego kieszeni±, w oczekiwaniu, cicho, pugilares patrzeæ siê zdawa³ na siedz±cego mê¿czyznê... Rêce jego jednak, dotkn±wszy siê tylko pobie¿nie wype³nionych kryjówek, zatrzyma³y siê chwilê bezczynnie, a na nerwowej twarzy odbi³o zdumienie, po³±czone jakby z przestrachem. - Jak to, wiêc tak du¿o tu czego¶? -mówi³y wyra¼nie wielkie, wyrazu pe³ne oczy m³odzieñca, i jednocze¶nie pytaæ siê zdawa³y niepewne: - Czy tylko to aby pieni±dze?.. I dziwna reakcya odbywa³a siê w duszy jego. Gdy krêtemi uliczkami lecia³ do swego mieszkanka, pali³a go chêæ ujrzenia, co zawiera portfel, a obecnie?... Lêk oto jaki¶ niewyt³umaczony zaw³adn±³ nim nagle. Przeczucie mówi³o mu wyra¼nie, ¿e tu, przed nim, w pugilaresie tym, ukryty na razie od oczu ludzkich, mie¶ci³ siê maj±tek mo¿e, tkwi³ pieni±dz - ten talizman ludzkiego dobrobytu i szczê¶cia, drzema³a ¶wiata tego potêga - z³oto... A jednak nie poruszy³ on dot±d wcale portfelu... Dlaczego? Bo z przeczuciem bogactw, które czekaæ siê zdawa³y tylko dotkniêcia jego, czu³ dobrze, zdawa³ sobie on sprawê z czego¶ innego równie¿. To by³a w³asno¶æ cudza!... Upomn± siê o ni± niew±tpliwie; on za¶, nie wiedz±c, co siê tam znajduje, mo¿eby móg³ jeszcze, pomimo swej nêdzy, zwróciæ w³a¶cicielowi ten oto przedmiot, czy uczyni to jednak, unurzawszy rêce w zawarto¶ci jego? Z rêk± na portfelu opart± mê¿czyzna zamy¶li³ siê bardziej jeszcze. Wszak, choæ z pozoru wesó³ i syty, nie posiada³ on w istocie na razie z³amanego szel±ga przy duszy. Ostatnie pieni±dze wyda³ na bilet kolejowy, który pozwoli³ mu wróciæ w ¶ciany poddasza z wczorajszej zamiejskiej wycieczki, zwi±zanej z nadziej± otrzymania posady. Nie otrzyma³ jej - wraca³ z niczem; g³odne dzisiaj ju¿ teraz pytaj±co zagl±da³o mu w oczy zimnem nieub³aganem spojrzeniem. A tu, przed nim!... M³odzieniec zerwa³ siê z kanapki i przebieg³ pokój kilka razy. Nagle, wytrzymaæ snad¼ ju¿ nie mog±c, pochwyci³ w dr¿±ce rêce le¿±cy portfel i rozpi±³ ruchem gwa³townym po kolei wszystkie jego kieszonki... I oto z jednego przedzia³u natychmiast z przyciszonym brzêkiem posypa³y siê na wyszarza³± serwetê stolika rulony z³ota, b³yszcz±ce, nowe - zamigota³y w niepewnem ¶wietle lampy i u³o¿y³y siê cicho... W ¶lad za nimi z innych kieszonek portfelu z szelestem wypad³y pliki storublówek, w opaskach, a z kryjówki jego spodniej wysunê³y siê do po³owy wielkie kwadraty piêæsetrublówek!... Wiêc nie by³o to urojeniem, marzeniem, mrzonk±!.. Rzeczywi¶cie zatem drzema³ tu pieni±dz w swym majestacie!.. M³ody cz³owiek odskoczy³ od sto³u i wpatrzy³ siê w nagromadzon± kupê grosza. Na twarz jego wyst±pi³ wyraz chciwo¶ci i oszpeci³ j±, oczy g³êbokie, du¿e, przybra³y po³ysk koci i wpi³y siê uporczywie w banknoty i z³oto. Po chwili zbli¿y³ siê ponownie do stolika. Lubie¿nym ruchem swej delikatnej rêki przesun±³ po nagromadzonych pieni±dzach, a po ciele jego równocze¶nie przelecia³ dreszcz. Jak w³osy piêknej kobiety, jak cia³o jej zmys³owe, aksamitne, pie¶ci³y go banknoty... Zanurzy³ rêkê g³êbiej i dotkn±³ siê z³ota. Z cichym brzêkiem rozsypa³o siê ono w strumyk b³yszcz±cy, a nim do g³êbi ponownie wstrz±sn±³ dreszcz. Nigdy w ¿yciu swem nie mia³ tyle pieniêdzy u siebie. Fortuna zawsze impertynencko odwraca³a siê od niego, szczê¶cie dotychczas ucieka³o odeñ równie¿, jak od zapowietrzonego, pieni±dz za¶, drwi±co unosz±c siê w niedostêpnych dlañ wy¿ynach, niepochwytny, szyderczy - stroni³ od niego stale. M³odzieniec przesuwa³ wci±¿ machinalnie rêk± po storublówkach. Przed oczyma miga³y mu wizerunki, podpisy na banknotach, z³ote imperya³y zimnym dotykiem g³aska³y jego d³oñ... Wyrwawszy rêkê wreszcie z pieszczotliwego u¶cisku z³ota, mê¿czyzna pochwyci³ nagle pliki storublówek i liczyæ pocz±³. Dr¿±ce rêce jego bra³y i porzuca³y co chwila zwitki banknotów; szelest papieru, zduszony d¼wiêk monety zagra³y w ciszy izdebki, zdziwi³y te biedne ¶ciany, tak zdawna odwyk³e od brzêku pieniêdzy, wyganiaj±c, zdawa³o siê, biedê, przykuc³± gdzie¶ w k±cie, z legowiska swego. I widmo jej w ³achmanach zniknê³o przestraszone, wygnane szmerem poddanych Z³otego Cielca - umknê³o, szukaj±c gdzie indziej schronienia. A m³ody cz³owiek wci±¿ liczy³... Teraz d³oñ jego dotyka³a zwitka piêæsetrublówek. By³o ich dwadzie¶cia. Ciemny rumieniec powoli wystêpowa³ na ¶niad± twarz m³odzieñca, oczy za¶ jego pali³y siê bezustannie chciwo¶ci niezdrowym blaskiem. W papierach i z³ocie, z pewn±, drobn± tylko ró¿nic±, by³o wszystkiego dwadzie¶cia siedem tysiêcy. M³odzieniec odst±pi³ od sto³u i wolno z rozmys³em pocz±³ przechadzaæ siê po izdebce. - Dwadzie¶cia i siedem tysiêcy!.. Dwadzie¶cia i siedem... Powtarzaj±c siê bezustanku, w g³owie jego hucza³a i wraca³a my¶l jedna, a dziesi±tki innych ginê³y, topi³y siê tylko w niej, jak w chaosie, zanika³y - milk³y... On zatem, który prócz jedynego na sobie odzienia i tych paru sprzêtów woko³o, nie posiada³ nic na ¶wiecie, on - za jednym zamachem móg³ staæ siê oto w³a¶cicielem owych, rozsypanych przed nim pieniêdzy?.. M³odzieniec zadr¿a³. - A moralno¶æ? a etyka? To w³asno¶æ nie twoja, to zguba czyja¶ tylko, ty powiniene¶ pieni±dz ten zwróciæ, zwróciæ, zwróciæ!.. jak rój owadów nagle zabrzmia³y w uszach mê¿czyzny jakie¶ szepty i g³osy. - Oddaæ? ha-ha-ha!.. A to dlaczego? ciekawym? - zadrwi³ rozs±dek zimny natychmiast. - "On prend son bien, ou on le trouve." - Znalaz³e¶ - to twoje! A zreszt±, gdyby to samo, co ty, znalaz³ by³ kto inny, czy my¶lisz, ¿e post±pi³by on inaczej? - Odda³by, odda³ na pewno, bo chcia³by pozostaæ uczciwym!.. - silny g³os prawo¶ci rozleg³ siê ¶mia³o w duszy mê¿czyzny. Wstrz±sn±³ siê m³ody mieszkaniec facyatki i przetar³ rêk± czo³o, po chwili za¶ zmêczony usiad³ na jednym z koszlawych fotelików i, podpar³szy g³owê d³oni±, zaduma³ siê g³êboko. A rozum drwi³ dalej bezlito¶nie, zjadliwie, s±cz±c siê kroplami ironii: - Nie s³uchaj bredni i sentymentalnych mrzonek! - szepta³. - Uczciwo¶æ - frazesa!.. Któ¿ naprawdê uczciwym jest w czasach obecnych? Obejrzyj siê tylko i wpatrz uwa¿nie w ludzi, walcz±cych o byt obok ciebie. Czyñ wreszcie, jak chcesz... odtr±æ ³askawy u¶miech fortuny!.. Los, odbieraj±c mo¿e naumy¶lnie drugiemu, co mia³ zanadto w swym trzosie, pragnie dobrotliwy, obdarzyæ ciebie, nie chcesz-li? - Ha, to b±d¼ sobie zatem wspania³omy¶lnym, szlachetnym, wielkim! Umieraj z g³odu, b±d¼ g³upim!.. Ale pamiêtaj, ¿e gorzkiemi ³zami ¿a³owaæ kiedy¶ bêdziesz chwili swojego sza³u - pamiêtaj, ¿e¶ biednym! Za¶mia³ siê jeszcze rozum szyderczo i umilk³, mê¿czyzna za¶, zadumany, pochyli³ siê na krze¶le, jakby przygnieciony do ziemi, opar³szy przytem ³okcie na kolanach, ukry³ twarz w d³onie. Tak, niestety, by³ on biednym!.. Straciwszy matkê lat temu parê, uczy³ siê nastêpnie za granic±: w Niemczech i we Francyi. odebrawszy kosztem bogatego stryja wykszta³cenie nie fachowe, lecz ogólne i staranne, zdecydowa³ siê rok temu w³a¶nie powróciæ do miasta, gdzie ujrza³ by³ ¶wiat³o dzienne, by zbli¿yæ siê do dotychczasowego opiekuna swego, a brata rodzonego nie¿yj±cego ju¿ ojca. W m³odzieñczej wyobra¼ni studenta roi³a siê nawet podówczas nadzieja ¶mia³a ow³adniêcia sercem starego bogacza, aby po najd³u¿szem ¿yciu zapisa³ mu mienie. Tembardziej zatem ¶pieszy³ siê z swoim wyjazdem, lecz przyby³ za pó¼no niestety; stryja swego ju¿ nie zasta³. £o¿±cy tylko z obowi±zku na studya bratanka, a nie przywi±zany doñ zgo³a innym, serdeczniejszym wêz³em, parê tygodni temu w³a¶nie starzec przeniós³ siê by³ do wieczno¶ci, zapisawszy ca³y maj±tek na dobroczynne cele. Nie zastawszy wiêc w mie¶cie nikogo na razie, kto by go zna³ lub pamiêta³, odwa¿nie z bied± wzi±³ siê on wówczas za bary. Przepisywa³ referaty, polisy ubezpieczeniowe, dawa³ lekcye, czyni³, co tylko móg³ i zdobywa³ miejsce przy biesiadnym, ogólno ludzkim, a tak zazwyczaj niego¶cinnym stole... 0 ch³odzie i g³odzie mija³y mu w ten sposób dnie ca³e, gorycz jednak do ¿ycia, w walce o byt ci±g³ej, nie rozgaszcza³a siê w duszy jego, nie maj±cego po prostu czasu w bezbarwnej swej biedzie i gor±czce zarobku analizowaæ ciemnych stron swego ¿ywota. Miesiêcy parê temu dopiero si³a okoliczno¶ci i ludzi, o których ocieraæ siê pocz±³, ¿al wyklu³ mu siê w duszy do ¶wiata, s±cz±c z niej niezadowolenie i gorycz. Traf ¶lepy zrz±dzi³ pewnego dnia, i¿ spotka³ rówie¶nika swego z lat dawnych. Przy wspomnieniu tem ostatniem, m³ody mieszkaniec poddasza zmarszczy³ brwi i zamy¶li³ siê jeszcze g³êbiej, ni¿ przedtem. Dawny jego kolega szkolny z kraju i zagranicy, Edmund R-ski, potrosze nawet kuzyn i towarzysz zabaw dziecinnych - dzi¶ bywalec stolicznych salonów, ch³opiec zamo¿ny, zbli¿y³ siê do niego pierwszy wówczas. By³o to podczas karnawa³u, w zimie, w jednej z kawiarñ, bardziej uczêszczanych w mie¶cie. Po d³u¿szej gawêdzie i rozpamiêtywaniu m³odzieñczych lat ubieg³ych, Edumund R-ski rzek³ mu wtedy: - Wiesz co, mój drogi? Dobrze siê nazywasz, ³adne masz maniery, które pozosta³y ci po rodzicach i wychowaniu starannem, notabene wcale dobrze i z akcentem mówisz po francusku, tandem tedy zaproponowa³bym ci co¶... tylko nie obra¼ siê na mnie przypadkiem... Gdyby ciê tak ubraæ elegancko, bardzo dobry i okaza³y by³by z ciebie tancerz... He, có¿ ty na to? Proszony w³a¶nie jestem o m³odzie¿ do pañstwa W. na bal, pojutrze, chod¼ ze mn±... Siedzisz i marnujesz siê gdzie¶ w k±cie, qui lo sa, przystojnym jeste¶, a nu¿ podobasz siê komu?.. Ja ci pomogê i u³atwiê wszystko... Od s³owa do s³owa, da³ siê namówiæ wtedy. Otrzymawszy od bogatego i hojnego, oraz uprzejmego kuzyna po¿yczkê, wyekwipowa³ siê i poszed³ na bal z nim razem. Edmund R. przeprowadzi³ rzecz ca³± bardzo zrêcznie. Przedstawiwszy protegowanego swego, nie omieszka³ przypomnieæ wszystkim z osobna o stryju jego, filantropijnym zapisodawcy, a tak¿e o rodzicach, ongi, przed laty, zamo¿nych i wp³ywowych. Dobrze wychowanego, eleganckiego i mi³ego tancerza zapraszaæ poczêto chêtnie, tembardziej, i¿ powszechnie wiedziano o przyja¼ni jego z Edmundem R., znanym i cenionym bywalcem. M³ody mieszkaniec skromnego poddasza poruszy³ siê niespokojnie na krze¶le i spojrza³ przed siebie wzrokiem zamglonym, zapatrzonym we wspomnienia w³asne. Wówczas to, po owym pierwszym balu, przest±pi³ on zaczarowany dlañ dot±d próg salonów i zapamiêtale bawiæ siê pocz±³. ¯ycie, które prowadzi³, upaja³o go. Niepomny jutra - szala³. Trwa³o to tygodni parê, i nagle skoñczy³o siê wszystko... Edmund R-ski, wezwany telegraficznie do umieraj±cej siostry za granicê, wyjecha³, pieni±dze wyczerpa³y siê równocze¶nie, a zaniedbana czasowo jego w³asna zarobkowa praca wysunê³a mu siê z r±k; kto¶ inny, tak¿e potrzebuj±cy biedak, zast±pi³ go. W okienko facyatki karnawa³owicza zajrza³ g³ód; po wizytach i balach pozosta³ w pamiêci jego tylko chaos ogólny - wra¿enie chwil rozkosznie jakby prze¶nionych, i jedno wspomnienie trwa³e. Oczy m³odego mê¿czyzny zadumane, w tej chwili b³yszcz±ce i jakby tkliwe, skierowa³y siê w róg izdebki, gdzie w pó³¶wietle lampy majaczy³a fotografia. Naby³ j± u fotografa i niemal codziennie stroi³ w kwiaty; przedstawia³a za¶ ona eleganck± pannê z towarzystwa, córkê ukraiñskiego magnata, b³yszcz±c± ubieg³ego karnawa³u w salonach piêkno¶ci±, dowcipem, otoczona rojem wielbicieli, a któr± pokocha³ uczuciem mi³o¶ci pierwszej - prawdziwej. Dla niej rzuci³ siê w wir czczych zabaw bez ¶rodków po temu, bez pamiêci... Odepchniêtemu tward± rêk± biedy od rydwanu bawi±cego siê ¶wiata - przes³oniêtego w pamiêci jego gaz± u³udn±, mieni±cego siê setkami odcieni i blasków - pozosta³y tylko wspomnienia drêcz±ce, rozkoszne, kilkunastu rozmów, tañców, u¶cisków d³oni, spojrzeñ... i - nabyta za pieni±dz w³asny fotografia piêknej dziewczyny. Mydlana bañka z³udna - marzenie!.. Siedz±cy wci±¿ w zamy¶leniu przed stolikiem m³odzieniec g³owê pochyli³ i ponownie ukry³ j± w d³onie. Niby na jawie, przed oczyma ¿ywo stan±³ mu bal ostatni... W jarz±cej siê ¶wiate³ powodzi, w¶ród ko³ysz±cych siê w takt melodyjnego walca par, sunêli oni wówczas po szklistej posadzce salonów... Ona mia³a spuszczon± g³ówkê cudn± i opiera³a siê z wdziêkiem na jego ramieniu, on za¶, tul±c nieznacznie tancerkê sw± do piersi, po¿era³ wzrokiem jej twarz, nagie ramiona i szyjê kszta³tn±, a d³ug± i giêtka, jak kwiat, o ³odydze wysokiej. Od czasu do czasu piêkna panna wznosi³a na niego swoje g³êbokie, mieni±ce siê ¼renice, i spojrzenia ich spotyka³y siê na chwilê... Potem ¶liczne dziewczê przykrywa³o znów oczy d³ugiemi rzêsami; on rzuca³ s³ówko, przyciska³ machinalnie kibiæ jej do siebie, czekaj±c ponownie niemej ¼renic rozmowy. Nagle uciszy³o siê w balowej sali... To muzyka usta³a by³a, a oni walcowali jeszcze, ci±gle przytuleni do siebie - zro¶li skrytem jakby pragnieniem. Pó¼niej odprowadzi³ znu¿on± sw± tancerkê, a ona leciuteñko, dziêkczynnie paluszkami drobnemi ¶cisnê³a jego d³oñ... M³odzieniec zerwa³ siê z krzes³a, potr±ci³ je gwa³townie, i du¿ymi krokami zacz±³ przebiegaæ szybko swój pokoik. Jednocze¶nie z wyrazem mi³o¶ci bezgranicznej spojrzenie jego pobieg³o do komódki ma³ej, gdzie sta³a fotografia z ró¿±. Z kryszta³owego kielicha delikatnie wychyla³ siê kwiat purpurowy, dotykaj±c warg prawie dziewczyny. Usteczka jej ma³e u¶miecha³y siê rozkosznie, poca³unku zda siê spragnione... M³ody cz³owiek pozostawa³ chwilê w niemej kontemplacyi ubóstwianego przez siê k±cika izdebki, a¿ wreszcie powoli wzrok swój przeniós³ w stronê stolika, gdzie le¿a³y cicho banknoty i z³oto. Wyraz marzenia, ekstazy b³yskawicznie znik³ z jego oblicza - przypomnia³ sobie chwilê obecn±. Zwolna do stolika zbli¿aæ siê pocz±³; utkwiwszy spojrzenie w rozsypanych pieni±dzach, jednocze¶nie my¶la³: - Niemi tylko mo¿e zdobyæ bym móg³ swe marzenie, one pozwol± mi i u³atwi± zbli¿enie do ukochanej! A potem... I mimo woli znowu spojrza³ m³odzieniec w róg pokoiku. Oczy dziewczyny kusz±ce patrzy³y zalotnie, pali³y go, obiecywaæ siê zdawa³y rozkoszy u³udê, mi³o¶æ - szczê¶cie!.. Rumieniec obla³ twarz mê¿czyzny. - Ach, mieæ j±, posiadaæ, i ¿yæ jej ¿yciem, zlaæ siê z ni± istnieniem i dusz±!.. - zawirowa³a mu w g³owie my¶l uporczywa. - Przecie¿ to córka magnata; ksi±¿êta, hrabiowie ubiegaj± siê o ni±, czem¿e ty jeste¶ dla niej? - zerem, nie otrzymasz jej nigdy, - uspakaja³a mózg, nerwy wzburzone, trze¼wa, zimna logika. - Chyba, ¿e pieniêdzy tych oto posi±dziesz wiele... wiele... - Z ma³ych strumieni tworz± siê rzeki; we¼ to, a mo¿e ci wiêcej przybêdzie!.. - szepn±³ rozum podstêpnie. M³ody mieszkaniec facyatki schwyci³ siê nagle za g³owê. Bo¿e, Bo¿e! - wyszepta³ - có¿ jednak uczyni³o ze mnie to, tak krótkie zetkniêcie siê z ¶wiatem zbytku, to zbratanie siê, otarcie z lud¼mi szychu i z³ota! Jak¿e innym by³em dawniej! Jak¿e - lepszym!.. Mê¿czyzna smutnie zwiesi³ g³owê. Teraz, przyjrzawszy siê niedawno ludziom bogatym, ich trybowi ¿ycia, czu³ w sobie, poza uczuciem mi³o¶ci, dziesi±tki zwi±zanych z niem pragnieñ. Z³oto, ten bo¿ek dumny i wspania³y, przed którym korzy³y siê miliony, ol¶niewa³ go, mami³... Przedsmak za¶ mo¿liwych w dalekiej przysz³o¶ci bogactw, u¿ycia, a kto wie, mo¿e znaczenia i wp³ywów, wespó³ z osi±gniêciem najprzód ukochanej kobiety, za pomoc± tego oto, rozsypanego przed nim grosza - odbiera³ mu równowagê duchow±, miesza³ my¶li. Porwa³ siê znowu z miejsca i po pokoju biegaæ pocz±³, niebawem jednak rzuci³ siê na krzes³o, wyczerpany, uporczywie, ponownie wpatrzywszy siê w fotografie ukochanej. Od czasu do czasu odrywa³ wzrok od drogich rysów kobiety i przenosi³ go z wolna na stos banknotów i z³ota. Pó¼niej spojrzenie jego, wewnêtrznej pracy my¶li jakby pos³uszne, wraca³o powtórnie do lubego wizerunku. Przy samych wargach dziewczyny dr¿a³ kwiat purpurowy obecnie - dziewczê i ró¿a ca³owa³y siê teraz lubie¿nie... A w izdebce tymczasem lampa powoli dogasaæ poczê³a stopniowo, niepewnem, migoc±cem ¶wiat³em k³óc±c siê jakby z r±bkiem radosnego s³oñca, poprzez rolety zagl±daj±cego co chwila do wnêtrza facyaty. I pó³cienie jakie¶, tajemnicze, mgliste wsunê³y siê równocze¶nie na poddasze - zaludni³y cicho puste, zakurzone k±ty jego... Siedz±cy m³ody cz³owiek zrywa siê nagle z krzes³a swego. Bo oto niespodzianie dwoiæ mu siê w oczach zaczyna... Rozsypane na stole z³oto zalewa izdebkê ca³±, a z komódki starej zstêpowaæ zaczyna z wolna ona sama, zamglona i powiewna postaæ... Dotykaj±c stopkami drobnemi z³ota, idzie ku niemu ona, z zalotnym u¶miechem, piêkna niewinna - chyli siê rozkosznie w jego ramiona!.. Mê¿czyzna ku zjawisku temu wyci±ga instynktownie rêce, na wpó³ przytomnie naprzód pochyla... Lecz oto nagle czar pryska... Wype³niaj±ca wnêtrze izdebki z³ocista przestrzeñ znika, zjawisko eteryczne za¶ zaczyna oddalaæ siê coraz bardziej, unosi w górê, niepochwytne, a za niem tylko na ciemnawem tle facyatki, jak w±¿ ognisty, wije siê struga b³yszcz±ca ¶cie¿ka, dotyka stóp jego - pomostem z³ota ³±cz±c go w ten sposób z uchodz±cym cieniem ubóstwianej przezeñ kobiety. Wreszcie znika wszystko. M³ody mê¿czyzna przeciera d³oni± czo³o, rozgl±da siê... Niema nikogo! Có¿ to wiêc by³o? Hallucynacya zapewne naprê¿onych nerwów i rozigranej wyobra¼ni, rzucaj±ca mu na ekran pó³cieniów izdebki fantasmagoryczny obraz noszonego ci±gle w duszy dziewczêcia! Wp³yw to rozprzê¿onych wra¿eñ i my¶li, skutkiem wysi³ku, szumi±cego jak potok, nawa³em zw±tpieñ i pytañ mózgu. Zapewne... I m³odzieniec powtórnie przeciera d³oni± zmêczone czo³o, a jednocze¶nie ¿a³uje jakby, ¿e widzenie ju¿ pierzch³o. Przed oczyma stoi mu ci±gle, jak ¿ywy, obraz jej, ukochanej - ch³onie w siebie jej postaæ wdziêczn±, ca³uje my¶l± oczy jej i usta. W przelocie zarazem, po raz nie wiadomo ju¿ który, wzrok jego dotyka banknotów i z³ota, a w duszy bunt mu siê zrywa. - Jak to?.. On mia³by odtr±ciæ od siebie ten grosz, i w ten sposób straciæ, na zawsze mo¿e, ¶rodki ku zdobyciu drogiej sercu kobiety?.. Zniszczyæ bezpowrotnie pomost z³ocisty, ³±cz±cy go z ni± jakby w widzeniu proroczem? Nie, przenigdy. Tak naiwnym nie bêdzie... Pieni±dz ten potroi, maj±tek zrobi, fortunê - z³otem prze³amie, zwalczy przeszkody wszelkie. - Zrobiæ maj±tek, czy¿ to tak ³atwo? - na dnie duszy gdzie¶ zatajone zw±tpienie nagle ironicznie pyta, jakby ostudziæ pragn±c przedwczesn± rado¶æ. Chmura niezadowolenia przelatuje po czole mê¿czyzny. - Tak, zaiste, prawda, to nie tak ³atwo. Lecz z potêg± pieniêdzy w d³oni tak, czy te¿ inaczej, do wszystkiego zawsze doj¶æ ³acniej w ¿yciu; - klucz z³oty otwiera wszystkie bramy!.. I ostateczna, prze³omowa walka odbywaæ siê w tej chwili zdaje w duszy mê¿czyzny. Na wysokiem czole naprê¿aj± mu siê ¿y³y, oczy ciemniej±, a twarz bledsz± siê staje... Z nêc±c± pokus± zaw³adniêcia cudzem mieniem, po raz ostatni staj± do boju wpojone w m³odocianych latach jeszcze zasady. Powrotn± fal± z daleka cicho p³yn± i p³yn± coraz potê¿niejsze, bli¿sze i zalewaj± stopniowo umys³ m³odzieñca. Szemrz± coraz dono¶niej, silniej... A z przyp³ywem ich jednocze¶nie miêkn±æ poczyna co¶ w duchu m³odego mê¿czyzny, bo oblicze jego wzburzone uspakaja siê stopniowo. Co my¶li, z rysów twarzy odgadn±æ jeszcze trudno, domy¶leæ siê jednak mo¿na, ¿e poryw jaki¶, szlachetniejszy od poprzednich, czystszy, opanowywaæ go - w swoje posiadanie bierze. Po chwili machinalnie ujmuje on w rêce porzucony na stoliku obok pieniêdzy pugilares i milcz±c, zgarniaæ poczyna rozsypany stos banknotów i rulonów monety. Przy czynno¶ci za¶ tej, zagadkowej jeszcze, bezustannie tak samo zamy¶lony m³odzieniec odwraca niebawem w d³oni trzymany portfel, a równocze¶nie spojrzenie jego pada na co¶, czego nie zauwa¿y³ dot±d wcale. W rogu pugilaresu, u góry, maleñka, dziewiêciopa³kowa rzuca mu siê w oczy korona hrabiowska; wdziêcznie granacikami oprawionemi w z³oto mieni siê ona, szyderczo zda siê patrzy... Na ten widok poprzedni spokój i wyraz pierzchaj± nagle z rysów mê¿czyzny, i rzuca siê w ty³ gwa³townie. ¬renice jego, zmatowane dotychczas cichem zamy¶leniem, z³owrogim teraz b³yszcz± ogniem, a jednocze¶nie w duszy nastêpuje momentalnie przewrót nag³y. Znowu poczyna biegaæ po pokoju wzd³u¿ i wszerz... I jak kêpa drzew gdzie¶ w polu samotna, co ugina siê pod gwa³townym naporem wichru ku ziemi, zwyciê¿ona, pokorna - tak duch m³odzieñca, miotany ponownie burz± my¶li, ko³ysaæ i gi±æ siê poczyna. Gdy ujrza³ on bowiem emblement ludzi utytu³owanych, ¿ywo stanê³y mu przed oczyma salony, których miesiêcy temu parê by³ go¶ciem i sylwetki hrabiczów, krêc±cych siê ko³o jego ukochanej. Widzi ich jak na d³oni, wszystkich, niby na jawie!.. Widzi dumnego ojca piêknej dziewczyny, zazwyczaj traktuj±cego go z góry - dla nich, potomków staro¿ytnych rodów, chocia¿ czêstokroæ biednych - pe³nym uprzejmo¶ci wyrafinowanej i uni¿onej niemal grzeczno¶ci. Widzi wreszcie siebie samego bezkarnie i dotkliwie obra¿anym przez tych¿e arystokratów, lecz tak zrêcznie, ¿e na pozór nieraz nie mo¿na zda siê by³o winiæ ich, czynili to bowiem oni, z t± subtelno¶ci±, oraz jubilerskiem jakby wykoñczeniem, jak dotkn±æ potrafi± tylko ludzie "bardzo dobrze wychowani." I przy tem wspomnieniu ostatniem, jakby zraniony, mieszkaniec ma³ej izdebki, wzdryga siê i wyrzuca szeptem: - Jak to? te dwadzie¶cia parê tysiêcy nale¿y do jakiego¶ hrabiego? Zatem los ¶lepy i ironiczny zarazem wsuwa mi w rêce czê¶æ mienia jednego z tych w³a¶nie, którym tak czêsto zazdro¶ci³em bogactwa, znaczenia i tytu³ów!.. I ja, wobec jednostki takiej, mia³bym graæ rolê szlachetnego, zwracaæ mu to, co dlañ mo¿e kropla w morzu tylko, fundusikiem, przeznaczonym zapewne na hulanki nocne i zabawê? - Ha-ha-ha!.. - rozlega siê po pokoiku szyderczy, szatañski prawie ¶miech mê¿czyzny, i odbija od ¶cian niemi³em dla ucha brzmieniem. - Ha-ha-ha, niedoczekanie twoje, panie hrabio!.. - szepcze dalej pó³g³osem, a krew w ¿y³ach kipi mu nieustannie - wre niespokojna, burzliwa. I z duszy jego jednocze¶nie pierzchaj± bezpowrotnie, zda siê, nikn±, jak u³uda i marzenie, wszelkie dobre zamiary, wszystkie, tak niedawne jeszcze, wahania pomiêdzy prawami uczciwo¶ci i ich pogwa³ceniem. Zwyciêzka, jedyna, jedna rozgaszcza siê tam nienawi¶æ tylko do kasty uprzywilejowanej i wyró¿nianej w spo³eczeñstwie. Wypielêgnowana cierpieniem i bied±, wysubtelniona wykszta³ceniem, a szczególniej przestawaniem jeszcze za granic± w ko³ach ró¿nych zapalonych g³ów, o przekonaniach skrajnie demokratycznych - rozogniona wreszcie nadczu³o¶ci± nerwow± w zbli¿eniu siê i czasowem powierzchownem z¿yciu z przedstawicielami tej sfery - bucha³a obecnie gor±cym p³omieniem, wszystko sob± przewy¿szaj±c i t³umi±c. - Za moje upokorzenia, tak niedawne - zaszepta³y znów cicho usta mê¿czyzny - za moje cierpienia i biedê - za to, ¿e ja nie mam takich przodków, jak ty, panie hrabio, ani twych bogactw, blasku i z³ota - mam ¿ycie ca³e w nêdzy cierpieæ, i to, gdy los sprawiedliwie bez w±tpienia, odbiera ci cz±stkê mienia, przypadkiem, i mnie ni± w zamian obdarza?.. 0, nie, panie hrabio!.. ¯ydowi, cyganowi, wrogowi - ka¿demu bym zwróci³ mo¿e, lecz tobie - nigdy!.. Ostatnie s³owa mieszkaniec poddasza wymówi³ w zapamiêtaniu g³o¶no ca³kiem i z moc± jak±¶ dziwn±. Twarz za¶ jego dziko po prostu wygl±da³a w tej chwili; pociemniawszy, jakby od wewnêtrznego ognia, demonicznie piêkna i straszn± zarazem by³a ona, a zajad³y p³omieñ szczerej nienawi¶ci do tak zwanych powszechnie "arystokratów" zaja¶nia³ na niej pe³nym blaskiem. Odruchem nag³ym zbli¿y³ siê do sto³u i obie d³onie po³o¿y³ na plikach banknotów i z³ocie. Czego nie zdo³a³y stanowczo uczyniæ okoliczno¶ci inne, sprawi³a chêæ dokuczenia w czemkolwiek wy¿ej postawionej spo³ecznej jednostce, jedna chwilka nienawi¶ci i sza³u. - Moje, moje!.. - wyszepta³y usta mê¿czyzny zwyciêzko, jakby z mimowoln±, ukryt± w sobie rado¶ci nut±, a echo s³ów tych, urywanych, cichych, dziwn± moc± rozbrzmia³o w martwem milczeniu facyatki. Cisza nasta³a znowu. Tylko w piersiach mieszkañca poddasza przelêknione jakby swym czynem serce poczê³o biæ przyciszonym têtnem, a szelest ten miarowy, jak zegaru wahad³o, mierzyæ siê zdawa³o te chwile prze³omow± w duszy cz³owieka, depcz±cego uczciwo¶æ praw± dla mi³o¶ci, nienawi¶ci i z³ota!.. Nagle martwotê pokoju przerwa³o co¶ gwa³townie. By³y to czyje¶ kroki silne, przy¶pieszone, id±ce po schodach, a coraz wyra¼niejsze, bli¿sze... Niebawem rozleg³y siê tu¿ za drzwiami, ucich³y, i jaka¶ rêka wstrz±snê³a lekko klamk±, w ¶lad zatem za¶ rozleg³o siê trzykrotne pukanie. Gdyby w kataklizmie niespodzianym runê³a ziemia, zapadaj±c siê gdzie w niezmierzone g³êbie wszech¶wiata - mniejsze to chyba uczyni³oby wra¿enie na stoj±cym przed sto³em mê¿czy¼nie, ni¿ chwila obecna... Nogi zadr¿a³y mu, a boja¼liwa trwoga ¶ciê³a krew w ¿y³ach, co¶ za¶, niby gad ob¶liz³y, przemknê³o po krzy¿ach i za kark chwyci³o despotycznie, zapar³szy dech w piersiach. W pó³¶wiat³ach dogorywaj±cego w³a¶nie p³omyka lampy twarz pochylonego nad pieniêdzmi m³odzieñca nabra³a strasznego, a zarazem dojmuj±co trupio-bladego wyrazu, rêce za¶, jak kleszcze, wpi³y siê w le¿±ce pod niemi banknoty. - Nie oddam was, nie zwrócê za nic w ¶wiecie! - mówiæ siê zdawa³y wyra¼nie kurczowo zaci¶niête palce, dr¿±ce w zwojach papierów i z³ocie. Z ekranu izdebki, majacz±cego coraz bledszymi cieniami, ¶wiat³o w tej samej chwili znik³o; zapanowa³a tu szarawa ciemno¶æ, a w ¶lad zatem rozleg³o siê powtórne, tym razem silniejsze pukanie, poza drzwiami za¶ jednocze¶nie da³y siê s³yszeæ s³owa, wyrzeczone g³osem mêskim, d¼wiêcznym i m³odym. - Widaæ, ¿e ¶pi, lub go nie ma... - Ale to oryginalne - zauwa¿y³ kto¶ drugi, ciszej nieco. - Zarêczam ci, i¿ przed chwil± pali³a siê wewn±trz pokoju lampa, przez szpary u drzwi ¶lizga³o siê ¶wiat³o! - s³owo! - Ha, je¶li tak, to mo¿e Romanek ma u siebie jak±¶ dyskretn±, a weso³± wizytkê - snaæ z rozmys³em dono¶nie rozleg³ siê g³os pierwszy. - Nie przeszkadzajmy mu. Chod¼, Hermanie!.. - Weso³ej zabawy! - krzykn±³ ironicznie nazwany Hermanem, nachyliwszy siê do drzwi, zapewne blizko, bo echo g³osu jego wstrz±snê³o ¶cianami poddasza, poczem kroki przyby³ych oddalaæ siê zaczê³y. Westchnienie ulgi podnios³o pier¶ mê¿czyzny. Kilka kropel zimnego potu upad³o mu na rozpostarte d³onie; zbudzony tem jakby, odst±pi³ od sto³u i rzuci³ siê w wycieñczeniu na kanapkê. Pozna³ po g³osie tych dwóch, dobijaj±cych siê doñ przed chwil±, poczciwych studentów uniwersytetu - widzia³ w wyobra¼ni swej teraz niemal obok siebie wyra¼ne postacie ich, w wytartych mundurach i sp³owia³ych od s³ót i s³oñca czapkach, pokrzywionych butach... Biedni ch³opcy! Przypadkowo zaprzyja¼ni³ siê z nimi, jak tylko przyby³ tu, do miasta - oni, zacne serca, pierwsi uczynnie nastrêczyli mu zarobkow± pracê... Dawno ju¿ nie widzia³ ich. Ba, parê razy nawet w epoce owego kilkutygodniowego ¶wiatowego sza³u, spotykaj±c ich na ulicy, a bêd±c w towarzystwie eleganckich karnawa³owiczów, mimo woli powstydzi³ siê ich i uda³, ¿e nie dostrzega. Nie pamiêtali mu tego - przyszli. Mieszkaniec poddasza w zamy¶leniu przesun±³ d³oni± po jedwabistych swych w³osach. - Gdyby¿ oni wiedzieli i czytaæ mogli w duszy jego? Rumieniec pal±cego wstydu i upokorzenia zakwit³ na twarzy m³odzieñca, a wyraz cierpienia i wewnêtrznego bólu rylcem swym ¿³obiæ mu pocz±³ rysy wyrazistego oblicza. D³ugo jeszcze przesiedzia³ tak w zadumie... A gdy po niejakim czasie s³oñce zajrza³o znów do poddasza, nie by³o ju¿ z³ota na stole; schowane - znik³o, m³ody za¶ cz³owiek, ¶miertelnie znu¿ony moraln± walk±, na wpó³ ubrany, cicho zdawa³ siê drzemaæ na ³ó¿ku. Niebawem zasn±³..... I sen oto, przed wewnêtrznym wzrokiem duszy m³odzieñca, w tem tajemniczem jej ¿yciu marzeñ i rojeñ, snuæ mu zacz±³ przedziwne obrazy... A wiêc najprzód zda³o siê ¶pi±cemu, i¿ leci on w przestrzeñ bez koñca, ciemn± i mroczn±, unoszony niewidzialn± jak±¶ si³±... Tuli w objêciach swych przytem jak±¶ powiewn± kobiec± postaæ... Podobn±, choæ nie identycznie i ca³kiem, jest ona do ukochanej przezeñ dziewczyny, a obj±wszy pieszczotliwie szyje jego nagiemi ramiony, tak zawis³a, ustami lgnie do jego ust rozkosznie - on za¶, jak z kielicha pieni±ce siê, musuj±ce wino, pije nektar warg tych wilgotnych, ton±c w poca³unku ci±g³ym, nieustannym, zda siê - wiecznym. Upajaj±cy wreszcie jednak zawrót g³owy i os³abienie omdlewaj±ce jakie¶ i dziwne z wolna poczyna go ogarniaæ. Za wiele, zanadto upajaj±cej, osza³amiaj±cej s³odyczy daj± mu ju¿ te kobiece usta, jak pieczêæ do warg jego bez koñca przylgniête. Lecz oto nagle ciemnieje mu w oczach wszystko doko³a i si³ swoich nie czuje ju¿ prawie. Przymyka wiec powieki i leci znów tak samo dalej w przestrzeñ, niczego niepomny i nic zgo³a w okr±g siebie nie widz±c. Trwa tak do¶æ d³ugo... Wreszcie, wypocz±wszy w ten sposób po swem wyczerpaniu, nie czuj±c ju¿ ani ciê¿aru zwis³ej na jego szyi kobiety, ani zawrotnego czasu jej tchnienia... otwiera oczy... Tamte, widziane przed chwila obrazy, bezpowrotnie pierzch³y; obecnie znajduje siê zupe³nie sam. Stoi teraz na ziemi, a stopy jego dotykaj± jakiej¶ kamienistej p³aszczyzny, szarej, bezludnej i smutnej. Promienie zachodz±cego s³oñca z³oc± j± i krwawi± swym dogasaj±cym, zamieraj±cym blaskiem... On za¶ nieporuszony stoi i bezustannie patrzy. Nagle promienie gasn±... Mrok szary pokrywa p³aszczem swym wszystko doko³a, a w cieniach tych tajemniczych, cichych, szeptaæ i ruszaæ siê co¶ poczyna. Z rumowisk i kamienistych szczelin podstêpnie wype³z³y oto jakie¶ postacie, mary, i jak duchy nie z tej jakby ziemi, skrzydlate - rozpierzchaj± siê po równinie, z przyt³umionym szelestem. Nad g³owami ich lec± wielkie czarne z³owró¿bne ptaki, szumem swych skrzyde³ m±c±c martwotê rozlanej woko³o pustki i ciszy. On, nic zgo³a nie pojmuj±c, spogl±da wci±¿, przelêk³y, zdziwiony... Po chwili dopiero zdaje siê rozumieæ... To - pos³uszne niewidzialnemu, a nadprzyrodzonemu skinieniu - lec± tak zapewne ¿erowaæ na padó³ ziemski - wyrzuty sumienia!... Tymczasem szmer lotu ptaków - olbrzymów cichnie, zmierzch poch³ania ich postacie - nikn±. On z ulg± oddycha i instynktownie postêpuje parê kroków naprzód. Nagle wyrywa mu siê z piersi przenikliwy krzyk!... Nad jego g³ow± wisz±c, chwieje siê ptak czarnopióry, a zni¿ywszy lotu swego, wkrótce siada mu na ramionach, niemi³osiernie wpiwszy w nie swe szpony, równocze¶nie za¶ w g³owie uczuwa uderzenia miarowe. To ptak ów straszny i wielki, niby dziêcio³ w pieñ drzewa, stuka jemu tak w czaszkê jednostajnie... W ¶lad za tem jedna z pierzchaj±cych woko³o postaci zjawia siê przed nim blizko. Ubrana w ³achmany, czarna i brudna, przyskakuje doñ obcesowo, drapie¿na, i utkwiwszy w oblicze ofiary swej pal±ce ¿arem, p³omienne, dzikie ¼renice, nachyla siê bardziej jeszcze i plwaæ mu w sam± twarz poczyna. Z ust jej, wykrzywionych, wstrêtnych, lej± siê strumienie lawy z³otej i pal±, bol±... A jednocze¶nie tañcz± oto w kr±g, z szelestem widziane niedawno w portfelu zwitki storublówek i innych banknotów. Dwoj±c siê, troj±c w oczach, przybieraj± one fantastyczne kszta³ty, a niektóre, przedzierzgniête jakby w jakie¶ kar³y z³owrogie, szponami drobnemi rw± mu cia³o bez lito¶ci. Inne znowu, z g³owami wê¿ów obrzydliwych, sycz±c, k±saj± go zewsz±d. Napastowany, nieprzytomny, opêdzaj±c siê rozpaczliwie, rêkami, nogami - ci±gle, tarzaj±c siê nawet od jakiego¶ czasu po kamienistych zrêbach - uciekaæ w koñcu zaczyna równin±, jak szalony. Potyka siê co chwila, pada i ucieka znowu, gnany czered± kar³ów i olbrzymików, o g³owach, szyjach gadów, z b³yszcz±cemi ¿±d³ami ze z³ota. Nad g³ow±, z ramion przemoc± spêdzony, wisi wci±¿ ptak olbrzymi, a postaæ g³ówna, mglista, leci z nim wespó³ w mroczn± dal... Nagle, niewiadomo jak, sk±d i kiedy zjawia siê znowu poprzednia kobieca postaæ. ¦pi±cy, w swem majaczeniu sennem - odczuwa niewys³owion± rado¶æ; a ona, podawszy sw± r±czkê drobn±, z u¶miechem zalotnym na ¶licznie wykrojonych usteczkach, towarzyszyæ mu zaczyna. Razem bezustannie biegn± teraz po kamienistej równinie. Czarowna towarzyszka jednak nie czuje, jakoby, co dolega mê¿czy¼nie, i nie widzi roju prze¶ladowców jego. Dziewczê to, czy kobieta, ubrana ca³a w bieli, zasypana kwieciem ró¿ i konwalii - cudna, lecz lekko, dotykaj±c siê zaledwie stopkami swemi ostrych kamieni. Nad g³ówk± jej, jakby w przeciwieñstwie ptakiem czarnym, lec±cym obok - chwieje siê du¿y ptak bia³y... Zjawisko ¶nie¿nego ptaka trwa jednak bardzo krótko, bo oto jemu, wpatrzonemu uporczywie w sw± towarzyszkê, zdaje siê nagle, ¿e pióra u skrzyde³ tych mlecznych z lekka szarzeæ poczynaj±, stopniowo ciemniejsz± przybieraj±c barwê... Wytê¿a wzrok coraz bardziej, ale niebawem nic woko³o, nawet prze¶laduj±cych go mar, rozpoznaæ nie jest w stanie. Noc czarna, despotyczna, rozpinaæ w³a¶nie poczyna nad p³aszczyzna ponur± sw± oponê. Naraz znika wszystko... On równocze¶nie czuje, ¿e leci w przepa¶æ bez dna, tre¶ci, oraz w chaos, z którego ocuca go dopiero uderzenie silne o co¶ ca³em cia³em. Spogl±da... Przed nim obecnie wznosi siê sfinks olbrzymi; o niego to w rozpêdzie uderzy³ siê przed chwila. W jasno¶ciach aureoli gorzeje fosforycznym blaskiem, u¶miechaj±c siê zagadkowo. Na olbrzymich barkach jego, na tu³owiu - obliczu, wszêdzie, niedostrzegalne zrazu dla ludzkiego oka, wij± siê, ruszaj± miryady drobnych lilipucich postaci. Jedne z nich rodz± siê tu z u¶miechem na ustach i piskiem, innych do grobu zanosz±; ci walcz±, depcz± po sobie, zabijaj± siê, wzajem w przepa¶cie spychaj± - tamci w ramionach drugich pij± mi³o¶ci rozkosze, a tam znów inni jeszcze g³odne twarze i rêce wynêdznia³e wyci±gaj± po datek, s±siaduj±c z blizka z takimi, co w bogactwie i zbytkach nurzaj± siê po uszy, lub grzêzn± cia³em w rozpu¶cie, jak w b³ocie. A ¶rodkiem - rozbite na tysi±ce strumieni, na kropel miliony rozprys³e, p³ynie, faluje z³oto... I przed promienistymi jego potoki, jak przed ¶wiêto¶ci± - korzy siê pokornie, s³u¿alczo, wszystko doko³a. Czo³em lilipucie bij± przed nim miryady - to te¿ ono nadaje owemu sfinksowi tajemniczemu blask fosforyczny - ono króluje tu, bezpodzielnie panuje. Lecz oto nagle olbrzymia g³owa sfinksa ujrza³a snaæ nowego przybysza. Usta jego, wynios³e i dumne, rozchylaj± siê szerzej, i miast zwyk³ego u¶miechu zagadki, sardoniczny, szyderczy, wstrz±sa przestrzeniami ¶miech. Ha-ha-ha!... Ha-ha-ha!... sfinks ¶mieje siê - ¶mieje szatañsko i zwyciêzko jakby - wynio¶le - strasznie!... ............................................ G³uchy jêk wyrwa³ siê z piersi u¶pionego cz³owieka. Wstrz±sn±³ on murami pogr±¿onej w ciszy izdebki, kraj±c zali serce swem echem smutnem, cich³ i gas³, zamieraj±c powoli... ............................................ Obudzi³ siê ¶pi±cy. Wylêk³ym, zamglonym jeszcze wzrokiem szklanym popatrzy³ zaspany woko³o siebie bezprzytomnie i niebawem przymkn±³ na powrót ociê¿a³e powieki, obróciwszy siê równocze¶nie do ¶ciany. W kilka za¶ minut pó¼niej, blada twarz mieszkañca facyatki, spokojna, nieruchomo spoczywa³a na poduszce, pogr±¿ona w twardem u¶pieniu. Dusza tym razem zdrzemnê³a siê w nim zapewne równie¿, oddech bowiem ¶pi±cego miarowy rozlega³ siê ju¿ swobodnie ca³kiem w samotnej, cichej izdebce. CZÊ¦Æ PIERWSZA. Zd±¿aj±c do poblizkiej Wenecyi, wpad³ poci±g kuryerski w morze, i hucz±c, lecia³, p³yn±³ niby po powierzchni fali. W przedziale wagonu drugiej klasy by³o tylko dwoje ludzi. Kobieta m³oda, ubrana w strój lekki, dystyngowany, z szarego materya³u, drzema³a, czy spa³a, wci¶niêta w g³±b, z g³ówk± opart± o poduszkê boczn± - mê¿czyzna za¶, siedz±cy naprzeciw, trzyma³ delikatnie w d³oniach pozostawion± w u¶cisku jej r±czkê drobn±, i pochylony z lekka, patrzy³ z mi³o¶ci± w znu¿one rysy i blad± twarzyczkê kobiety. Od czasu do czasu wzrok jego odrywa³ siê od oblicza towarzyszki, bieg³ poprzez otwarte okno, ¶cigaj±c, zda siê, pogr±¿one w ciemno¶ciach bezgwiezdnej nocy, niewidzialne tu¿ poza mkn±cym poci±giem Adryatyku fale. I wtedy, za ka¿dym razem przesuwa³a siê chmurka jakby po czole jego, osiada³ tam jaki¶ cieñ niepochwytny, a usta jednocze¶nie drga³y skrzywieniem goryczy, czy bólu pe³nem. Gdy jednak wzrok zni¿a³ ponownie, to w zetkniêciu siê z obliczem m³odej kobiety, pogr±¿onem w cichem u¶pieniu - oczy smutkiem zamglone ³agodnia³y mu prawie natychmiast, a choæ pomimo woli i bezustannie my¶l rozpamiêtywaæ siê co¶ zdawa³a - z ust momentalnie znika³o zagiêcie cierpienia i powoli przeistacza³o siê w u¶miech, oraz zapatrzenie siê w ukochane rysy. Siedz±cy tak w zamy¶leniu nieruchomo - a w widocznej obawie zbudzenia towarzyszki - podró¿ny posiada³ cechy zewnêtrzne do¶æ interesuj±ce. By³ to przede wszystkiem mê¿czyzna piêkny bardzo; ciemny brunet, o wytwornej powierzchowno¶ci i uk³adzie, charakterystycznej owalnej g³owie i czole wypuk³em, upiêkszonem ³ukiem brwi czarnych, w±ziutkich i regularnych, mia³ on poci±g³±, ¶niad± twarz, okolon± ¶redniej wielko¶ci brod±. Nerwowe, wyraziste rysy oblicza tego wyra¼nie zdradza³y przytem pochodzenie po³udniowe, zarówno jak i piêkne, du¿e oczy, patrz±ce na ¶wiat gor±co, z rozmarzeniem nieokre¶lonem, aksamitnem spojrzeniem dziecka Italii. Do drugiej ojczyzny swej poniek±d rzeczywi¶cie d±¿y³ tak lat trzydzie¶ci zaledwie maj±cy m³ody cz³owiek. Nosz±cy jedno ze staroszlacheckich nazwisk, Roman Dzier¿ymirski, by³ synem nie¿yj±cego ju¿, a dawniej bogatego bardzo i znanego w szerokich ko³ach w³asnego kraju, Oskara Dzier¿ymirskiego, oraz ¿ony jego, rodem W³oszki, a by³ej przed swoim ¶lubem ¶piewaczki. Pochodzenia pono w±tpliwego bardzo, choæ niezwyk³ej urody i wdziêku, by³a ta matka Dzier¿ymirskiego Romana, bêd±ca, jak mówili jedni, dzieckiem mi³o¶ci wolnej pewnego dorobkiewicza rzymskiego - jak twierdzili drudzy, podrzutkiem tylko, z mêtów spo³ecznych dzisiejszej Romy, wychowanem i uposa¿onem przez tego¿ przemys³owca w³oskiego. Po niej piêkno¶æ odziedziczy³ syn, po ojcu za¶ niew±tpliwie tê wytworno¶æ, która cechowa³a najmniejsze nawet poruszenie siedz±cego podró¿nika, i postawê jakby pañsk±, mimo woli nieco wynios³±. Roman Dzier¿ymirski jecha³ w³a¶nie z ma³¿onk± sw± w podró¿ po¶lubn±, a raczej z kraju ucieka³, ojciec bowiem ¶pi±cej cicho naprzeciwko niego kobiety, szatynki, o ¶licznych rysach, January Gowartowski, bogaty i dumny magnat kresowy, odmówi³ by³ jemu jej rêki... Lecz mi³o¶æ namiêtna nie pyta, gdy idzie o posiadanie kobiety! Roman zdoby³ sw± ¿onê dzisiejsz±, porwawszy j± za jej zgod±. ¦lub ich tajemny, w ma³ej wioseczce, w zaciszu Karpat - odby³ siê w³a¶nie dwa dni temu... Przysz³o mu to wszystko z ³atwo¶ci±. Ola kocha³a go, ubóstwia³a, nic zgo³a nie widz±c poza nim, na stronê materyalna za¶ i koszta, wynik³e z takiego niespodzianego obrotu rzeczy, zwracaæ on uwagi nie mia³ potrzeby. W rodzinnem mie¶cie wiadomem by³o powszechnie, i¿ rok, czy dwa lata temu odziedziczy³ Roman Dzier¿ymirski fortunkê w kapitale, po dalekim krewnym, osiad³ym i zmar³ym w Stanach Zjednoczonych. Jecha³ zatem dzi¶ m³ody i ostatni potomek dogasaj±cej ju¿ w nim rodziny Dzier¿ymirskich, ze skarbem swym, drog± sercu ma³¿onk±, do W³och, ojczyzny matczynej. Wzrok jego, b³±kaj±cy siê bezustannie pomiêdzy twarz± ¿ony, a skrytym cieniami nocy krajobrazem, zamglony, my¶l±cy, w dalszym ci±gu wspominaæ siê co¶ zdawa³. Poza oknami wagonu fale morza nieustannie szemra³y wci±¿ cicho, w dali za¶, na czarnem tle widnokrêgu, stopniowo, coraz bli¿sze, b³yszcza³y ju¿ ¶wiate³ka Wenecyi. - Oto tam - mówi³y niejako marz±ce oczy mê¿czyzny - za godzin kilka czekaj± mnie u¶miechy pierwsze i rozkosze ziemskiego szczê¶cia w objêciach ukochanej ponad wszystko kobiety! Oto tam, wymarzony od tak dawna, oczekuje na mnie raj w³asny u³udnego podzia³u wzajemnego uczucia, w zupe³nem oddaniu siê niepokalanego niczem dot±d kwiatu - niewinnego dziewczêcia... Wzrok Romana z zachwytem spocz±³ na twarzy ¶pi±cej kobiety. Równocze¶nie poci±g, pozostawiwszy morze za sob±, wpad³ w jakie¶ gaje, brzêcz±ce rojem owadów. Jednostajna, monotonna ich muzyka wpada³a uporczywie w uszy podró¿nego, a on, ca³y zas³uchany, spojrzeniem swem znowu ogarn±³ ciemn± przestrzeñ poza oknem wagonu. - Co, zagadkowa przysz³o¶ci, niesiesz mi w darze?.. Czy zap³acisz mi za to, com przeby³ dot±d, przecierpia³, dla zdobycia drogiego dzisiaj? Czy wynagrodzisz, czy skarzesz? - pytaæ siê zdawa³y czarnej nocnej dali posmutnia³e nagle chwilowo oczy mê¿czyzny. I ponownie w k±ciku warg jego pojawi³o siê bolesne, przelotne zagiêcie ust, a snaæ usi³uj±c odpêdziæ my¶l przykr±, Dzier¿ymirski powsta³ ostro¿nie, nie wypuszczaj±c wci±¿ z d³oni r±czki u¶pionej swej towarzyszki. Wychyli³ przez otwarte okno g³owê... Na tle ciemno¶ci po³yskiwa³y ju¿ teraz rzêsi¶cie ¶wiat³a - poci±g wje¿d¿a³ w³a¶nie na stacyê. W sekundê, z nag³a szarpniête, gwa³townie zatrzyma³y siê wagony. Dzier¿ymirski o ma³o nie upad³, straciwszy na razie równowagê, i poci±gn±³ za sob± r±czkê ¿ony, ¶ciskaj±c± jego d³oñ lew± - prawa za¶ opar³ siê silnie o ramê okna. - Ach!.. ach!.. - z trwog±, wyrwa³o siê z ust m³odej kobiety, i otworzy³a szeroko oczy, zdziwiona. Szybko Roman pochyli³ siê ku niej i przemówi³ miêkko: - Przepraszam ciê, kochanie, przestraszy³a¶ siê, prawda?.. Ale to wina nie moja - wagony szarpnê³y tak silnie... - To ty... Romanie!.. - szepnê³a kobieta i zarzuciwszy w ¶lad za tem, z niewys³owionym wdziêkiem, obie rêce na szyjê mê¿czyzny, przytuli³a siê doñ czule, sk³adaj±c równocze¶nie poca³unek na piêknem czole. - Wysi±dziemy, z³otko, ju¿ Wenecya! - rzek³ Roman, wysuwaj±c siê delikatnie z objêæ m³odej ¿ony uniós³szy j± w ramionach, postawi³ na równe nogi. - Nareszcie!... - wykrzyknê³a Ola rado¶nie, oprzytomniawszy ca³kiem na widok ja¶niej±cego dworca. - We-ne-cya! - zabrzmia³o dono¶nie pod samem oknem wagonu, gdzie ukaza³a siê kêdzierzawa g³owa i ¶miej±ca twarz konduktora. - Statione Ve-ne-tia!.. - przeci±gle, ¶piewnie odpowiedzia³ g³osowi pierwszego konduktora okrzyk drugi, dalszy, i zgin±³. Poci±g, którym jechali Dzier¿ymirscy, zatrzymujac siê tylko kilka minut, jechal dalej wprost do Medyolanu - nale¿a³o siê ¶pieszyæ... Roman pobieg³ do przeciwleg³ego okna, otworzy³ gwa³townie drzwiczki od wagonu, i pocz±³ wo³aæ dono¶nie: - Facchino!.. facchino!.. *) [*) Po w³osku tragarz.] Za mê¿em zrêcznie wyskoczy³a z wagonu Ola Dzier¿ymirska. Niebawem zjawi³ siê po¿±dany tragarz i ruszono z baga¿em do dworca. Tu obst±piono przyjezdnych. Ca³y rój przeró¿nych figur ha³a¶liwie ofiarowywaæ im pocz±³ swoje us³ugi, rz±d za¶ s³u¿by hotelowej, w galonach, z o¿ywieniem i gestykulacy± namawia³ ich ka¿dy z osobna do siebie. Gadatliwo¶æ W³ochów oszo³omi³a na razie Dzier¿ymirskich. Po chwili dopiero Roman, znaj±cy kilka w³oskich wyrazów, zdo³a³ siê porozumieæ i wybrawszy hotel, kaza³ siê prowadziæ do przystani. Niebawem m³oda para podró¿nych sadowi³a siê ju¿ w wygodnej, na czarno pomalowanej gondoli, obs³ugiwana z natarczywo¶ci± przez ró¿norodnych oberwañców i gapiów, stoj±cych w pobli¿u. - Pysznie siê siedzi! - zawyrokowa³a g³o¶no Ola, wyci±gn±wszy siê na miêkkiem, czarn± skór± obitem, siedzeniu. Roman usiad³ przy niej - gondola zako³ysa³a siê lekko... Powoli odpychano ju¿ j± od brzegu, gdy oto z kilkunastu stron naraz wyci±gnê³y siê ku maj±cym odje¿d¿aæ prosz±ce d³onie z kapeluszami, i chórem zabrzmia³a pro¶ba o datek. "Soldo, soldo!" choæ uni¿enie, lecz z odcieniem lekkiej jakby gro¼by, rozlega³o siê doko³a ustawicznie powtarzane na wszystkie tony. - A to z³odzieje!.. - mrukn±³ Dzier¿ymirski; zmuszony jednak wyj±æ z kieszeni portmonetkê, rzuci³ tam i ówdzie z humorem drobne monety. Gondola ruszy³a ju¿ - p³ynêli... M³od± kobietê zabawi³a ta scena. Perlisty ¶mieszek jej, weso³y, rozlega³ siê woko³o, gdy oto nagle, jakby czem¶ zmro¿ony, ucich³. I Ola, obj±wszy wzrokiem roztaczaj±cy siê przed ni± krajobraz, ruchem wdziêcznym przytuli³a siê do mê¿a. - Jak tu czarno, Romanie, nieprawda¿? - szepnê³a. Dzier¿ymirski, milcz±c, opiekuñczo obj±³ ramieniem kibiæ ¿ony i przycisn±³ j± miêkko do piersi, rozejrzawszy siê zarazem. Rzeczywi¶cie, czarno tu by³o. Wenecya ju¿ spa³a. Sk³êbione chmurami niebo odbija³o siê w mêtnej wodzie kana³ów i powleka³o je kirem ciemno¶ci, po którym tylko b³êdnym ognikiem prze¶wieca³o, wi³o siê czerwone ¶wiate³ko latarni, umieszczonej u spiczastego, zêbatego koñca gondoli. P³ynêli przez Canale Grande*). [*) Po w³osku : Kana³ Wielki.] Jak gdyby ¶ni±c o swej dawnej potêdze i chwale, woko³o nich zadumane, ciche sta³y wynio¶le rzêdem weneckie pa³ace. W ¿adnem oknie nie pali³o siê ju¿ ¶wiat³o, otula³o je milczenie zupe³ne. Gondola, ko³ysz±c siê z lekka, unosz±c co chwila swe przednie i tylne dzioby, p³ynê³a spokojnie, z jednostajnym pluskiem wiose³ i szmerem rozstêpuj±cej siê pod ni± fali. Przytuleni do siebie, d³u¿sz± chwilê z ciekawo¶ci± patrzyli Dzier¿ymirscy woko³o. Z ustek pierwszej Oli niebawem posypa³y siê rozliczne uwagi. - Patrz, patrz, Romanie! - wo³a³a ona co chwila, wskazuj±c z zajêciem na wznosz±ce siê zewsz±d budowle. Dzier¿ymirski potakiwa³ ¿onie, obja¶nia³, i pó³g³osem prowadzona swobodna pomiêdzy jad±cymi rozmowa zbudzi³a milczenie ¶ni±ce - roznios³a siê echem wyra¼nem po grodzie weneckim, o tej porze tak bardzo cichym. Tymczasem po obu stronach kana³u kolejno przesuwa³y siê, jak w kalejdoskopie, cudne sw± archaiczn± struktur± pa³ace. A wiêc, najpiêkniejszy mo¿e z prywatnych siedzib Wenecyi, w³asno¶æ ksi±¿±t della Grazia, wychyla³ siê z cieni "Palazzo Vendramin-Calergi", z roku 1841 w stylu pocz±tkowego odrodzenia; z nim s±siadowa³ skromny, siêgaj±cy XV wieku, pa³ac "Erizzo" - dalej zwraca³ znów uwagê inny, z poz³acanym niegdy¶ frontem, do dzi¶ dnia zwany "Ca Doro". Opodal bardzo piêkny wznosi³ siê majestatycznie dzisiejszy lombard miejski, pa³ac "Corner della Regina", wzniesiony w r. 1724 na tem samem miejscu, gdzie ujrza³a ¶wiat królowa Cypru, wenecyanka, Katarzyna Cornaro. Wkrótce, tu¿ poza dzisiejsz± poczt± w Wenecyi, zajmuj±c± dawniejszy niemiecki magazyn towarów "Fondaco de Tedeschi", zamajaczy³ olbrzymi most "Ponte di Rialto", w kszta³cie murowanego ³uku wzniesiony. Wsun±wszy siê pod jego arkady, gondola Dzier¿ymirskich cichutko prze¶liznê³a siê tamtêdy i skrêci³a wkrótce na lewo, w w±zki kanalik, stanowi±cy arteryê boczn± "Canale Grando". Szeroka ta¶ma wielkiego kana³u znik³a wkrótce z oczu i jad±ca barka, zag³êbiaj±c siê coraz bardziej w szyjê wodnej uliczki, wymijaæ poczê³a coraz cia¶niejsze i wê¿sze zau³ki. ¦ciany domów odrapane, ponure, sz³y, zdawa³o siê, na p³yn±cych w gondoli, a ¶cie¶niaj±c siê coraz bardziej, pragnê³y poch³on±æ, gubiæ j± niejako w swym labiryncie. Ciemno¶ci nocne panowa³y tu jeszcze wiêksze. Gdzieniegdzie tylko l¶ni³a zó³tawo md³ym ¶wiat³em latarnia - ¿ywego ducha za¶ nigdzie dopatrzeæ siê nie mo¿na by³o. Umilk³a od paru minut Ola trwo¿nie przylgnê³a g³ówk± do ramienia Romana. - Brr! straszno tu jako¶... - szepnê³a. - Nic, kochanie - odpar³ Dzier¿ymirski, musn±wszy poca³unkiem jej w³osy - zaraz doje¿d¿amy. Nieprawda¿, ¿e ju¿ blizko? - zwróci³ siê do gondoliera ³amanem w³oskiem narzeczem. - Si, signore. - odpar³ ¿ywo zapytany, a nudz±c siê znaæ, bo z cudzoziemcem gawêdziæ nie móg³, zanuci³ pó³g³osem jak±¶ smêtn± piosenkê. Ubrany ca³kiem bia³o, wahad³owym ruchem przechylaj±c siê bezustannie przy wios³owaniu w prawo i lewo, na tle otaczaj±cych ciemno¶ci, czyni³ on wra¿enie fantastycznego zjawiska, g³os za¶ jego monotonny b³±ka³ siê po k±tach i odbija³ dziwnem echem o mury, oraz zakratowane okna w swym ¶nie zaklêtych jakby domów. Roman milcza³. Ujmuj±c d³oñ i tul±c miêkko w objêciu Olê, ws³uchiwa³ siê w ten ¶piew jednostajny, mrukliwy, i dziwnego doznawa³ wra¿enia. Zdawa³o mu siê mianowicie, ¿e on nie do cywilizowanego, dzisiejszego, ale jakiego¶ zbójeckiego z zamierzch³ej przesz³o¶ci doje¿d¿a grodu; ¿e ucieka, kryje siê tu ze swym porwanym, czy te¿ skradzionym ³upem... Oto z ciemnych zau³ków i k±tów ¶pi±cej Wenecyi wysuwaj± siê po prostu jakby wyra¼ne jakie¶ cienie, mary, czy odbicie dawnych zbrodni, mordu i gwa³tów, tak licznych w historyi krwawej tego dziwnego miasta... - A òel! *) - rozleg³ siê nagle tu¿ za Dzier¿ymirskim krzykliwy g³os gondoliera, i ³ód¼ jednocze¶nie zboczy³a w zau³ek ciemny. [*) Uwaga!] - Sia-stali! *) - przeci±gle odpowiedzia³ kto¶ z innej gondoli. [*) Na prawo!] Roman i Ola spojrzeli ciekawie. W nadp³ywaj±cej weneckiej barce siedzia³ mê¿czyzna czarno ubrany, w bia³ym kapeluszu, brunet, o ponurem wejrzeniu. Gondola, otar³szy siê prawie o napotkan± ³ódkê, prze¶liznê³a siê cicho - znowu byli sami. - Patrz, tam siê ¶wieci, co siê sta³o?... - rzek³a pó³g³osem Ola, krêc±c g³ówk± i wskazuj±c piêtro jednego z domów. Roman spojrza³. - A, rzeczywi¶cie - odpar³ - przecie¿ choæ jeden jaki¶ znak ¿ycia... Na brudn± wodê kana³u, porysowan± ¶cianê i ko³ysz±cy siê kad³ub pustej gondoli, przywi±zanej u stopni marmurowych wielkich kutych drzwi, k³ad³o siê cieniem przyæmione czerwonawe ¶wiat³o, id±ce z okna o¶wietlonej komnaty. Jednocze¶nie p³ynê³y melodyjne, ciche akordy fortepianu, wydobywane znaæ miêkka kobiec± r±czk±. Wtórowa³ im nie¶mia³y brzêk mandoliny. Rozp³ywaj±c siê powoli, w milczeniu, muzyczne tony ³±czy³y siê zgodnie co parê minut ze ¶piewem, mêskim, silnym tenorem, i sz³y ponad dachy, kana³y, lecia³y daleko, dr¿±ce... Poruszony muzyk± i ¶piewem, Dzier¿ymirski silniej przycisn±³ do siebie Olê. Ws³uchani w melodyê mi³osnej pie¶ni po³udnia, zbli¿yli siê oni instynktownie, a twarze ich, parte ku sobie, pochyli³y siê. Poca³unek gor±cy z³±czy³ usta mê¿czyzny i kobiety; nie odrywaj±c warg, w dreszczu wzajemnej rozkoszy, w¶ród deszczu spadaj±cych, jak drobne krople rosy, d¼wiêków - przep³ynêli Dzier¿ymirscy pod oknami domu. Coraz cichsze fale granej melodyi goni³y ich, powodzi± zalewa³y jeszcze czas jaki¶, a¿ umilk³y. Gondola w tej samej w³a¶nie chwili wjecha³a na kana³ ¶-go Marka; plac tej¿e nazwy, gdzie w ca³ej pe³ni ogniskowa³o siê jeszcze ¿ycie miasta, zamigota³ rzêsi¶cie w oddali dziesi±tkami niebieskawych i ¿ó³tych ¶wiate³ - przewo¼nik oznajmi³ g³o¶no podró¿nym, ¿e s± ju¿ na miejscu. - Doje¿d¿amy, Oluniu! - poinformowa³ Roman i z u¶miechem wpatrzy³ siê namiêtnie i czule w twarz swej towarzyszki. W ciemno¶ciach nawet nocy, widoczny rumieniec obj±³ p³omieniem twarz kobiety, i wzrok w zawstydzeniu spu¶ci³a przed pal±cem spojrzeniem mê¿czyzny, które zapewne swym blaskiem mówi³o co¶ nad wyraz ¶mia³ego. W tej chwili w³a¶nie przedni dziób gondoli stukn±³ o marmurowe stopnie hotelowego balkonu, a w parê minut pó¼niej Roman i Ola znajdowali siê ju¿ w obszernym, o marmurowych ¶cianach i posadzce pokoju, rozbrzmiewaj±cym w ciszy st³umionem, g³uchem brzêczeniem mustyków. Odprawiwszy natarczywego s³ugê, proponuj±cego im przys³aæ natychmiast przewodnika, w celu obejrzenia powierzchownego na przechadzce placu San Marco, bazyliki i pa³acu Do¿ów -Dzier¿ymirscy wkrótce pozostali zupe³nie sami..... W Wenecyi wszêdzie pogas³y ju¿ ¶wiat³a. Noc zupe³na, czarna, zawis³a chwilowo nad grodem. Nie trwa³o to jednak d³ugo; stopniowo chmury na niebie rozstêpowaæ siê poczê³y i r±bek ksiê¿yca nie¶mia³o wychyli³ siê z poza nich. Zamigota³ na wie¿ycach ko¶cio³a ¶-go Marka, z³otawym br±zie czterech rumaków, króluj±cych na szczycie tej katedry - musn±³ swym blaskiem ¶ciany pa³acu Do¿ów, a przeszed³szy siê po jego galeryach ponurych, zajrza³ w zakratowane okna wisz±cego mostu, ³±cz±cego pa³ac z dawnem wiêzieniem, a znanego powszechnie pod nazw± "Mostu Westchnieñ". Wyjrzawszy za¶ ju¿ odwa¿niej nieco, tr±ci³ srebrzysty l¶ni±c± taflê laguny, zadrga³ sieci± ¶wiat³a na powierzchni wód, a niebieskaw± ¶cie¿yn± dotkn±wszy siê ich pieszczotliwie, otworzy³ nagle perspektywê dalek±, hen! a¿ ku Lido-na morze... W niezam±conej niczem ciszy, staro¿ytne zegary licznych ko¶cielnych i klasztornych wie¿ycach wybijaæ poczê³y rytmicznie któr±¶ godzinê. Jedne z nich brzmia³y basem, inne kwili³y wiolinem, lub brzêcza³y melodyjnie, ³±cz±c w sobie te dwa melodyjne klucze, a bij±c w ten sposób, zdawa³y siê mierzyæ w milczeniu chwile czyjego¶ mo¿e szczê¶cia... Niedyskretne, ciekawe, promienie ksiê¿yca zaszkli³y siê jasnem ¶wiat³em na taflach szyb hotelowych, dawnego pa³acu Dandolo. Zatrzyma³y zda siê d³u¿ej przy jednem oknie i pomknê³y znowu obojêtne w dal... A pos±gowo u¶miechniête, wiecznie tak samo szerokie oblicze ksiê¿yca nie zmieni³o wcale wyrazu. Bo có¿ go zaiste, obchodziæ mog³o tych dwoje ludzi, którzy przybyli a¿ tutaj po u³udê rozkoszy? Có¿ znaczy³y dlañ dwa serca, zrywaj±ce wspólnie kwiat mi³o¶ci i zapomnienia? On, filozof, wszak w swem ¿yciu prawiecznem widzia³ podobnych zdarzeñ a¿ nadto wiele; on zna³ nico¶æ tych chwil, umia³ na pamiêæ kochanków zaklêcia i ich nieraz s³omiane zapa³y, gasn±ce za ¿ycia podmuchem - pod rzeczywisto¶ci bezlitosn± rêk±. Wiedzia³ równie¿, ¿e zapa³y te same, odegrzane czêstokroæ i o¿y³e, kiedy¶, w przysz³o¶ci, obosiecznem ciêciem raniæ mo¿e bêd± tych samych ludzi, skierowane do jednostek innych, zarówno ³akn±cych uczucia i u¿ycia... Powiewna chmurka pieszczotliwie przytuli³a siê do twarzy ksiê¿yca i przes³oni³a go leciutko, kaskada za¶ miesiêcznych promieni, zblad³szy, niepewnym, migotliwym blaskiem zala³a u¶pion± Wenecyê. W tej samej chwili dwie jakie¶ postacie, zbli¿one do siebie, zamajaczy³y poza tafl± jednego z okien hotelowych, i dwie g³owy, dotykaj±c siê wzajemnie, zapatrzy³y siê we wdziêczny krajobraz laguny i morza, zamglonych chwilowo pó³¶wiat³em, oraz cieniami ksiê¿yca. I postawszy tak d³ug± chwilê, jakby rozmarzone, znik³y niebawem, splecione w u¶cisku, niezdolne napawaæ siê d³ugo poza sob± niczem, nawet piêknem przyrody... W ¶lad prawie zatem nasta³a ciemno¶æ nieprzejrzana i zapanowa³a nad miastem pami±tek. --------- Zadumany i jakby têskny tuli³ siê zmierzch szary do ¶cian kamienic wielkiego miasta, do witryn wspania³ych sklepów jego, pe³za³ u podnó¿y pomników, ¶ciera³ kontury gmachów ko¶cio³ów - wszystko doko³a pogr±¿a³ w mroki i cienie. W wykwintnie umeblowanem swem pomieszkaniu siedzia³a na fotelu Melania, marsza³kowa Warnicka, rodzona siostra ojca dzisiejszej Oli Dzier¿ymirskiej, a dotychczasowa od dzieciñstwa prawie opiekunka tej ostatniej. Przez otwarte okno, ³±cznie z echami wielkomiejskiego gwaru, wciska³ siê tutaj wolno zmrok, a ¶ciemniaj±c siê stopniowo coraz bardziej, pocieszaj±co jakby wyg³adzaæ siê stara³ zmarszczone wysokie czo³o wiekowej ju¿ matrony, ³agodnie muska³ jej siwe w³osy, i zagl±daj±c jednocze¶nie nie¶mia³o w oczy rozumne, wyra¼nie zdawa³ siê wspó³czuæ smutnemu jej zamy¶leniu. Na ma³ym stoliku przed marsza³kow± le¿a³ otwarty telegram. Opiewa³ on za¶ lakonicznie: "Przewidzenia s³uszne. Ola ju¿ po ¶lubie z Dzier¿ymirskim. Przyje¿d¿am. £ady¿yñski." Ju¿ mo¿e pó³ godziny po przeczytaniu powy¿szej wiadomo¶ci, nieruchomo w swym fotelu siedzia³a pani Melania. Od trzech dni - to jest od czasu gdy Ola zniknê³a z domu swej ciotki, by wiêcej nie wróciæ - marsza³kowa Warnicka z niepokoju postarza³a siê by³a o lat co najmniej kilkana¶cie. Pocz±tkowo nie mog³a zrozumieæ postêpku swej siostrzenicy; tak dobrze by³o jej u niej, mo¿e zatem powróci ona lada chwila - niew±tpliwie. Musia³a wyjechaæ z miasta na parê godzin, znaglona interesem wa¿nym... mówi³a sobie, perswadowa³a staruszka. Nazajutrz jednak wieczorem, gdy ¿adnej o Oli nie by³o wie¶ci, obawa kochaj±cej dziewczê ciotki wzros³a o ni± do tego stopnia, i¿ my¶la³a, ¿e zwaryuje. Dom ca³y by³ przera¿ony, latano, szukano rozpaczliwie nieobecnej po mie¶cie, na chybi³ trafi³ - wszêdzie, oczekuj±c zarazem z trwog± wisz±cej zda siê w powietrzu katastrofy - wiadomo¶ci jakiej strasznej, o nieszczê¶ciu, lub nawet o ¶mierci. Zbawc± pe³nej niepokoju marsza³kowej okaza³ siê wówczas Emil £ady¿yñski, przyjaciel ca³ego domu Gowartowskich, stary kawaler, sprytny wyga wielkomiejski, a poza tem cz³owiek rozumny i bystry bardzo. Zebrawszy naprêdce wskazówek tu i ówdzie, wpad³ od razu na trop w³a¶ciwy. Domys³y jego by³y trafne. - A ja powiadam pani marsza³kowej, ¿e panna Ola u¿ywa ju¿ miodowych miesiêcy! M³odo¶æ nie ¿artuje, gdy kocha... by³y to ostatnie s³owa jego i sprawdzi³y siê, niestety... Przez samego ojca panny, Januarego Gowartowskiego, pogardliwie odrzucony konkurent, inaczej poradzi³ sobie. Marsza³kowa w zadumie westchnê³a cicho, ciê¿kie bowiem, zaiste, czeka³y j± niebawem przej¶cia. Brat jej, January, którego, o niczem jeszcze nie wiedz±c, powiadomi³a, wzywaj±c go, natychmiast po znikniêciu Oli, lada oto chwila nadjedzie... Có¿ ona, na Boga, powie ubóstwiaj±cemu córkê ojcu, jak siê potrafi wyt³umaczyæ przed nim ze wszystkiego? Wszak to na jej opiece pozostawi³ on by³, wyje¿d¿aj±c, jedyne swe dzieciê... Lecz czy¿ mog³a przewidzieæ podobne rozwi±zanie sprawy? Przenigdy!... I marsza³kowa Warnicka ni¿ej jeszcze pochyli³a na piersi g³owê sw± siw±, a czo³o jej poora³y zmarszczki, znacz±c jakby ¶lad mêcz±cych ¶cigaj±cych siê my¶li. - A j±, Olê, to dzieciê, które wespó³ z bratem i ona kocha³a ca³± si³± swej duszy, czy¿ tak znów dalece winiæ mo¿na by³o?... Zapewne... Nie porzuca siê od razu wszystkiego, nie ucieka chy³kiem, choæby nawet w ramiona ukochanego mê¿czyzny, gdy sprzeciwia siê temu wola rodzica, gdy... Pani Melania przetar³a czo³o pomarszczon± d³oni±. "M³odo¶æ nie ¿artuje, gdy kocha!" zabrzmia³y jej w uszach s³owa Emila £ady¿yñskiego. Mia³ s³uszno¶æ... I nagle, z pocz±tku nieokre¶lone, pó¼niej coraz g³o¶niejsze, ¶mielsze, zakie³kowa³y w duszy staruszki wyrzuty sumienia. Bo czy¿ doprawdy, Ola nieszczê¶liwa tak bardzo by³a winna?... Mi³o¶æ oszo³omi³a j±, porwa³a, a reszty niew±tpliwie dokona³o wychowanie m³odej panny, kapry¶nej pieszczotki ojca, ulubienicy równie¿ jej, marsza³kowej, zawsze dlañ pob³a¿liwej i s³abej. I pani Melania znów zadawa³a sobie dalej w my¶li pytania... - Czy Ola posiada³a w duszy swej to, coby j± od pope³nionego kroku wstrzymaæ mog³o? Czy wpajano w ni± te zasady m³odych, takie na przyk³ad, jakiemi j± karmiono lat temu wiele, w których pokolenie jej podobnych wyros³o?... Marsza³kowa w zadumie spu¶ci³a nisko g³owê. - Nie, nie! - odpowiada³o co¶ skrycie na dnie jej duszy. Ola zasad takich nie mia³a, a z czyjej¿e to by³o winy? Najprzód, naturalnie, ojca, Januarego, lecz nastêpnie i jej przecie, zastêpuj±c± Oli odesz³± z tej ziemi matkê. I z szar± godzin±, coraz bardziej rozgaszczaj± siê po buduarze - z mrokiem, pe³nym cichej melancholii lipcowego wieczora, wkradaj±ce siê do duszy marsza³kowej wyrzuty potê¿nia³y, ros³y... Samokrytyka za¶ w³asnego postêpowania zgry¼liwie szarpaæ poczê³a jej mózg, coraz to nowemi pytaniami j± zasypuj±c: - Czy stara³a¶ siê wnikn±æ do duszy m³odego dziewczêcia, a potem, zbadawszy j±, formowaæ i ukszta³caæ? - mówi³a ona. - Czy wtedy - pyta³a dalej - gdy po niewinnem dzieciñstwie i m³odocianych leciech po raz pierwszy wst±pi³a Ola, ju¿ jako doros³a panna, na ¶lisk± arenê salonów i ¶wiatowego ¿ycia, da³a¶ ty jej, prócz wskazówek powierzchownych, banalnych, jakie przestrogi inne, g³êbszej, powa¿niejszej natury?... A pó¼niej - gdy rozbawiona, rozmarzona zabaw±, flirtami i tañcem, z pobudzonymi zmys³ami i wyobra¼ni±, wraca³a ona do domu z towarzyskich balów i zebrañ - czy zastanowili¶cie siê wy kiedy¶, ty i brat twój, January nad tem, co przechodzi³o tam przez ow± m³od± g³ówkê, co zapala³o wyobra¼niê jej i w bezsennych nocach mo¿e marzeniem u³udnem na skrzyd³ach niezdrowych fantazyj nie pozwala³o zamkn±æ ¼renic do snu cichego?... Uczynili¶cie wy to wszystko? Zast±pili¶cie¿ dziewczêciu temu matkê, wykonywuj±c wspólnie ten na³o¿ony na was obowi±zek, z t± konieczn± drobiazgowo¶ci±, z któr± w istocie czêstokroæ nie rachuj± siê rodzicielki same?... Oblicze zadumanej marsza³kowej wyra¿a³o teraz ciche cierpienie, ¿al jakby i skruchê, w tym bowiem wewnêtrznym, milcz±cym rachunku sumienia coraz ciê¿sze odczuwa³a winy po swojej i brata stronie. A raz poruszone sumienie znów pyta³o dalej nielito¶ciwie: - Czy pochwyci³a¶ ty równie¿ te chwile, gdy do krysztalnej m³odej dot±d jeszcze duszy zapuka³a mi³o¶æ, wkrad³a siê tam, i rozkwit³a bujnie? Czuwa³a¿e¶ razem z ojcem Oli nad sercem swej pieszczotki? Rozumnem s³owem, uwag± g³êbok±, kszta³cili¶cie¿ je? hodowali, strzeg±c to serce, niby kwiat cieplarniany, od temperatury niezdrowej? My¶leli¶cie¿ wy o tem, i¿ tam, zamiast skromnego, piêknego p±czka, o barwie ³agodnej, mo¿e wzro¶æ ukrycie i bezkszta³tn± zaja¶nieæ purpur± kwiat namiêtno¶ci cichy, wszystko doko³a dusz±cy sw± woni±?.. Czy uczynili¶cie wy to wszystko? - powtórnie, jako konkluzya w±tpliwo¶ci wszelkich, szarpnê³o pytanie ostatnie dusz± marsza³kowej. Przygnêbiona opar³a znu¿on± g³owê o poduszkê staro¶wieckiego mebla. Odpowiedzieæ nie mog³a obron± na zarzuty, powsta³e w jej my¶lach za podszeptem sumienia - milcza³a zatem. - Nie! - szyderczo odpowiedzia³ z kolei rozum!... Wypie¶cili¶cie tylko ulubione swe dziecko, nie odmawiali¶cie mu niczego - osypywali¶cie wszystkiem, czego zapragnê³o, znosz±c nawet kaprysy, zachcianki i urojenia; ustêpuj±c woli, któr± rozumnie powinni¶cie byli kszta³ciæ; s³uchaj±c - a nie rozkazuj±c! - O, wy! wychowawcy m³odego pokolenia, jak¿e daleko jeste¶cie od powinno¶ci swoich!.. za¶mia³ siê w koñcu rozum z gorycz±. Marsza³kowa Warnicka, nie ruszaj±c siê z miejsca, przymknê³a powieki, chwilê d³u¿sz± w jednej i tej samej zostawszy pozycyi, wreszcie wsta³a ociê¿ale z miejsca swego i powoli zbli¿y³a siê ku oknu. Zapalono ju¿ latarnie w mie¶cie. Po szerokich - trotuarach pierwszorzêdnej ulicy snu³y siê t³umy. Pani Melania wpatrzy³a siê w nie, a w jej my¶lach jednocze¶nie szumia³o: - Uderz siê w piersi!... Mea culpa, mea culpa! - bo¶ winna, bardzo winna! Zamigota³, zab³ys³ snopem promieni i iskier mi³o¶ci p³omyk, i dziewczyna wyci±gnê³a ku niemu pragn±ce ramiona, jak ³ód¼ bez steru na morzu rozhukanem - dziewczyna, któr± wychowa³a¶ - zdeptawszy uczucia drogich sobie osób, nie ogl±daj±c siê nawet za ich b³ogos³awieñstwem! - Zbieracie, co¶cie zasiali! - g³os jaki¶ w uszach marsza³kowej rozbrzmiewa³ i rós³, pe³en potêgi. Nagle staruszka cofnê³a siê wstecz ca³em cia³em i drgnê³a nerwowo. W ciszy apartamentów rozleg³ siê w tej chwili pokilkakroæ silnie dzwonek. To by³ January Gowartowski. Marsza³kowa przeczuciem ju¿ zgadywa³a przybycie brata, a przetar³szy czo³o rêk±, z g³êbokiem westchnieniem odst±pi³a od okna. W s±siednim salonie, na odg³os dzwonka, zapala³ w³a¶nie ma³y lokajczyk ¶wiat³o, w przedpokoju rozbiera³ siê kto¶ i rozmawia³ ze s³u¿±cym. Pani Melania, ws³uchawszy siê pilnie, pozna³a g³os brata. Wysi³kiem woli rozpogodziwszy, jak umia³a, oblicze, przest±pi³a próg buduaru, i wesz³a powolnym krokiem do salonu. W tej samej chwili we drzwiach ukaza³ siê przyby³y. By³ to mê¿czyzna, lat ko³o sze¶ædziesiêciu mo¿e, chudy, wysoki, i pomimo wieku, trzymaj±cy siê jeszcze bardzo prosto, oraz gibki, jak trzcina, o wygl±dzie i uk³adzie delikatnym, zrêcznym i dystyngowanym. Twarz January Gowartowski mia³ wygolon± starannie, g³owê piêkn±, z przyprószonym nieco w³osem, a w±s sumiasty, bia³y, okala³ mu wargi, wygiête nieco dumnie - oblicze za¶ jego, nacechowane jakby wyrazem wynios³o¶ci, nerwowe, zmienne, znamionowa³o cz³owieka, na. pierwszy rzut oka, nader wra¿liwego i uczuciowego mo¿e nad miarê. Ujrzawszy siostrê, podbieg³ ku niej szybko i z³o¿y³ w milczeniu na jej rêce pe³en uszanowania poca³unek. Przytem spojrzenie Gowartowskiego spoczê³o na jej twarzy pytaj±co, i dopiero po przelotnej chwili oczekiwania jakby, widz±c marsza³kow± nieco zmieszan±, odezwa³ siê pierwszy: - Odebra³em telegram twój, pani siostro, niepokój przygna³ miê tu natychmiast... Ola wyjecha³a podobno, gdzie? po co? na co?.. Czy tylko jej co z³ego siê nie sta³o? mo¿e ona chora, gro¼nie, broñ Bo¿e?.. Powiedz, Melanio, szczer± prawdê, mów prêdzej, bo wytrzymaæ z niepokoju nie mogê!.. - dr¿±co wymówi³ pan January s³owa ostatnie, z akcentem pro¶by, g³osem pe³nym obawy, i z trosk± na wyrazistej twarzy czeka³ na odpowied¼. Tymczasem zmieszanie marsza³kowej ros³o. Unikaj±c spojrzenia brata, rzek³a: - Ale¿ uspokój siê, mój drogi, có¿ znowu?.. Upewniam ciê, i¿ Ola najzdrowsza siê czuje i ¿e zgo³a nic z³ego jej nie grozi... Twarz Gowartowskiego natychmiast rozpogodzi³a siê i westchnienie ulgi podnios³o pier¶ jego, odczu³ bowiem szczero¶æ w s³owach siostry. Rzuciwszy opodal kapelusz i podró¿na torebkê, usiad³ wygodnie na fotelu i spokojnym ju¿ zupe³nie g³osem zapyta³: - No, wiêc có¿, na Boga, sta³o siê z Ol±? wyjecha³a - dok±d?... - Zmêczonym pewnie jeste¶ i g³odnym - przerwa³a bratu Melania - mo¿e kazaæ daæ ci herbaty, przek±ski?... - i mówi±c to, przycisnê³a guzik elektrycznego dzwonka. - Ale¿, ma chère, - ¿achn±³ siê trochê niecierpliwie Gowartowski - to wszystko zrobimy pó¼niej, po có¿ te ze mn± ceremonie; co ci siê dzisiaj sta³o, taka nienaturalna jaka¶ jeste¶? - zatrzyma³ siê pan January i spojrza³ siostrze badawczo w oczy. - Nakarmisz mnie potem - dorzuci³ po chwili, z u¶miechem - lecz opowiedz mi najprzód, co siê tutaj sta³o?... Marsza³kowa i na to nic zupe³nie nie odpowiedzia³a, bo w tej w³a¶nie chwili na progu salonu ukaza³ siê przywo³any lokaj. Wszystko, co dot±d czyni³a, mia³o za cel zyskaæ tylko na czasie, po prostu bowiem nie wiedzia³a, w jaki sposób podaæ bratu smutn± i wstrz±saj±c± odpowied¼ i w jakiej uczyniæ to formie. Zwróci³a siê do s³u¿±cego. - Zapal lampê w buduarze, a gdyby kto tam przyszed³, to powiedz, ¿em cierpi±ca, i nie przyjmujê... - Wszak prawda - z kolei pytaj±co na pozór skierowa³a siê do brata - i ty zapewne nie masz dzi¶ ochoty widzieæ go¶ci?... Za ca³± odpowied¼ Gowartowski wzruszy³ z lekka ramionami, jednocze¶nie jednak z pod oka kilkakrotnie spojrza³ na siostrê, a z twarzy jego pierzch³a pogoda. Co¶ poza kulisami dzia³o siê w tym domu niedobrego, czul to pan January nerwami, wiêc czo³o zasêpi³o mu siê i brwi przelotnie zmarszczy³y. Powsta³ gor±czkowo z siedzenia, nieobecny my¶l±, szukaj±cy zagadki, nie rozumiej±c s³ów siostry, znajduj±cej siê ju¿ w o¶wietlonym buduarze i mówi±cej co¶ do niego. - Co mówisz? nie s³yszê... - rzuci³ po chwili. - Mo¿e tu przejdziesz, bêdzie nam wygodniej rozmawiaæ... - powtórzy³a g³o¶niej tym razem marsza³kowa. Gowartowski pos³usznie podszed³ ku drzwiom i przest±pi³ próg buduaru. Zamknij drzwi za sob±, mój kochany, i siadaj, proszê ciê! - bezd¼wiêcznym g³osem odezwa³a siê pani Melania, sama za¶ skierowa³a siê, by przymkn±æ drzwi do pokoju jeszcze jedne. Pan January tymczasem usiad³ i ze wzrastaj±cym coraz bardziej niepokojem ¶ledzi³ ruchy swej siostry. Teraz by³ ju¿ pewnym, ¿e czeka go co¶ niezwyk³ego, i z³ego, tak bowiem ostro¿nej i dziwnie postêpuj±cej siostry dawno ju¿ nie ogl±da³. Marsza³kowa zbli¿a³a siê w³a¶nie ku niemu, a usadowiwszy siê obok, na kanapie, ujê³a w obie d³onie rêce brata. Postanowi³a w my¶li zaraz od razu przeci±æ dra¿ni±ce pêta wstêpnej rozmowy, rzek³a zatem ³agodnie i serdecznie, wpatrzywszy siê rozumnemi i dobremi oczami w twarz brata. - Przyrzeknij mi przede wszystkiem, mój drogi, ¿e nie zanadto zmartwisz siê tem, co ci powiem, i zniesiesz wiadomo¶æ bardzo smutn±, co ci zakomunikowaæ muszê - prawdziwie po mêsku... - Ale¿ dobrze, dobrze, moja kochana... Lecz powiedz-¿e mi nareszcie, o co chodzi, bo siedzê, jak na roz¿arzonych wêglach, i po g³owie lataj± mi wprost niemo¿liwe przypuszczenia!.. Mów prêdzej, b³agam - có¿ z Ol± siê sta³o?.. - wybuchn±³ Gowartowski, ostatnie za¶ s³owa jego drga³y wymówk± i pro¶b±. Wyraz wspó³czucia przemkn±³ po twarzy matrony siwej, i obj±wszy rêkami g³owê brata, uca³owa³a j± czule. - Ola... ju¿ po ¶lubie... - rzek³a równocze¶nie szeptem. Gowartowski, jak podrzucony, zerwa³ siê z fotelu, i wzrokiem b³êdnym na marsza³kow± spojrza³. - Kiedy? jak? co? gdzie? - wykrzykn±³ w pierwszej chwili. - To byæ nie mo¿e!... - dorzuci³ i urwa³... Wpatrzywszy siê bowiem uwa¿niej w twarz siostry, pozna³, i¿ ona mówi prawdê, po chwili jêkn±³ wiêc tylko cicho: - Z kim?... i ca³y, zdawa³o siê, zawis³ na ustach pani Melanii... G³os zadr¿a³ marsza³kowej, gdy, jak mog³a najspokojniej, panuj±c nad w³asnem wzruszeniem, odpowiedzia³a wolno: - Z Romanem Dzier¿ymirskim... - Z Dzier¿ymirskim... z tym ho³yszem... synem tej... tej W³oszki, ¶piewaczki!... - g³os za³ama³ siê panu Januaremu, i schwyci³ siê on obiema rêkami za g³owê. - I bez... bez... - tu g³os Gowartowskiego przeszed³ w chrypkê, snaæ wstrz±saj±ca nowina zatamowa³a mu dech w piersiach - bez mego... pozwolenia... b³ogos³awieñstwa!... - wykrztusi³; dokoñczy³ nareszcie, z bólem i gniewem... Twarz przytem znêkanego otrzyman± wiadomo¶ci± ojca, dot±d blada bardzo, zakwit³a nagle ceglastym rumieñcem, nogi za¶ widocznie zachwia³y siê pod nim, gdy¿ ciê¿ko, bezsilnie, upad³ na pobliski g³êboki fotel. Powtórnie, z macierzyñsk± i¶cie troskliwo¶ci±, objê³a g³owê stroskanego brata marsza³kowa Warnicka, jakby ta czu³a pieszczota siostrzana ukoiæ pragnê³a, choæ chwilowo, cios, przed chwil± s³owami przez ni± zadany. Lecz Gowartowski odtr±ci³ j± prawie ¿e brutalnie, niepomny niczego, a chwyciwszy w d³oni rêkê siostry, przemówi³ zapalczywie, urywanym g³osem. - Jak to? I ty, Melanio, pozwoli³a¶ na to? ty, na opiece której, niby matki rodzonej, zostawi³em moje dzieciê? Ty da³a¶ zezwolenie, nie zawiadomiwszy mnie o niczem? I pan January ponownie z miejsca swego siê zerwa³, i wykrzykn±³ wzburzony: - Wiedz±c, ¿e temu m³okosowi, awanturnikowi odmówi³em dawniej, naumy¶lnie usypiali¶cie czujno¶æ moj±, by mnie podej¶æ, oszukaæ, i my¶leli¶cie mo¿e, i¿ ja to przyjmê post factum, "tak sobie!" - Ale¿ zmi³uj siê, uspokój ! - pospiesznie przerwa³a marsza³kowa. - Nic jeszcze nie wiesz dok³adnie, a ju¿ obwiniasz innych na chybi³-trafi³. Proszê ciê, bardzo proszê, cierpliwo¶ci trochê, spokoju, a¿ opowiem ci wszystko, - doda³a b³agalnie. Pan January mimo woli ucich³ i spojrza³ pytaj±co na siostrê. - Serce-¿ ty moje, pos³uchaj, a nie martw siê tak okrutnie - dr¿±cym od wzruszenia g³osem, ze wspó³czuciem, przemówi³a znowu pani Melania, w nag³em rozczuleniu zatr±caj±c przytem wyra¼nie rodzonym ukraiñskim akcentem, od którego odzwyczai³a siê by³a sw± ci±g³± bytno¶ci± w mie¶cie. - Pos³uchaj, jak siê rzecz mia³a - zaczê³a marsza³kowa, i ci±gnê³a tak dalej : - Przede wszystkiem, kiedy ju¿ tak bole¶nie dotkn±³e¶ miê przypuszczeniem, ¿e by³am w zmowie przeciwko tobie, wyt³umaczyæ siê winnam... Tak nie by³o wcale, jak s±dzisz; przeciwnie do ostatniej chwili ja o niczem zgo³a nie wiedzia³am... Jak to? - przerwa³ siostrze zdumiony Gowartowski. - Tak, serce, tak, Januarku, ja nic zupe³nie nie wiedzia³am - powtórzy³a marsza³kowa, z widocznym ¿alem w g³osie - a dlaczego? Dlatego, ¿e oni poradzili sobie bez nas... Roman porwa³ Olê i natychmiast wyjechali razem za granicê. I pani Melania umilk³a, wszystko najgorsze ju¿ by³o bratu wiadomem. Pod nowym ciosem pochyli³a siê g³owa mê¿czyzny, i odbi³o siê na niej jeszcze bole¶niejsze cierpienie. - Olu!... Olu!... dziecko moje!.. Jak¿e zawiod³em siê na, tobie! - z ciê¿kiem westchnieniem wymknê³o siê z ust biednego ojca. Marsza³kowa spogl±da³a wzruszona na brata. Gniewu jego nie ba³a siê ona; uniesienie przechodzi. Lecz czego lêka³a siê dot±d najbardziej, to tej rany w³a¶nie, zadanej kochaj±cemu sercu ojcowskiemu przez córkê, depcz±c± przywi±zanie do niej silne i bez upamiêtania - dla u³udnej fatamorgany zmys³owych rozkoszy, dla mi³o¶ci kwiatów i ponêt... Pan January, z g³ow± na piersi schylon±, milcza³ teraz, ukrywszy twarz w d³onie. Ze wzrastaj±cem coraz bardziej wspó³czuciem patrzy³a wci±¿ pani Melania na brata i my¶la³a: - 0, dzieci, dzieci, pokolenia m³ode, jak¿e wy czêsto i okrutnie ranicie serca starych! Przywi±zuje siê ich jesieñ smutna do waszych wiosen, pe³nych wesela, a wy, jak te ptaki, szukaj±ce wci±¿ ciep³a i s³oñca, lekkomy¶lnie rzucacie te serca, tratujecie mi³o¶æ, zaparcia siebie pe³n±, a pogardzaj±c dogasaj±cemi, popielej±cemi iskrami - szukacie, garniecie siê do ognia, do m³odych!.. Przecie¿ i dla mnie pieszczotka Ola by³a dot±d wszystkiem, lube dzieciê! Tak, lecz od genezy uczucia jej i brata nie bi³o s³oñce mi³o¶ci m³odej, ptaszyna zerwa³a jedwabne pêta przywi±zañ domowych, bo w mroki cichych, dotychczasowych jej uczuæ, do serduszka dziewczêcego, wdar³ siê promienisty blask potê¿niejszy, silniejszy! Zwyk³a kolej rzeczy tego ¶wiata... Chc±c przerwaæ milczenie, pe³ne dla obojga rozmy¶lañ przykrych, pani Melania poczê³a mówiæ znowu przyciszonym g³osem: - Podziêkujmy Bogu jeszcze, mój drogi January, ¿e ¶lubem skoñczy³o siê to wszystko. Teraz z wol± Bo¿± pogodziæ siê nale¿y, i z przeznaczeniem, to trudno... - ci±gnê³a dalej, widz±c, ¿e na jej s³owa wyrwany z g³êbokiej zadumy brat podniós³ g³owê i s³ucha - Nie uwierzysz, ile ja przecierpia³am, nim doniesiono mi o tem, ¿e oni gdzie¶ w pobli¿u austryackiej granicy, w jakiej¶ tam wioszczynie ¶lub wziêli. - Zk±d¿e masz tê wiadomo¶æ? - z³amanym i cichym g³osem spyta³ Gowartowski. - Marsza³kowa ze smutkiem spojrza³a na brata. Serce zabola³o j±, jak¿e bowiem innym, odmiennym ca³kiem, sta³ siê on nagle teraz, po odebraniu wiadomo¶ci, tak dlañ wszechstronnie bolesnej. Powoli, miêkko, opowiadaæ mu ona poczê³a stopniowo wszystko. A wiêc, o ucieczce Oli, o w³asnych cierpieniach, o tem, ¿e z tak licznych znajomych prawdy nie domy¶la siê dot±d nikt jeszcze, o £ady¿yñskim... Pan January, przybity, s³ucha³ teraz s³ów siostry pokornie, jak dziecko, nie odzywa³ siê ju¿ wcale, trudno za¶ by³o zarêczyæ, czy w my¶lach bezustannie zatopiony - s³ysza³. Skoñczywszy sw± opowie¶æ, marsza³kowa rzek³a: - Bóg mi ¶wiadkiem, i¿ nic winn± nie jestem... Po wyje¼dzie twoim i odmowie, któr± da³e¶ Dzier¿ymirskiemu, gdy o¶wiadczy³ siê o Olê przed paru tygodniami, nie przyjmowa³am go wcale. Gdzie widywa³ siê z Ol±, jak i kiedy u³o¿yli ze sob± wszystko? Dotychczas ¿adnego o tem nie mam pojêcia. Có¿ robiæ - wola Boska!.. Gdy marsza³kowa wymawia³a te ostatnie wyrazy, instynktownie przysunê³a siê do brata, chc±c pocieszyæ go zapewne, lecz w tej samej chwili spojrzenie jej pad³o na drzwi od salonu, i drgnê³a nerwowo. Zda³o jej siê, ¿e kto¶ dotyka w³a¶nie klamki... Rzeczywi¶cie, w sekundê pó¼niej rozleg³o siê trzykrotne pukanie, w ¶lad za tem za¶ s³u¿±cy zawiadomi³, ¿e podano kolacyê i herbatê. - Czy masz ochotê je¶æ teraz? - spyta³a ³agodnie brata pani Melania. Pan January, machn±wszy poprzednio rêk±, zrobi³ g³ow± ruch negatywy, pe³ny obojêtno¶ci i zniechêcenia. Marsza³kowa westchnê³a cicho. -Bêdziemy jedli pó¼niej! - rzuci³a g³o¶no. Po drugiej stronie drzwi buduaru zaintrygowany lokaj schyli³ siê i spojrza³ przez dziurkê od klucza, poczem jeszcze bardziej zaciekawiony przyciszon± rozmow±, której w±tka schwyciæ nie móg³, postawszy chwilê, oddali³ siê na palcach by zakomunikowaæ wiadomo¶æ tê pozosta³ej s³u¿bie. Z dobr± godzinê, a mo¿e i wiêcej jeszcze, minê³o nim roztworzy³y siê owe drzwi buduaru, i wysz³o z niego rodzeñstwo. Jakie¿ jednak by³o zdumienie domowników, gdy zamiast spo¿yæ wieczerzê, oboje rozeszli siê do swoich komnat, nie tkn±wszy jej wcale. I pó¼no potem w apartamentach marsza³kowej Warnickiej pali³y siê dwa ¶wiat³a. D³ugo, bardzo d³ugo, na klêczkach przed zapalon± lampk± i wizerunkiem Matki Bo¿ej modli³a siê gor±co polska matrona, zanosz±c pro¶by do nieba. Ukrywszy g³owê w d³onie, rozmy¶la³a ona o ulubienicy swej, Oli, modli³a siê za ni±, za brata wreszcie, by mu los przysz³o¶æ os³odzi³. W koñcu ¶wiat³o u niej zgas³o. Zmêczona wra¿eniami ciê¿kich trzech dni ostatnich, staruszka zasnê³a twardo, pojednana z przeznaczeniem - wzmocniona modlitw±... Inaczej siê dzia³o w komnacie Gowartowskiego. I on po niejakim czasie, zmêczony jednostajn± po pokoju wêdrówk±, zgasi³ lampê, u³o¿ywszy siê do snu. Lecz sen - ukoiciel daleko odlecia³ od znêkanego starca. Przez wielkie okno wkrada³o siê pó³¶wiat³o usianej gwiazdami nocy letniej, sennej i cichej; mrugaj±ce na niebie gwiazdy zagl±da³y do wnêtrza - komnaty, po³o¿onej na dole i zwróconej ku ogrodowi, a zawis³szy nad ³o¿em, wpatrywa³y siê b³yszcz±ce, pytañ niedyskretnych pe³ne, w poblad³e lica bolej±cego tu cz³owieka. 0! jak¿e noc ta polska, swobodna, zadumana i jasna by³a inn± dla zapomnianego ojca, a jak inna, choæ ta sama, rozpiêta na w³oskiem niebie, dla dwojga m³odych w Wenecyi!... Tam, w upojeniu, w mi³osnej ekstazie, dwie dusze, dwa m³ode istnienia zlewa³y siê w jedno!... Na zegarach ich przeznaczeñ teraz w³a¶nie bi³a mo¿e zgodnie aksamitnymi cichymi tony, ziemska u³udna szczê¶cia godzina... A tu?... Z cierpieniem i bólem sam na sam boryka³ siê starzec, t³umi±c ³zy, cisn±ce mu siê gwa³tem do oczu... Bo czy¿, zaiste, to dzieciê w³asne, drogie, nie sponiewiera³o go bezlito¶nie? Czy¿ za tyle lat ojcowskich trudów, mi³o¶ci i zaparcia siê siebie, on, rodzic kochaj±cy, jak rzadko który mo¿e, zas³u¿y³ tego ostatecznego, pogardliwego zdeptania? Wiêc on wobec córki w³asnej nic nie znaczy³? B³ogos³awieñstwo jego jest niczem, pozwolenie - zerem! On sam za¶, jego w³asne "ja," którego odzwierciedlenie niezatartem, zdawa³o mu siê piêtnem, odbite by³o na duszy Oli, tak¿e okaza³o siê tak s³abem tylko? 0! do jakiego stopnia s³abem nawet, kiedy nie potrafi³o oprzeæ siê nowemu uczuciu - intruzowi!... U¶miech gorzki, bole¶ci pe³ny, przemkn±³ siê po ustach Gowartowskiego. - Wiêc nic trwa³ego na tym padole! - my¶la³ - wszystko marno¶ci±... rozwiewaj±cym puchem!... Wiêc drogie kamienie, per³y uczucia, powsta³e w ojcowskiej duszy z tysi±cznych ¿ycia szczegó³ów, cicho wyros³e tam kwiaty trwa³ego rodzicielskiego przywi±zania, z góry ju¿ skazane byæ musz± niemi³osiernie, by zwiêdn±æ zapoznane... Ach, jak¿e on, naiwny, dalekim by³ my¶l± od tego! Jakiem¿e przykrem rozczarowaniem by³a dlañ ta naga rzeczywisto¶æ, brutalna, bez zas³on, choæby konwencyonalnych tylko! Gowartowski ¶cisn±³ g³owê rêkami, zdawa³o mu siê bowiem, i¿ ona pêknie od my¶li, cisn±cych siê, jak nieproszone t³umy... Subtelny umys³ jego gi±³ siê pod ich naporem, szumia³, niby rój brzêcz±cych, dokuczliwych owadów. Nagle, jakby dziwnym wp³ywem reakcyi, w g³owie le¿±cego zapanowa³a pró¿nia... Gowartowski na ma³± sekundê tylko przesta³ my¶leæ... I natychmiast zrêcznie z chwili tej skorzysta³a samowiedza. - Przypomnij sobie w³asn± przesz³o¶æ - szepnê³a - b±d¼ wyrozumia³ym!... Poszukaj dobrze, a niew±tpliwie znajdziesz tam moment, analogiczny z chwil± obecn±!... Wszak m³odo¶æ ma swoje silne prawa, ka¿dy w tym czasie korzysta z nich, a staro¶æ, ubrana w po¿ó³k³e, lec±ce li¶cie jesieni ¿ycia, sw± g³owê srebrn± pochyliæ zawsze musi przed jej o¶lepiaj±cym blaskiem, pomna, ¿e i ona kiedy¶ taka sama by³a. I pan January wysi³kiem woli uprzytomni³ sobie nagle minione lata swoje, wpatrzy³ siê w nie na chwilê... - Nie, nie!... - wo³aæ poczê³o we wzburzeniu ca³e jego jestestwo. Tego, co go dzisiaj spotyka³o, nie by³o tam zgo³a. On szanowa³ sêdziwy wiek, przywi±zania starych nie tratowa³; choæ kocha³ i szala³, jednak zawsze godzi³ jedno z drugiem. Tu za¶ obecnie dzia³o siê zupe³nie co innego. I Gowartowski w tej samej chwili odwróci³ siê do ¶ciany, a przymkn±wszy machinalnie powieki, i jakby chroni±c s³uch od jakich¶ odg³osów, jak dzieciê wcisn±³ w poduszki g³owê sw± siw±. Bo nagle zda³o mu siê wyra¼nie, ¿e czyn Oli przyoblek³ siê w s³owa i w pustych, cichych ¶cianach pokoju krzyczy wielkim g³osem: - Id¼ w k±t, stary niedo³êgo! Czy¿ ja potrzebujê ciebie siê pytaæ? Ja chcê ¿yæ, kochaæ! Pragnê za mê¿a mê¿czyzny drogiego sercu, a tu ty my¶lisz mi przeszkodziæ?... W ciszy pokoju, w u¶pieniu letniej nocy, rozleg³o siê bolesne, st³umione ³kanie - starzec p³aka³... Dawno niezmoczone ³z± sêdziwe mêskie powieki, zaszkli³y siê ros± - stroskanego ojca uniós³ ból pocz±³ rozsadzaæ piersi. A jednocze¶nie przywidzia³o mu siê, jakby w halucynacyi nag³ej, ¿e oto sk±dsi¶ nagle, do ciasnych ram sypialni wpada, jak huragan, dziwny rydwan z³ocisty... Przytuleni, zro¶li jakoby ze sob±, siedz± na nim Roman i Ola, zapatrzeni w siebie, nie widz±c nic doko³a. Rydwan za¶ wspania³y zbli¿a siê coraz bardziej... Ci±gn± go ogniste piêkne rumaki bia³e, a po jego stopniach, ozdobach i kobiercach, wszêdzie sypi± siê kwiaty; zasypuj± go, poch³aniaj±... Muzyka weso³a, skoczna, zag³usza tymczasem têtent koni - nad zakochan± par± m³odych roje cherubów unosz± siê w górze, skrzyde³ka ich szumi± rado¶nie, a czarowna mi³o¶æ toruje im drogê!... I Gowartowskiemu zdaje siê równocze¶nie, ¿e pojazd ten wprost na niego wpada. Tak jest, wyra¼nie, wyra¼nie!... Czuje bo oto na piersiach swych bolesne grubijañskie uderzenia kopyt koñskich... Ach!... To ko³a rydwanu przemknê³y po nim zwyciêsko!... Zaszumia³o... Posypa³y siê znowu wonnym deszczem kwiaty, muzyka g³o¶niej zabrzmia³a. Minê³a chwila... Ucich³o wszystko, znik³o i tylko jeszcze w milczeniu echem ostatnim zadr¿a³ mi³o¶nie poca³unku szmer... Pojechali. Zimny pot zaperli³ siê na czole Gowartowskiego. - Przez my¶l przemknê³o mu s³owo: Waryujê?... Lecz niebawem znowu powróci³a my¶l zb³±kana. I cierpienie natychmiast uk³uciami drobnemi raniæ go ponownie zaczê³o. Powtórnie, umilk³e na drobn± chwilê, jak przyp³yw morza, niepowstrzymany, powrotny, rozleg³o siê w cichym spokoju komnaty zduszone ³kanie... Szerokiem korytem rozlewa³a siê bole¶æ upokorzonego, zranionego ojcowskiego serca, i przez otwarte okno cicho p³ynê³a eterami, w dal... Na dworze ¶ciemni³o siê tymczasem; gdzieniegdzie na czystem niebie pojawi³y siê ma³e chmurki, przes³oni³y zagl±daj±ce ciekawie do pokoju gwiazdy... Cienie rozk³ada³y siê obecnie w sypialni, a z nimi powoli, zmêczeniem snaæ zwyciê¿ane i wyczerpaniem, milk³o bolesne ³kanie starca, przechodz±c stopniowo w p³acz cichy. Có¿ sta³o siê powodem tego ukojenia, dzia³aj±cego ³agodnie, jak balsam, na znêkan± cierpieniami duszê stroskanego ojca? Mo¿e to by³o przywidzeniem tylko, jednak w majacz±cych, coraz wiêcej zasiedlaj±cych pokój pó³cieniach, na ich tle widoczna zarysowa³a siê niewyra¼na jaka¶ postaæ, nachylona ze wspó³czuciem... Któ¿ to by³ tak niepochwytny, z eterów zaledwie z³o¿ony ca³y? Mara, czy z³udzenie? Jednocze¶nie jaki¶ dziwny szelest jakby rozleg³ siê równie¿ po pokoju... Z przyt³umionym szelestem, jednostajnie, kropla po kropelce spada³o co¶ w pewnych od siebie odstêpach, za spadniêciem za¶ ka¿dej kropli rozlega³ siê w cichej komnacie jaki¶ pe³ny, oddzielny, harmonijny ton st³umiony - gra³a jednolita, oderwana, melodyjna nuta. Cich³a - i znów to samo czyni³a druga, trzecia, czwarta... Có¿ to by³o na Boga? Czary, czy te¿ tylko igraszka cieni i s³uchu?.. Nie. To niewidzialny dla ludzkiego oka, przywo³any ze sfer niebieskich prawdziwem cierpieniem, sp³yn±³ by³ Anio³ pocieszenia, a siad³szy cicho przy ³o¿u szarpi±cego siê z hydr± bólu starca, niós³ mu ukojenie - od Boga!... ¦ciany pokoju tymczasem coraz ciszej gra³y sw± muzykê dziwn±... To ostatnie, do czary konchowej w d³oniach Pocieszyciela, zmieniaj±c siê tam w piêkne drogocenne per³y, spada³y z oczu cz³owieka-ojca - ³zy... ------------ Nad lekko zmarszczon±, a mieni±c± siê jeszcze w zielonkawe blaski powierzchnia Adryatyckiego morza, daleko na widnokrêgu, ³agodnia³a coraz bardziej czerwona wstêga zachodu, a¿ znik³a, spe³z³a zupe³nie, wyparta mrokiem id±cego wieczoru. W zak³adzie k±pielowym, na Lido, zapó¼nieni, w rozmaitych kostyumach go¶cie, powoli, stopniowo, zd±¿ali do kabin swych, a¿ objêta palami i sznurem ogromna przestrzeñ morza, przeznaczona na k±piel, zupe³nie opustosza³a niebawem. Natomiast na werandzie po¶rodku zak³adu, na rubie¿y k±pieli, zaroi³o siê od go¶ci, spragnionych wypoczynku. Odcinaj±c siê od innych wysok±, smuk³± sw± postaw± i dystynkcy±, zmierzaj±cy do wolnego miejsca tu¿ pod balustrad±, nad morzem, przeciska³ siê pomiêdzy licznymi zajêtymi ju¿ stolikami, Roman Dzier¿ymirski, w ubraniu ca³em bia³em, licuj±cem bardzo korzystnie z piêkn± ¶niad± twarz± jego i czarnym zarostem. Znalaz³szy w korku wolne miejsce, usiad³ i kaza³ podaæ sobie napój od¶wie¿aj±cy, a zdj±wszy zarazem bia³y kapelusz - z tego¿ materya³u, co odzienie zrobiony - spojrza³ woko³o... Przyt³umionym szmerem rozmów, prowadzonych w przeró¿nych jêzykach, brzêcza³ w jego uszach, jak rój owadów, zebrany t³um; na piêknego, a samotnego cudzoziemca spogl±da³o ciekawie i zalotnie kilka siedz±cych opodal, przystojnych W³oszek o grubych zmys³owych wargach i du¿ych, b³yszcz±cych, czarnych, jak wêgiel, oczach. Dzier¿ymirski przetar³ czo³o rêk±, i popatrzy³ z kolei przed siebie. Otulone ju¿ mg³ami zmierzchu morze marzy³o jakby zadumane. Przyciszonym ³oskotem uderza³o o brzeg fal±, mówi³o co¶, szepta³o... Na pokarbowanej, coraz bardziej ciemniej±cej jego fali ¶ciga³y siê teraz mroki, jakie¶ cienie tajemniczo p³ywa³y po niem, gwarzy³y ze sob± gdzie¶ w oddali, a t³umione ich g³osy niós³ echem ³agodny szmer fali... Têsknym wzrokiem wpatrzy³ siê Dzier¿ymirski w bezmiar wód Adryatyku, zda³o mu siê bowiem, ¿e w¶ród tych otaczaj±cych go, obcych ludzi, ono jedno brata siê z nim obecnie, i przyjacielskiem uchem my¶li jego s³ucha. A Roman ca³kiem swobodnie poddaæ siê im móg³ po raz pierwszy od bardzo dawna; nie oczekiwa³ bowiem na nikogo, by³ sam zupe³nie; ¿onê, cierpi±c± na migrenê, pozostawi³ w hotelu na w³asne jej ¿±danie. Dot±d za¶ po prostu nie mia³ czasu pomy¶leæ, wnikn±æ w siebie. Od chwili przyjazdu Romana do Wenecyi mija³o dwa tygodnie, a w ca³ym tym okresie, upojony haszyszem mi³o¶ci dzielonej, przykuty do Oli z³otymi ³añcuchy uczucia, wprz±gniêty w osza³amiaj±ce, u³udne jarzmo chwil miodowych - ¶ni³ on, spa³, ¿yj±c ¿yciem nie rzeczywistem, ale jakiem¶ innem, oderwanem, l¶ni±cem siê li tylko jasno¶ci±, promieniami i blaskiem. Prócz tego, jednocze¶nie doznawa³ on i wra¿eñ innych, subtelniejszych. By³y za¶ niemi: po pierwsze, wra¿enia czysto zewnêtrzne, a wiêc ci±g³e, bezustanne pobudzenie poczucia piêkna, wyzwane zetkniêciem siê z sztuk± tego zak±tka pami±tek Italii; - wewnêtrzne, a tym razem równie¿ w ¶cis³ej pozostaj±ce ³±czno¶ci z osi± wszystkiego dlañ teraz - z Ol±. Dzier¿ymirski z licznych dot±d mi³ostek obeznany by³ dobrze z kobietami, po raz jednak pierwszy odczuwa³ to, co dzi¶... Bo dot±d tak zwykle zdarza³o siê zazwyczaj; ¿e on by³ w mi³o¶ci zawsze prawie nastrojonym na silniejszy diapazon, a kobieta bierniejsz± by³a - poddawa³a siê tylko sile jego uczucia. Teraz za¶ dzia³o siê wrêcz przeciwnie: to on czu³ siê wiêcej pragnionym i kochanym - to on poddawa³ siê sile sza³ów, po¿±dañ... Po stronie kobiety by³a widoczna przewaga, Roman za¶ nurza³ siê w tej czystej toni niepokalanego dot±d niczem uczucia, jak w ¼ródle ¶wie¿em, krynicznem nowego z³otego ¿ycia, odm³adza³ siê w niem, orze¼wia³, i upojony, odurzony - zasypia³ ¿ycie, marzy³ i ¶ni³, wch³aniaj±c w siebie ca³± moc i potêgê skierowanej ku niemu mi³o¶ci. A jednak, wszak i on kocha³ Olê: Któ¿ by w±tpi³ o tem, gdyby tylko móg³ spojrzeæ na ukryt±, starannie od ludzkiego oka, a zapisan± kartê jego tak niedawnej jeszcze przesz³o¶ci. W tej chwili Roman, prze¿ywaj±c jakby w my¶lach swych, poza tera¼niejszo¶ci± i lata minione, wzdrygn±³ siê, brwi zmarszczy³, i machinalnie spojrza³ przed siebie. Zupe³nie spowi³ ju¿ morze mrok ciemny. Hen, daleko, b³yszcza³y ¶wiat³a, pozapalane na niewidzialnych prawie go³em okiem parowcach. Trzy z nich mruga³y ju¿ na ko³ysz±cym siê wodnym obszarze, po chwili zab³ys³o czwarte, pi±te... Lekki wietrzyk wion±³ po fali, poruszy³ siê zadumany wód olbrzym, zako³ysa³, zaszumia³ tajemniczo g³o¶niejszym, ni¿ dot±d, chórem podszeptów, szelestów i szmerów - melodyjnie zagra³... U stóp Romana silniej zapluska³y fale. W uderzeniach za¶ ich, teraz ju¿ zupe³nie bliskich, wyra¼nych, powtarzaj±cych siê co chwila, jaki¶ ukryty, szyderczy, szemrz±cy jakby g³os wo³a³, zda siê, gdzie¶ z g³êbin dalekich: - No, i có¿, przyw³aszczycielu cudzego z³ota, dobrze ci z niem, co, nieprawda¿? Ubóstwiaj± ciê, grasz rolê milionera! Ha-ha!-ha-ha!.. z kolei za¶mia³y siê nagle wody. - My¶lisz mo¿e, ¿e teraz, dotykaj±c siê ju¿ pieniêdzy innych, wyt³umaczonym przez to jeste¶? ¯e zapomniano, zagrzebano tw± tajemnicê? - Ha-ha!-ha-ha!.. - ¶mia³o siê morze ironicznie, i dalej znowu szydzi³o: - A widzisz - zblad³e¶! Ty dotychczas pewnym by³e¶, ¿e nikt nic nie wie o tem!.. - A ja wiem, dobrze wiem!... - szyderczo za¶mia³o siê morze, a ¶miech ten wód ogromy coraz g³o¶niej przedrze¼niaæ poczê³y. Teraz ju¿ ca³e morze bezlito¶nie drwi³o. Naraz g³os Adryatyku usta³ i cichym szeptem zaszemra³a fala: - Nie bój siê! ja ¿artujê tylko... nie trwó¿ siê, ja ciê nie zdradzê... - Patrz, jakie g³êbie kryj± siê w mem ³onie jak wielkiem jestem ja!.. - Tajemnicê tw± zachowam, zginie ona w obszarach, w bezdnach utonie... - Nie powiem, ci... cho bêdê... ci... cho... - zaszepta³a znów fala, i szept ten powtórzy³y fal miliony... I jak ¶miech szyderczy, tak i teraz ten pó³szept cichy, st³umiony, dr¿±cy, szed³ znowu po ³uskach fal, tajemniczy, straszny... Nie... po... wiem!.. ci-cho bêdê, ccci-cho... Nerwy Romana zadrga³y; podra¿ni³y go te dziwne g³osy Adryatyku, odsun±³ krzes³o na drugi koniec stolika, podpar³ rêkami g³owê, a zatkawszy uszy przed pomrukiem wód, wzburzony jeszcze, blady, zaduma³ siê g³êboko. Przesz³o¶æ, wywo³ana chwil± samotno¶ci, i dziwnymi morza pogwary, ¶wie¿a i ¿ywa, niby wczorajsza, stanê³a mu przed oczyma, jak widmo. Na ubogiem poddaszu, ujrza³ zatem siebie budz±cym siê po ¶nie strasznym! Dwa ju¿ lata od tej chwili mija³y. A co on od owego czasu przecierpia³, prze¿y³, przewalczy³! - nie zliczyæ!.. D³ugo nie tkn±³ wówczas cudzych pieniêdzy; tajemniczy portfel le¿a³ pod kluczem, pozornie zapomniany. A on ci±gle walczy³ ze sob±!.. Nie zanosi³ jednak zguby do biura policyjnego, sam osobi¶cie w³a¶ciciela nie szuka³. Czeka³... Pod tym wzglêdem niepokoj±ca, t³ocz±ca sw± zagadk±, g³ucha panowa³a cisza. W ¿adnem pi¶mie nie by³o wzmianki o zgubionym pugilaresie - nikt o tem w³adzom nie doniós³... A on wci±¿ szala³. Wreszcie wyczerpa³y siê wszystkie jego w³asne fundusze, parê ostatnich lekcyi straci³ bezpowrotnie; g³ód zajrza³ do jego izdebki... Nie by³o rady, napocz±³ wówczas cudzego z³ota. Jakby to by³o wczoraj, dzi¶ zaledwie, pamiêta wyra¼nie te tygodnie mêczarni, boja¼ni, wyrzutów, gdy si³± okoliczno¶ci zmuszonym zosta³ "¿yæ" z mienia przyw³aszczonego... Pamiêta sw± trwogê dziecinn± przy zmianie pierwszej sztuki znalezionych pieniêdzy, i innych, nastêpnych... Widzi siebie, jak naumy¶lnie zmienia³ je na drugim koñcu miasta, jak ba³ siê wtedy w³asnego cienia, i tak dalej, tak dalej!.. Ka¿da drobnostka ¿ywo, jawnie staje mu przed wzrokiem. A pó¼niej znowu w murach rodzinnego miasta wytrzymaæ ju¿ nie móg³!.. Wyjecha³. B³±ka³ siê za granic± d³ugo, bezmy¶lnie, a¿ dotar³ do Monte-Carlo. Tam, opanowany gor±czk± z³ota, widz±c, jak strumienie jego, rzeki ca³e, p³yn± hojnie woko³o - do gry w ruletê rzuci³ siê z zapa³em. Pocz±tkowo mia³ szczê¶cie szalone. Cudzy pieni±dz dwoi³ siê, troi³ cudownie, pewnego poranku jednak przegra³ wszystko co do grosza. Nie straci³ jednak odwagi. Dawszy siê ju¿ poznaæ w domu gry, jako cz³owiek bogaty i nierachuj±cy siê wcale z groszem, oraz rozpowszechniwszy fa³szyw± pog³oskê o olbrzymich swych jakoby dobrach, po¿yczy³ u poznanego amerykañskiego miliardera trzykroæ sto tysiêcy franków. Porêczy³ za niego pewien lord angielski, z którym siê on, Roman, poprzyja¼ni³ bardzo. Pocz±³ graæ... Pieni±dze Amerykanina, (który, mówi±c nawiasem, wygrywa³ w tym sezonie sumy olbrzymie), przynios³y mu szczê¶cie. Dziêki parokrotnym, a nader rzadkim i nieprawdopodobnej d³ugo¶ci seryom "rouge", oraz kilku wygranym "en plein", pewnego dnia ujrza³ siê panem miliona franków. U¶miech fortuny oszo³omi³ go na razie. Pocz±³ graæ ze zdwojon± energi± i ryzykiem. Znowu wygra³ kilkakrotnie, lecz z kolei niebawem pocz±³ znowu przegrywaæ, z przera¿aj±c± szybko¶ci±. Opamiêta³ siê. Przysz³a chwila rozwagi; odda³ d³ug milionerowi zza oceanu i wyjecha³. Wzglêdnie by³ jeszcze wygranym, i to dostatecznie. Przywozi³ z sob± do kraju blizko sze¶ædziesi±t tysiêcy, a wyje¿d¿aj±c mia³ tylko dwadzie¶cia kilka. Wówczas rozpoczê³o siê dlañ nowe ¿ycie... Przede wszystkiem wraca³ spokojny. Niezrozumia³y na razie, subtelny bardzo, posiadaj±cy jednak pewn± podstawê ¶ci¶le logiczn±, ow³adn±³ nim wtedy w duszy proces dedukcyjny, i zwyciê¿y³. Roman Dzier¿ymirski, ca³y pogr±¿ony w swych wspomnieniach, ods³oni³ twarz, machinalnie powsta³, i opar³szy siê o balustradê, wpatrzy³ w bezmiar morza, coraz ciemniejszy i cichszy. - Tak, zwyciê¿y³! - my¶la³ Roman dalej. Zdawa³o mu siê bowiem wówczas, ¿e nie jest tak bardzo winnym. - Te pieni±dze s± teraz moje, "prawdziwie" moje - powiedzia³ sobie wtedy, doszed³szy do tej pewno¶ci ca³em poprzedniem skojarzeniem wywodzeñ. A mianowicie: Z³oto znalezione wszak przegra³; stopi³o siê ono, znik³o, zla³o w ca³o¶æ jedn± z morzem przegrywanych w jaskini gry pieniêdzy. Mienie za¶ jego obecne - to by³a tylko wygrana z po¿yczki Amerykanina, a zatem suma grosza, niemaj±ca ju¿ bezpo¶redniego, dotykalnego zwi±zku ze znalezionym portfelem. Jemu, Dzier¿ymirskiemu, w dziedzinie sumienia wyrzutów, dociekañ, zw±tpieñ, ubywa³ jeden szkopu³ powa¿ny - nie dotyka³ siê on ju¿ wyjêtego z "cudzego" pugilaresu grosza. Niezaprzeczenie przytem nale¿a³ do niego ten pieni±dz, ¶lep± igraszk± losu nabyty; podwalin± za¶, przesz³o¶ci± tylko fortunki tej by³o przyw³aszczenie. Pozostawa³ fakt, wprawdzie ju¿ daleki, znalezienia i nieoddania - pozostawa³o niezmienne przekroczenie etyki ludzkiej, i uczciwo¶ci ze strony jego, jako jednostki spo³ecznej - niczem niestarta, wieczna tego plama, ale w ówczesnem przynajmniej przekonaniu jego, to wszystko zno¶niejszem, nie tak piek±cem, l¿ejszem bez porównania by³o od odleg³ego strasznego wczoraj. Z g³ow± podniesion± zatem do góry, pokrzepiony powy¿szymi w swoim rodzaju sofizmatami, rozejrza³ siê wówczas po ¶wiecie i pocz±³ dzia³aæ. Rozpowszechniwszy, za pomoc± ponownie odnalezionego przyjaciela i dawnego kolegi-¶wiatowca, pog³oskê o dziedzictwie niespodzianem, a do¶æ poka¼nem, po stryju, zmar³ym w Stanach Zjednoczonych, rzuci³ siê w wir zabaw eleganckiego ¶wiata, w celu zbli¿enia siê do Oli. Dopi±³ togo, zaw³adn±æ jej sercem potrafi³, o¶wiadczy³ siê o jej rêkê, odrzuconym zosta³, i... Powierzchnia morza spokojn± ju¿ by³a. Obojêtna ca³kiem równomiernie i ³agodnie uderza³a fala o podnó¿e werandy - milcza³a cicha... Dzier¿ymirski obudzi³ siê ze swych my¶li, zanurzy³ rêce w bujnej czuprynie, g³ow± wstrz±sn±³, jakby pragn±c odpêdziæ roje wspomnieñ, i odwróci³ siê od wodnej toni. Publiczno¶ci nie by³o ju¿ prawie, po platformie kawiarni, ziewaj±c, przechadza³a siê s³u¿ba. Zawo³awszy kelnera, Roman rzuci³ mu du¿± srebrn± monetê, i odprowadzony g³êbokim jego uk³onem, opu¶ci³ zak³ad k±pielowy. Niebawem znalaz³ siê na drodze szerokiej, ocienionej drzewami, z szerokiemi po bokach alejami dla pieszych. W umy¶le jego cich³ szept przesz³o¶ci, niepostrze¿enie, stopniowo, obrazy jej niknê³y - tera¼niejszo¶æ wraca³a... Przed wzrokiem mê¿czyzny mignê³a naraz rozkosznie sylwetka Oli; pragnienie mi³o¶ci, ¿ycia, silnie nim ow³adnê³o. ¦pieszy³ siê. Odpêdzi³ natrêtnego wyrostka, zachwalaj±cego mu ¶wie¿e ostrygi i jakie¶ ¶limaczki nadzwyczajne; niebawem ¿achn±³ siê znowu niecierpliwie, ujrzawszy zastêpuj±cego mu drogê rozczochranego starego W³ocha, z mane¿kami, pe³nemi pieczonych homarów i drobnych raczków. Po bokach drogi, w licznie rozsypanych restauracyach, roi³o siê od spo¿ywaj±cych i zapijaj±cych wino ludzi, z oddali dolatywa³o echo muzyki. Roman, przy¶pieszaj±c bezustannie kroku, wyrzucaæ teraz pocz±³ sobie, ¿e zostawi³ ¿onê sam±; niepokoi³a go my¶l uporczywa, i¿ nie cierpi ona mo¿e na migrenê, lecz, ¿e to pocz±tek zapewne s³abo¶ci zupe³nie innej; wszak wszystkie choroby zazwyczaj rozpoczynaj± siê bólem g³owy. Po co tu przyszed³?... By bezu¿ytecznie odgrzebywaæ minione chwile? Ale¿ to nonsens zupe³ny. A tam ona, Ola, sama zupe³nie - niew±tpliwe chora!.. Mi³o¶æ pani, z ca³em bogactwem bezpodstawnych swych wzruszeñ i niepokojów, zaw³adnê³a niepodzielnie Dzier¿ymirskim. Spojrza³ na zegarek - dochodzi³a dziewi±ta. Przed nim ju¿ bardzo blisko widnia³y dwie ma³e platformy przystani; pe³ne by³y ludzi, przed jedn± z nich sta³ parowiec, gotowy do odej¶cia. Dzier¿ymirski w obawie, ¿e siê spó¼ni, pu¶ci³ siê pêdem, i spotnia³y dobieg³ do przystani w tej samej w³a¶nie chwili, gdy na pok³ad odrzucano ju¿ sznur gruby, przytrzymuj±cy parowiec. Wskoczywszy nañ szybko, Roman znalaz³ siê pomiêdzy nat³oczon± ci¿b± ludzi, jak g³o¶ny rój pszczó³ gwarz±c± pomiêdzy sob±, ze ¶miechem i giestykulacy±. Otar³szy pot z czo³a, Dzier¿ymirski wspar³ siê o porêcz balustrady pok³adu. Boki statku ³agodnie pru³y fale; oddzielona ciemn± toni±, w bliskiej ju¿ odleg³o¶ci mruga³a krêgiem ¶wiate³ rzucona na wód obszary Wenecya. Podniós³szy do oczu dalekono¶n± lunetê, wpatrzy³ siê Roman w rz±d domów, po³o¿onych nad brzegiem, ku któremu szybko p³yn±cy parowiec zbli¿a³ siê coraz bardziej. Szuka³ hotelu swego, i okna pokoju, gdzie pozostawi³ Olê. Okno komnaty tej w³a¶nie otwartem by³o szeroko. W ramie za¶ jego sta³a kobieta, szatynka, smuk³a, o jasnem, habrowem spojrzeniu pod³u¿nych, mieni±cych siê oczu, o piersiach wypuk³ych, wznosz±cych siê jak fala, a kszta³tach ponêtnych, pe³nych, jakby pragn±cych gwa³tem wydostaæ siê z ciasnych ram opiêtej, bia³ej, pikowej sukni. Ma³e wklê¶niêcia po obu stronach w±zkich usteczek zdradza³y przy u¶miechu rozkoszne do³eczki, r±czka maleñka i dystyngowana ca³o¶æ postaci mówi³y wyra¼nie o rasie m³odej osóbki. Ola, wypocz±wszy w ³ó¿ku godzin kilka, wsta³a w³a¶nie przed chwil±, czuj±c, ¿e nerwowy, spowodowany upa³em i zmêczeniem ból g³owy ustaje. Pragnê³a po za tem rozerwaæ trochê my¶li, z wyj¶ciem bowiem Romana zasnê³a i ¶ni³ jej siê rodzinny Gowartów i ojciec, jak ¿ywy, tylko jaki¶ smutny i zbola³y. I po przebudzeniu my¶l Oli pobieg³a st±d daleko... Mimo woli sama ulecia³a do ojczystych obszarów i jarów. Powonienie jej podra¿ni³ wyra¼ny zapach polnego kwiecia, zió³ i bodjaków, w uszach zabrzmia³a melodya cicha szumi±cych borów, ko³ysz±cego siê miarowo stepu - smêtna rodzinna Ukraina, z poza setek mil, ogarnê³a j± tu, pod w³oskiem niebem, poczu³a, zda siê, powiew jej, têsknoty pe³ny, do uszu za¶ dolecia³o jakby gin±ce echo ¿a³osnej dumki, ¶piewanej nieuczonym g³osem mo³odycy... I smutek ogarn±³ Olê... Czy wróci tam kiedy, czy wróci? Wszak podepta³a wszystko - jednem szarpniêciem siê zerwa³a wszelkie wiêzy - sama otworzy³a sobie przemoc± bramê do wymarzonego szczê¶cia. Tak jest. Bo Ola czu³a siê przecie¿ rzeczywi¶cie szczê¶liw±. - Biedny ten ojciec jednak, który po swojemu, jak umia³, tak j± kocha³ - my¶la³a dalej. - A droga ciotka Melania i przyjaciel ich, £ady¿yñski? Gdzie Gowartów, z którym zros³a siê jej dusza ca³a? Co siê tam dzieje? Gdzie oni teraz, ci wszyscy, tak dotychczas sercu drodzy?.. Rozpamiêtuj±c w ten sposób przesz³o¶æ, przepêdzi³a Ola z godzinê. Moc upajaj±cej rzeczywisto¶ci tak siln± by³a, jednak, ¿e stopniowo ¶cieraæ poczê³a wra¿enie snu i o¿y³e chwilowo wspomnienia. Obecnie stoj±ca w oknie m³oda kobieta my¶l± dalek± ju¿ by³a od tego wszystkiego. Obejmuj±c wzrokiem panoramê portu i morza - o¶wietlon± Wenecyê, wysepkê z ko¶cio³em S-to Giorgio Maggiore, oraz kana³y z mkn±cemi cicho po nich licznemi gondolami, - Ola z niecierpliwo¶ci± wypatrywa³a Romana. Pragnê³a ju¿ bowiem widoku mê¿a. Przed³u¿ona nieobecno¶æ Dzier¿ymirskiego i w jej duszy zasia³a ziarnka niepokoju; têskni³a ju¿ za jego pieszczot±, zapragnê³a czu³o¶ci i poca³unków... Wzi±wszy lornetkê, przy³o¿y³a j± Ola do swych oczu, ¶cigaj±c po chwili widnokr±g spojrzeniem. Pier¶ jej przytem unosiæ siê poczê³a miarowo, usteczka za¶ zdawa³y siê ca³owaæ przestrzeñ, rozchylone, prosz±ce... Zniechêcona, odjê³a niebawem lornetkê od oczu. Jaki¶ statek w kierunku Lido zbli¿a³ siê wprawdzie, lecz znajdowa³ siê jeszcze tak daleko... Ola odst±pi³a od okna, i szeleszcz±c jedwabiami swych spódniczek, poczê³a niecierpliwie przechadzaæ siê po pokoju, pytaj±c sama siebie: - Któ¿ widzia³ spó¼niaæ siê tak dalece? Widocznie zobojêtnia³a ju¿ ona Romanowi, czy¿ to jednak mo¿liwe? Wszak tak nied³ugo trwa ich szczê¶cie... My¶li ostatnie i w±tpliwo¶ci ¶miesznemi widocznie zda³y siê m³odej kobiecie, bo po zastanowieniu siê twarz jej powesela³a, a w ciszy pokoju rozleg³ siê ¶mieszek srebrzysty. W ¶lad za tem zapali³a dwie ¶wiece i przyst±pi³a do du¿ego lustra. D³ugo, z lubo¶ci±, wpatrywa³a siê w nadobne w³asne oblicze. Przymkn±wszy z lekka powieki, lecz tak, by mog³a widzieæ siebie, przegiê³a sw± ³adn± g³ówkê i kibiæ nieco w ty³, oraz rozchyli³a usteczka... Kszta³ty postaci jej ca³ej uwypukli³y siê ponêtnie; w pozycyi tej zatrzyma³a siê chwilê... U¶mieszek zwyciêski przewin±³ siê niebawem po drobnych wargach piêknej kobiety; podnios³a do góry rêce, ³asz±co, jak kociê, wyprê¿y³a naprzód swe cia³o, i uczyniwszy gest, podobny do przeci±gaj±cego siê po ¶nie cz³owieka, wymówi³a g³o¶ne: Aaaa... Po chwili za¶, poprawiwszy poprzednio zalotnie tualetê sw± i w³osy, stanê³a znowu w pierwotnej pozycyi u okna, w ciemnym tak samo i tym razem pokoju, z lornetk± przy oczach. Zbli¿aj±cy siê tymczasem od strony morza parowiec stawa³ w³a¶nie ju¿ w przystani. Po drewnianych pomostach wysypa³ siê na ulicê t³um ró¿nolity i barwny; ¶wiat³a, pozapalane w pobli¿u pada³y nañ sko¶nie, o¶wietlaj±c wyra¼nie ruszaj±cych siê ludzi. Ola w¶ród nich stara³a siê odnale¼æ sylwetkê mê¿a, niebawem dojrza³a go rzeczywi¶cie i z rado¶ci± wykrzyknê³a do siebie: - Jest! jest!.. W oka mgnieniu odskoczy³a od okna, zapali³a ¶wiecê, odnalaz³a szybko kapelusz i parasolkê, i wybieg³a z hotelu. Zd±¿a³a na spotkanie Romana, ¶miej±c siê z góry na my¶l, jak on siê zdziwi, ujrzawszy j± na nogach. Na Riva degli Schiavoni, spacerowem miejscu Wenecyi, roi³o siê od publiczno¶ci. W pobli¿u hotelu, zamieszkiwanego przez Dzier¿ymirskich, muzyka graj±ca zazwyczaj na placu ¦wiêtego Marka, rozbrzmiewa³a kaskad± ochoczych tonów przed kawiarni±, przepe³nion± lud¼mi, snuj±cymi siê równie¿ wszêdzie, gdzie tylko by³o rzuciæ okiem. Ola, zd±¿aj±c ku przystani, wymija³a ich szybko, w oddali widzia³a ju¿ w¶ród id±cych sylwetkê Romana, ca³± bia³±, góruj±c± wzrostem nad innymi. Dzier¿ymirski, niespokojny snaæ dot±d jeszcze, szed³ krokiem ra¼nym, z cygarem zapalonem w ustach, a kroczy³ tak zamy¶lony, ¿e by³by, nie widz±c wymin±³ Olê niew±tpliwie, gdyby ta, ubawiona, nie roze¶mia³a siê weso³o i nie pochwyci³a go za ramiê. Na d¼wiêk znajomego srebrnego ¶miechu podniós³ Roman g³owê i twarz, chmurna dotychczas nieco, rozpogodzi³a mu siê natychmiast. - Ty tu, filutko?.. - wykrzykn±³ rado¶nie, i uj±wszy obie r±czki Oli w swe d³onie, obsypywaæ je zacz±³ poca³unkami, a nastêpnie poci±gn±³ j± ku sobie, i nie zwracaj±c zgo³a uwagi na kilka mijaj±cych ich osób, uca³owa³ w twarz serdecznie. - A tak, Romeczku! - odpar³a ¿ywo Ola - wybieg³am, bo zobaczy³am przez lornetkê, jak wysiada³e¶! Fe! któ¿ widzia³ siedzieæ tak d³ugo, gdy siê ma tak ³adn±, jak ja ¿oneczkê... - dorzuci³a, przymilaj±c siê, z lekk± wymówk± w g³osie, i doda³a jeszcze: - My¶la³am ju¿, ¿e ci siê co z³ego sta³o! Promieñ przebieg³ po twarzy mê¿czyzny, uj±³ ramiê Oli, i odpar³: - A wiesz, moje ¿ycie, ¿e i ja mia³em co do ciebie my¶l podobn±?.. - u¶miechn±³ siê i doda³ - ale z mej strony to usprawiedliwione, zostawi³em ciê przecie bowiem w ³ó¿ku... Id±c wci±¿ szybko przed siebie, zamilkli oboje. Mi³o¶æ odczuta, taka sama, drobn± sw± powy¿sz± oznak± zamknê³a im usta na chwilê. - Sk±dsi¶ od Wielkiego Kana³u, w pewnych od siebie, odstêpach, dolatywa³o w³a¶nie echo silnego mêskiego g³osu, przy akompaniamencie chóru innych. - Pojedziemy mo¿e gondol±, jak my¶lisz? - zapyta³a Ola - s³yszysz jak ³adnie ¶piewaj±?.. - Dobrze, moje ¿ycie, jedziemy!.. - odpar³ weso³o Roman. Jak na zawo³anie, w tej samej chwili Dzier¿ymirscy us³yszeli za sob± kilka okrzyków, silnie akcentowanych na pierwszej sylabie: "Gón-dola,. gón-dola signore... gón-dola!.." Na lewo, obok id±cych, znajdowa³a siê "Piazzeta", a naprzeciw wznosz±cego siê majestatycznie pa³acu Do¿ów, najwiêksza przystañ gondolierów. Dzier¿ymirski, wybrawszy jednego z licznych" napraszaj±cych siê przewo¼ników, podszed³ ku przystani, gdzie wespó³ z Ol± usadowi³ siê niebawem w gondoli. - Serenada, Canale Grande! - rzuci³ ubranemu bia³o W³ochowi. "Rematore"*) uderzy³ w wios³a, i gondola z wolna, cicha, wysunê³a siê z pomiêdzy dziesi±tek innych, a ko³ysz±c siê na, czarnej fali kana³u, pomknê³a we wskazanym kierunku. Roman obj±³ kibiæ ¿ony i pocz±³ muskaæ delikatnie ustami jej oczy, czo³o, szyjê i usta. Ona za¶ uchyla³a siê wci±¿ figlarnie, szepcz±c: [*) Wio¶larz.] - Wstyd¼ siê... gondolier patrzy... Lecz mê¿czyzna nie przestawa³. Kilkakrotnie usta ich z³±czy³y siê w poca³unku gor±cym, d³ugim, od którego zadr¿eli oboje, z ust Romana sypa³y siê ciche i urywane, dysz±ce uczuciem i namiêtno¶ci±, pieszczotliwe wyrazy... A wko³o nich, szeleszcz±c uderzeniami wiose³, sun±c równie¿, jak i oni cicho, mknê³y, migocz±c kolorowemi ¶wiate³kami, gondole, zmierzaj±c wszystkie w jednym kierunku - ku Wielkiemu Kana³owi, ca³emu rozbrzmiewaj±cemu w tej chwili, jak harfa ruszona ¶piewem i muzyk±. O¶wietlone, ubrane kolorowemi, papierowemi latarniami, miga³y w oddali wielkie gondole, a raczej statki ma³e, tak zwane "serenady", na których orkiestry cale grajków i ¶piewaków-samouków popisywa³y siê ze swym wrodzonym, a rzetelnym nawet czêstokroæ artyzmem. Kilka podobnych serenad, rozrzuconych po kanale; wabi³o ¶wiat³ami i st³umionym ¶piewu odg³osem, ko³o nich za¶, w pobli¿u, grupowa³y siê krêgiem dziesi±tki czarnych gondoli, z rozpostartymi w nich niedbale i wygodnie s³uchaczami. Niektóre z rozbrzmiewaj±cych ¶piewem i muzyk± bark podje¿d¿a³y pod okna dawnych dworców, a dzisiejszych pierwszorzêdnych hoteli i koncertuj±c tam wy³±cznie dla hotelowych go¶ci, zbierali od nich dla siebie datki, sun±c ró¿nobarwnemi ¶wiat³ami i gorej±cym kad³ubem stateczku zwolna u marmurowych stopni pa³acowych balkonów. Naprzeciwko dwóch podobnych serenad, ¶piewaj±cych wprost ko¶cio³a S-ta Maria della Salute, pod oknami pa³aców Ferro i Zucchelli, (dzisiejsze Grand-Hotel i hotel Britania) dalej nieco, poza ko¶cio³em, zabrzmia³a w³a¶nie nagle pie¶ñ solowa .. Zag³uszaj±c inne g³osy ¶piewaków bli¿szych i dalszych, zadrga³a ona uczuciem, i zrêcznie modulowana przyjemnie pie¶ci³a s³uch, coraz donio¶lejsza, bli¿sza... - Pojedziemy tam! dobrze, Romciu?.. - zaproponowa³a Ola, ujêta g³osem ¶piewaka. - Bene, carissima! - odpar³ Roman, i skin±³ na wios³uj±cego. Gondola ich, kierowana umiejêtn± rêk±, wymijaæ zaczê³a ³odzie, coraz liczniejsze. Roman i Ola, widz±c siê coraz bardziej otoczonymi, przestali poca³unków i pieszczot, chwilowo poddawszy siê zupe³nie czarowi pie¶ni, p³yn±cej ku nim w ciszy wieczoru. Oboje milczeli... Gondola tymczasem skrêci³a powoli w lewo, ku roz¶piewanej barce, i w¶lizn±wszy siê swym wysokim przednim dziobem, jak w±¿, pomiêdzy ko³ysz±ce siê dziesi±tki innych gondol - stanê³a wreszcie, zatrzymana zrêcznie. Gondolier przymocowa³ sznurem swój pojazd do s±siednich i za³o¿ywszy na krzy¿ rêce, w skupieniu wespó³ z innymi zas³ucha³ w pie¶ñ... Szerokiem pó³kolem, ciche, ko³ysa³y siê wszêdy inne gondole; wsparci w nich s³uchacze poddawali siê niewyt³umaczonemu czarowi tej weneckiej, cichej nocy, tej pie¶ni szczerej, niewykwintnej, chwytaj±cej jednak mimo woli niejednego za serce, zapadaj±cej w duszê g³êboko. Po smêtnych pie¶niach nastêpowa³y skoczne, i tak dalej, bez zmiany. Co kilka "numerów" z barki "serenady" schodzi³ w³och, rozczochrany, od ¶piewu wzruszony jeszcze, i z czapk± w rêku zbiera³ "co ³aska", przestêpuj±c ostro¿nie z jednej gondoli na drug±. W ciszy za¶ wzglêdnej, a spowodowanej tym swego rodzaju antraktem, rusza³y siê z miejsc swoich niektóre ³odzie, wracaj±c, lub zd±¿aj±c dalej do innych serenad; na puste miejsce wsuwa³a siê milcz±co nowoprzyby³a gondola, a publiczno¶æ, zebrana w tych zaimprowizowanych wodnych lo¿ach, natychmiast spogl±da³a ciekawie na swego s±siada, pó³g³osem komunikowa³a sobie uwagi, w rozmaitych jêzykach. I w cicho¶ci powoli milk³y, to znów z kolei rozbrzmiewa³y dalsze i bli¿sze roz¶piewane barki, wreszcie antrakt siê koñczy³, po wodach kana³u mknê³a znów ze "sceny" serenady pie¶ñ namiêtna... S³ucha³y jej echa zdawa³o siê, pob³a¿liwie i ciekawie gwiazdki, licznie rozsiane po gwia¼dzistem niebie po³udnia - s³ucha³y krzy¿e, i wie¿yce licznych ¶wi±tyni, i zadumane marmury wiekopomnych dworców. Od czasu do czasu komunikuj±c sobie przyciszon± uwagê, Roman i Ola s³uchali równie¿ uwa¿nie w³oskich pie¶ni, nastrój za¶ dzisiejszego wieczora rozmarzaj±co dzia³a³ na nich. My¶li ich daleko ulatywa³y, pod wp³ywem tej nocy, tego krajobrazu niezwyk³ego, a pe³nego czaru, i tej niewymuszonej, tchn±cej uczuciem pie¶ni, wyrzucanej z ust ludzi prostych, dziwnie jednak atoli przejmuj±cych siê melody± s³ów swoich, kochaj±cych tak wyra¼nie pie¶ni owe, narodowe - w³asne! Wywo³ana zatem ¶wie¿emi, tak niedawnemi wspomnieniami dzisiejszego popo³udnia, my¶l Oli bieg³a nieprzeparcie do stron ojczystych - przymru¿a³a oczy, i widzia³a ogród Gowartowski... wynios³e oblicze ojca... Romana za¶ trapi³y z kolei te same, co i nad morzem my¶li... Fa³sz obecnego po³o¿enia, przysz³o¶æ niejasna, zakryta, ciemna, z tajemnic± na dnie duszy ukrywaæ siê zmuszon±, przed okiem najdro¿szej nawet teraz dlañ na ¶wiecie istoty, zaciemnia³y chmur± troski czo³o Dzier¿ymirskiego, mg³± smutku matowa³y spojrzenie czarnych, rozumnych oczu. I ¿al jaki¶ niezmierny, ¿al do ¿ycia, rozpiera³ mu piersi, do losu, ¿e, postawi³ go na tak ¶liskim i ko³ysz±cym siê gruncie, ¿e tylko za cenê tego fa³szu i wyrzutów sumienia, pozwoli³ mu zdobyæ to jego dzisiejsze nieograniczone szczê¶cie! Zatopiony w swem skrytem cierpieniu, Roman od czasu do czasu spogl±da³ na Olê. Ta, ze spuszczonemi oczami, oparta niedbale na skórzanych poduszkach gondoli, zadumana, równie¿ marzy³a cicho... Cienie przechodzi³y, przemyka³y siê po jej wdziêcznem, zamy¶lonem obliczu, czasem na usteczkach zagaszcza³ b³±kaj±cy siê u¶mieszek. Roman wtedy z mi³o¶ci± bezgraniczn± zatrzymywa³ d³u¿sz± chwilê spojrzenie na ukochanych rysach, i znowu popada³ w zadumê, lub s³ówkiem pieszczoty, albo spostrze¿eniem jakiem przerywa³ milczenie. Ola odpowiada³a mu skinieniem g³ówki - zamieniali pomiêdzy sob± zdañ urywanych kilkana¶cie, i znowu milkli, poddaj±c siê nastrojowi zewnêtrznemu otoczenia i wewnêtrznemu dusz w³asnych. W ten sposób czas mija³. Powoli, stopniowo rozlu¼ni³o siê ¶cie¶nione gondol pó³kole... Z cichym wiose³ szelestem i pluskiem ruszonej wody odp³ywa³y one jedne po drugich - du¿e barki s±siednich serenad ginê³y równie¿ w oddali, ¶piewy ich cich³y... Kilka tylko z nich jeszcze rozbrzmiewa³o po kanale ostatnimi tony, a miêdzy innemi i barka, ko³o której ko³ysa³a siê gondola Dzier¿ymirskich. Z okien i balkonów hoteli poznika³y ju¿ tak¿e liczne sylwetki i twarze go¶ci, w pobli¿u, na wie¿y ko¶cielnej, wybi³a rytmicznie godzina jedenasta... Roman ockn±³ siê pierwszy, dotkn±³ delikatnie d³oni± r±czki Oli i rzek³: - Pora ju¿ nam, kochanie... prawda¿?.. - Która? - zapyta³a Ola, zbudzona. - Jedenasta, moje ¿ycie - odpar³ Roman. - Ju¿?.. - zdziwi³a siê Ola, westchn±wszy. To jed¼my, nie s±dzi³am nigdy, by ju¿ tyle czasu minê³o... - O czem¿e tak duma³a moja pani? - zapyta³ Roman, z u¶miechem. - A ty? - odpowiedzia³a pytaniem Ola. - 0... ja?.. nic ciekawego - odpar³ po¶piesznie Roman, i jakby pragn±c, by powtórnie nie pytano go o to samo, odwróci³ siê szybko do gondoliera, informuj±c go, dok±d ma ich zawie¼æ. Gondola, wycofana z ³atwo¶ci± z przerzedzonego ju¿ krêgu, zawróci³a i pomknê³a ku o¶wietlonemu niebieskawym ¶wiat³em latarni elektrycznych placowi San Marco. Na wie¿ach odleg³ych ko¶cio³ów, uk³adaj±cej siê do snu Wenecyi, w milczeniu, ró¿nymi tony dzwoni³a godzina jedenasta, zda³a dochodzi³ jeszcze przyciszony odg³os muzyki... Wyci±gn±wszy siê wygodnie w gondoli, Roman uj±³ znów kibiæ ¿ony, i pieszcz±c wargami jej szyjê, pocz±³ mówiæ cicho, d³ugo, ci±gle. Czu³ potrzebê mówienia; chcia³ zag³uszyæ, odpêdziæ natrêtne my¶li, wspomnienia, przechodzi³ z tematu na temat, ¶mia³ siê, dowcipkowa³, ca³owa³ Olê co chwila. A ona szczebiota³a równie¿... Pe³ne wesela g³osy dwojga m³odych z³±czonym akordem przerywa³y co chwila milczenie i spokój "Canale Grande", pada³y i ¶lizga³y siê echem po ciemnej tafli jego wód, w których z kolei p³awi³y siê cienie pa³aców, z³otym deszczem igra³y gwiazdy i swawoli³ powiew wietrzyka, id±cego z morza, pokrytego ciemno¶ci±, ¶ni±cego w oddali... Dostawszy siê na pe³niê wód kana³u ¶w. Marka gondola pomknê³a chy¿o, a niebawem po falistej tafli w³oskiej laguny rozleg³a siê ¶piewana zgodnym liórem mêskiego barytonu i kobiecego sopranu pie¶ñ polska: "Szumi± jod³y"... - A co, nie mówi³em, ¿e to nasi, choæ on taki czarny, jak W³och - odezwa³ siê po polsku, z gondoli, któr± mijali Dzier¿ymirscy, rubaszny trochê g³os mê¿czyzny. - No, tak dziobaæ siê, jak go³±bki, to i inni potrafi±... odpowiedzia³ ironicznie kto¶ drugi. - Ba, ale, panie dobrodzieju, z takim humorom - to nie!... z przekonaniem, stanowcza, rozleg³a siê odpowied¼ szlagona. Tymczasem gondola Dzier¿ymirskich mala³a ju¿ coraz bardziej, na tle nocy tylko czerwonawem ¶wiate³kiem migoc±c z oddali. Wkrótce, zalecia³a jeszcze ostatnia zwrotka ,znanej Moniuszkowskiej melodyi: Oj, Halino, oj, je - dy - no, dzie - wczy - no mooo - ja!... - Moo - ja!... odda³o echo lagun morza i zmilk³o, ca³y za¶ kad³ub czarnej gondoli znik³ gdzie¶ niebawem, ustêpuj±c miejsca innym, nadci±gaj±cym coraz gê¶ciej od strony Wielkiego Kana³u, coraz cichszego, coraz bardziej pogr±¿aj±cego siê w czerni bezbarwn±, g³uch±, zapadaj±cego tam u¶pienia - Nocy! * * * - Patrz, patrz! jakie¿ to piêkne!.. S³owa te, pó³g³osem, z akcentem zachwytu, wymówi³a Ola, i oboje wraz z Romanem stanêli na miejscu, jak przykuci. Nad ich g³owami wznosi³a swe dumne gotyckie arkady jedna z najpiêkniejszych, po bazylice San Marco, ¶wi±tyñ w Wenecyi, Santa Maria Gloriosa dei Frari - stali za¶ przed mauzoleum Canovy. - Prawda! - szepn±³ w odpowiedzi ¿onie Dzier¿ymirski. - Zdawa³oby siê, i¿ ten oto anio³, czy geniusz u¶piony, ¿yje, oddycha, stró¿ czujny... urwa³, studjuj±c dalej pomnik z uwag±. - A te postacie, nieprawda¿, i¿ rzeczywi¶cie id±, ruszaj± siê wolno, pogr±¿one w cichej bole¶ci i smutku! - podchwyci³a ¿ywo Ola, podniecona widokiem, oraz wyrazem zakutego w marmurze piêkna. Oboje umilkli, z niek³amanym zachwytem wpatruj±c siê w rze¼bê. Od grobowca bowiem, przez samego Canovê modelowanego niegdy¶ na pomnik dla Tycyana, bi³o rzeczywiste, szczere piêkno i chwyta³o za serce - mówi³o... Przyparty do ¶ciany, ca³y z bia³ego marmuru, a trójk±tnym kszta³tem w minjaturze przypominaj±cy, piramidy Egiptu, sta³ sarkofag otworem... Na lewo, jakby strzeg±c doñ wchodu, olbrzymi lew marmurowy le¿a³, z obwis³emi ³apami, potê¿ny, srogi, i jakby smêtnie zadumany, a na nim, z rozpostartemi skrzyd³y, opiera³ siê wielki Anio³ u¶piony... I tchn±ce ³agodno¶ci±, cudne oblicze Anio³a zda siê byæ rzeczywi¶cie nie z tego nêdz pado³u!.. Z ludzk± twarz±, to prawda, spogl±daæ siê zdaje na widza, lecz oczy jego przymkniête nieco, skupienia i zadum pe³ne - znieruchomione w nadziemskim spokoju, cisz± za¶wiatów, wieczno¶ci milczeniem i bytu zagadk±, nêc± oto wyra¼nie, wzrok ci±gn± za sob±, unosz± duszê, my¶l... gdzie¶ w strefy nadziemskie do nieba!... A z prawej znów strony grobowca, jakby z ziemi, ze ¶wiata, wolno sun± jakie¶ postacie, zmierzaj±c do otwartych na ¶cie¿aj wrót sarkofagu... Pierwsza z nich, proporcyonalnie do innych, wiêksza, kobieta m³oda, jest ju¿ tu¿ blizko, u grobu prawie, w ¶lad za ni±, z girlandami kwiatów, postêpuj± postacie mniejsze - to dziatki. Id±... Krocz±, z pochylon± g³ow±, przygnêbieni, smutni, niebawem ju¿ cisi przest±pi± oni próg grobowca... - Chod¼my! - szepnê³a Ola poci±gaj±c lekko Romana za rêkê. Z widoczn± niechêci±, jakby nie mog±c oderwaæ wzroku od piêknego pomnika, poruszy³ siê Dzier¿ymirski, i wyrzek³ pó³g³osem: - Czy ju¿ obejrzeli¶my tutaj wszystko? - Zdaje mi siê, ¿e wszystko - odpowiedzia³a Ola. W pustej i cichej ¶wi±tyni rozlega³y siê wyra¼nie ich kroki, prócz nich bowiem obecnie nie by³o tu nikogo. Dzier¿ymirski wyj±³ zegarek. - Szósta! Wracajmy, musimy po¿egnaæ jeszcze Wenecyê z Campanili - rzuci³ ¿ywo, i uj±wszy ramiê ¿ony, skierowa³ siê ku wyj¶ciu z ko¶cio³a. Na progu Dzier¿ymirscy stanêli, obrzucaj±c ostatniem spojrzeniem ko¶ció³; wzrok ich przesun±³ siê raz jeszcze po wspania³ych grobowcach do¿ów, Tycyana i wyszli. Upalny spokój w³oskiego popo³udnia obj±³ ich natychmiast. S³oñce pali³o jeszcze, na uliczkach Wenecyi by³o pusto. Dzier¿ymirscy szli przy¶pieszonym krokiem, zmierzaj±c ku mostowi "di Rialto." By³ to ostatni ju¿ dzieñ pobytu ich w Wenecyi, wyje¿d¿ali nazajutrz, ¿egnaj±c dzi¶ po raz ostatni urocze miasto pami±tek. A ¿egnali je sumiennie. Zwiedziwszy bowiem kilka nieznanych sobie jeszcze ko¶cio³ów, po raz wtóry obeszli wszystkie miejsca, dok±d zachêca³o ich do powrotu wspomnienie zoczonego tam piêkna. A wiêc pa³ac Do¿ów, jego archeologiczne muzeum i liczne przepiêkne sale i ponure wiêzienia, pa³ac królewski, bazylikê, a tak¿e zarówno arcydzie³a pêdzla Tycyana, Tintoretta, Paw³a Veronese, Belliniego, i innych, w Akademii "delle belle Arti." - Wiesz, kochanie? musimy spieszyæ siê porz±dnie, gdy¿ o siódmej podobno zamykaj± ju¿ Campanilliê*)-odezwa³ siê Roman po d³u¿szem milczeniu id±c z Ol± bezustannie tak sarno szybko i s³uchaj±c zarazem szczebiotu jej, wci±¿ jeszcze znajduj±cej siê pod wra¿eniem pysznego dzie³a Canovy. [*)Znana powszechnie pod t± nazw± dzwonnica ¦wiêtego Marka w Wenecyi, siegaj±ca budow± i stylem X wieku, dzi¶, jak wiadomo, ju¿ nie istnieje. Runê³a dnia 14-go Lipca 1902 roku.] - Co za ¶wietn± doprawdy mia³e¶ my¶l, Romciu, zestawiæ to obejrzenie Wenecyi z wy¿yn na zakoñczenie! - rzek³a Ola, i dorzuci³a z o¿ywieniem: - Bo ostateczne owe wra¿enie nie zu¿yte dot±d jeszcze, nowe, idealnie zamknie nasz pobyt tutaj... - A widzisz, me ¿ycie, ¿e nietylko moja pani miewa genialne koncepty - z u¶miechem odpar³ Roman, mi³± mu bowiem by³a my¶l, ¿e ich wzajemne zapatrywania estetyczne zgadzaj± siê tak dobrze. W tem bo ostatniem los rzeczywi¶cie nie by³ posk±pi³ zadowolenia Romanowi. Ola, by³a to dusza obdarzona zarówno, jak i on, wykwintnem poczuciem piêkna i niezmiern± wra¿liwo¶ci± na dzie³a sztuki, zgrzytów pod tym wzglêdem pomiêdzy nimi nie by³o wcale - dope³niali siê wzajemnie. - Poczekaj, kochanie - odezwa³ siê znów Roman - spo¿yjemy sobie parê brzoskwiñ... Mam ogromne pragnienie, a ty?... - O! ja tak¿e!.. wykrzyknê³a potwierdzaj±co i weso³o Ola, poczem oboje zbli¿yli siê do charakterystycznego, szerokiego, pod p³óciennem okryciem od s³oñca, weneckiego straganu, przepe³nionego ró¿nemi owocami i jarzynami. Minêli ju¿ byli wa¶nie "ponte di Rialto", znajduj±c siê obecnie w okolicy i punkcie targu, oraz o¿ywionego ruchu. Woko³o nich szwendali siê liczni przechodnie, przekupnie wychwalali g³o¶no swój towar, t. j. drobiazgi, owoce, lub rzadko¶æ w Wenecyi - zimn± wodê do picia, mówi±c nawiasem, nadzwyczaj niezdrow±. Wybrawszy kilka przepysznych, wielkich brzoskwiñ, i spo¿ywaj±c je, Dzier¿ymirscy pu¶cili siê znowu w dalsz± drogê. Szli obecnie najbardziej o¿ywion± i handlow± ulic± w Wenecyi, tak zwan± "la Merceria", wij±c± siê w kszta³cie szerokiego trotuaru pomiêdzy domami i szeregiem ciasno jeden przy drugim po³o¿onych sklepów, a wiod±cej zygzakiem od mostu di Rialto do wie¿y zegarowej na placu San Marco. Zaczepiani co chwila przez natrêtnych w³a¶cicieli magazynów, przekupniów mozaiki i ma³ych bosonogich ch³opaków, narzucaj±cych siê im co chwila, z pytaj±cem s³owem i spojrzeniem ³adnych, czarnych ocz±t: "Accompagnare, signore?...", Dzier¿ymirscy szli szybko, wygodn±, choæ krêt± ulic±, rozmawiaj±c wci±¿ ze sob±. Niedos³yszane wzajemnie czêsto w gwarliwym ha³asie "Mercerii" s³owa ich ginê³y bez echa, gdy naraz i tym razem zupe³nie g³o¶no, po niewiele znacz±cych uwagach, odezwa³ siê pierwszy Dzier¿ymirski. -Czy wiesz, moje ¿ycie, i¿ to ju¿ trzy tygodnie blisko, jak wyjechali¶my z kraju? Czas leci, kto by pomy¶la³, ¿e niebawem ju¿ minie miesi±c, jak porwa³em ciebie, szczê¶cie moje, z ³ona rodziny?.. Choæ w ostatnich s³owach brzmia³ ton ¿artobliwo-dobroduszny, jednak Roman niespokojnie spojrza³ na ¿onê, pierwszy to bowiem raz tak wyra¼n± czyni³ alluzyê do niedawnej, a prze³omowej chwili ich ¿ycia; dorzuci³ zaraz: - Ciekawy jestem, co o tem wszystkiem my¶li i co czyni w tej chwili twój ojciec... przytem wahaj±co spojrza³ z pod oka na Olê, uwa¿nie, jakby zbadaæ pragn±c, do jakiego stopnia odczuwa ona to wspomnienie. Lekka mg³a jakby przemknê³a po twarzy m³odej kobiety, a brewki jej zmarszczy³y siê przelotnie, jednak¿e odpowiedzia³a natychmiast. - Wiesz co, mój drogi? ja.... - i tu spu¶ci³a oczy, zarumieniwszy siê lekko - bardzo czêsto... podkre¶li³a akcentem te s³owa, - my¶lê o tem... I Ola z kolei podnios³a swe przymglone oczy na Dzier¿ymirskiego, a jemu zda³o siê jednocze¶nie, ¿e wilgotnemi by³y one... W tej samej chwili m³oda kobieta ruchem ³agodnym, a wdziêku pe³nym, po³o¿y³a sw± r±czkê drobn± na rêku mê¿a. - Nie gniewaj siê, mój drogi, ¿e ci to mówiê - rzek³a miêkko - ale... ale wierz mi, ¿e ja nieraz lêkam siê jakby po prostu, by ta przesz³o¶æ nasza, a w szczególno¶ci gwa³towna chwila ucieczki mojej, nie przynios³a nam nieszczê¶cia... Biedny ojciec! - cicho westchnê³a Ola i umilk³a, spu¶ciwszy nie¶mia³o wzrok ku ziemi, jak gdyby przestraszywszy siê s³ów ostatnich. Teraz Roman z kolei pochwyci³ rêkê ¿ony i u¶cisn±wszy j± serdecznie kilka razy, wzruszony, pocz±³ pocieszaæ Olê z cicha, w koñcu zmieni³ zupe³nie temat rozmowy, przeszed³szy po¶piesznie na przysz³e zamiary wspólnej podró¿y. Równocze¶nie jednak sposêpnia³, i, choæ drobna, ma³a chmurka, co niby cieñ, w¶liznê³a siê pomiêdzy ich dusze - wzglêdnie rozwia³a siê do¶æ prêdko, zostawi³a jednak w umy¶le Dzier¿ymirskiego ¶lad trwa³y. Teraz zatem, gdy znowu zamienia³ z Ol± banalne nieco frazesy, my¶l jego pracowa³a uparcie w dalszym ci±gu. Wiêc on nie myli³ siê, bêd±c czêstokroæ niespokojnym, gdy widzia³ przychodz±c± na czo³o ¿ony nag³± zadumê, na pozór niewyt³umaczon± zgo³a niczem. Wiêc w g³ówce tej, w której, prócz mi³o¶ci dla niego, d³ugo nie przypuszcza³ innego uczucia - tkwi³ jednak w swoim rodzaju wyrzut sumienia?.. Odmiennemi zatem krocz±c drogami, dusze ich - ze ¼ród³a tylko innego ca³kiem p³yn±ce - obie jednocze¶nie mia³y swoje skryte zgryzoty i cierpienia. Zarówno, jak i on, tylko inaczej, Ola wiêc tak¿e cierpia³a... - Dziwne, to ¿ycie, dziwne! - omal ¿e nie g³o¶no wymówi³ Roman. - 0! patrz, ju¿ plac ¶w. Marka - weso³o wykrzyknê³a Ola w tej samej chwili, i wydobywszy miniaturowy zegarek, jednocze¶nie doda³a: - Wpó³ do siódmej! - Zd±¿ymy!.. Dzier¿ymirski nie podniós³ uwagi ¿ony, przelotnie spojrza³ tylko w jej twarz, a widz±c Olê u¶miechniêt±, powesela³ sam równie¿. Wydostawszy siê z w±skiej szyi ruchliwej ulicy, znajdowali siê ju¿ oni na kwadratowym placu, obszernym, z trzech stron ramowanym woko³o kolumnami pa³acu królewskiego. Pod temi kolumnami, w pierwszorzêdnych kawiarniach Wenecyi, roi³o siê od ludzi; na mozajkach, krzy¿ach, br±zowych koniach i kopu³ach bazyliki ¶w. Marka gra³y promienie s³oñca, u stóp za¶ Campanili, dok±d zmierzali Dzier¿ymirscy, i przed ko¶cio³em, po¶rodku placu, grucha³y i lata³y setki go³êbi, karmionych rêk± publiczno¶ci. Zap³aciwszy za wej¶cie, Roman i Ola powoli zaczêli wstêpowaæ na górê. Na szczyt dzwonnicy San Marco, oddzielonej od katedry, a strzelaj±cej w górê wysoko i samotnie, sz³o siê nie po schodach, lecz po lekko pochylonej p³aszczy¼nie spiralnej, nader wygodnej, choæ krêtej, wchodz±cego wcale nie mêcz±cej. Co kilka minut postêpuj±cym na szczyt dzwonnicy Dzier¿ymirskim miga³y z prawej strony ma³e okienka, pozwalaj±ce im pochwyciæ r±bek krajobrazu, ¶ciany za¶ wie¿y przepe³nione by³y licznymi podpisami turystów. Wzglêdnie do¶æ d³ugo, bo powoli, zmêczeni poprzednim po¶piechem, szli pod górê Roman i Ola, zanim dostali siê wreszcie na obszern± szczytow± platformê dzwonnicy. Prócz sprzedaj±cego w zaimprowizowanym sklepie fotografie i albumiki: "ricordo di Venetia," kilka zaledwie osób znajdowa³o siê tutaj. Dzier¿ymirscy zbli¿yli siê do balustrady, obrzuciwszy spojrzeniem ca³y widok, u stóp ich i henhen, daleko!... - ¦liczne, prze¶liczne! - rzek³a po chwili Ola pó³g³osem, z przejêciem, Roman za¶, potakuj±c ¿onie, wyj±³ noszon± stale ze sob± lunetê i regulowaæ j± pocz±³. S³oñce w³a¶nie zni¿a³o siê ku zachodowi. Z jednej strony krajobrazu, na prawo, tarcza jego, ziej±c purpur±, k±pa³a siê promienistymi blaskami w morzu, roz¶wietla³a jego tajemnicz± g³êbiê, roz¿arza³a, na kszta³t g³owni, czerwonawym ogniem zmarszczone grzbiety fal, z³otym prostopad³ym go¶ciñcem zanurzaj±c siê stopniowo coraz bardziej w iskrz±c± siê ¶wiat³ami toñ. I zielonkawe, ³agodne Adryatyku fale, rozchyla³y siê przyjacielsko i go¶cinnie - roztwiera³y swe nurty do id±cego na spoczynek s³oñca, wód szmerem ko³ysaæ siê je zdaj±c do snu cichego... Po bokach fal tymczasem coraz dalej i dalej bieg³y ostatnie promienie jego; rozlewa³y siê wko³o po¿egnalnym odblaskiem - pie¶ci³y ju¿ morze ca³e, zapala³y na niem miljony barw i odcieni, sko¶ne lecia³y w lewo ku Lido, "giardini publici," s³a³y siê krwawi±ce na dachach i wie¿ach le¿±cej w dole Wenecyi - i ginê³y nareszcie w zamglonej gdzie¶ dali, tul±c siê do majacz±cych hen, hen, w perspektywie górskich alpejskich szczytów... Roman i Ola, zapatrzeni, stali nieruchomo, w milczeniu. Otulony cisz± bezmiarów, tchn±cy spokojem id±cego wieczora, zachwyca³ ich ten krajobraz. - Spojrzyj-no, jak smacznie zajadaj± sobie nasi brudni w³osi swoje "pranzo" - rzek³a nagle do mê¿a Ola, wskazuj±c rêk± spiêtrzon± u stóp ich, w¶ród w±skich kana³ów, Wenecyê, i ¶cie¶nione dachy jej domów, gdzie na werandach spo¿ywano w³a¶nie posi³ek. - A, prawda! - potwierdzi³ Roman. - Zabawnie wygl±daj± na swoich daszkach, jak liliputy... - zauwa¿y³ jeszcze i uj±wszy ramiê ¿ony, zbli¿y³ siê znów ku balustradzie od strony morza. - Patrz! - rzek³ przyciszonym g³osem, wskazuj±c na prawo l±d sta³y - widzisz te otulone mg³ami sylwety miast i gór?.. - Widzê - potwierdzi³a Ola. - Oto Fusina - obja¶niaæ pocz±³ ¿onie Roman - tam znów g³êbiej, to Padwa i Treviso... Tu, na zachodzie - to otaczaj±ce Weronê szczyty górskie, a tam - wskazuj±c ruchem rêki kolistym krajobraz, mówi³ dalej Dzier¿ymirski - to Monte Baldo, i u stóp jego jezioro Garda. I Roman manewruj±c równocze¶nie lunet± odkrywa³ coraz to inne odleg³e góry i miasta, a u¿yczaj±c lornety swej ¿onie, obja¶nia³ j±, t³umaczy³. Tymczasem za¶ platforma dzwonnicy opustosza³a stopniowo. Prócz przekupniów, zalecaj±cych swe "ricorda," i miejscowych ludzi, nie by³o tu ju¿ prócz Dzier¿ymirskich, nikogo. Roman i Ola gotowali siê do odej¶cia, gdy oto nagle przystanêli znowu, zas³uchani. Z weneckiego starego grodu sz³a muzyka dziwna... Jak orkiestr± dobran± grana, wêdrowa³a przez otulone milczeniem przestworza melodya ko¶cielnych dzwonów... Rozpoczê³y j±, na wprost Campanili dzwony ko¶cio³ów: Redentore, na wysepce Giudecca, i Santo Giorgio Maggiore, opodal, a w ¶lad za niemi powtórzy³y inne ¶wi±tynie. Z Santa Maria della Salute na czele rozbrzmia³y kolejno po ca³ej Wenecyi, wstrz±snê³y cisz± "królowej Adryatyku" - tu dono¶nie bij±c basem, tam znów skar¿±c siê ³agodnie, kwil±c - wspólnie zagra³y chórem sw± pie¶ñ wieczorn±... Dobranymi jakby akordy pop³ynê³y d¼wiêcznie tony poprzez laguny i kana³y, morzem, po grzbietach fal, ulecia³y w dal sin±, zda siê, nios±c swe echa a¿ do podnó¿y gór. Roman, nachyliwszy siê ku ¿onie, rzuci³ pó³g³osem: - Co za wspania³e i silne wra¿enie, nieprawda¿?... Chcia³ powiedzieæ co¶ jeszcze, lecz w tej samej chwili instynktownie urwa³... Dzier¿ymirscy zadr¿eli oboje. Kobieta przytuli³a siê, jak powój, do mê¿czyzny, on za¶ obj±³ opiekuñczym ruchem jej kibiæ i silnem ramieniem przycisn±³ wylêk³± do siebie. To z dzwonnicy ¶w. Marka, tu, na szczycie jej, o parê zaledwie kroków od nich, zagrzmia³ w³a¶nie do wtóru innym, zadudni³, g³usz±c wszystko sw± si³±, dzwon olbrzymi i potê¿ny - "San Marco." G³os jego tubalny, hucz±cy, zmiesza³ siê z ogóln± ary± dzwonów, nape³niaj±c echami grzmotów, trzês±c platform± wie¿ycy. A jednocze¶nie Roman i Ola dziwnego doznawali wra¿enia. Zda³o siê im bowiem, jakby ich tutaj nie by³o ju¿ zupe³nie. Nie, oni stanowczo znikli, a znajdowa³ siê tu jeno jeden jedyny olbrzymi d¼wiêk, z którym istnienia wspólne zla³y siê, z³±czy³y. Glos dzwonu przenika³ ich do g³êbi, szed³ a¿ do dna dusz, gra³ na fibrach nerwów; trz±s³ nimi, potê¿ny w swej mocy - wielki... Ola jeszcze bardziej przytuli³a siê do mê¿a, jakby szukaj±c obrony przed czem¶, czy przed kim¶, Dzier¿ymirski silniej przygarn±³ j± do siebie. Równocze¶nie, jakby kierowane wzajemnym odruchem jednomy¶lnym i uczuciem wzajemnem, twarze ich zbli¿y³y siê i z³±czy³y usta!... Ostatni z ostatnich promieñ zachodu zapali³ na sekundê jedn± gwiazdê na czo³ach mê¿czyzny i kobiety, skojarzy³ siê z ich pieszczot± i znik³. S³oñce zgas³o... Roman i Ola jednak nie odrywali ust od poca³unku, a trwali w nim jeszcze... Jaka¶ bowiem niewyt³umaczona niczem chêæ przed³u¿enia jakby tej chwili ogarnê³a Dzier¿ymirskich. W zapomnieniu pieszczoty jestestwa ich drga³y uczuciem, a hucz±cy g³os dzwonu zdawa³ siê bardziej jeszcze kojarzyæ ich ze sob±... £±czy³ siê sam niby z ekstaz± ich poca³unku, a usuwaj±c z niego zarazem pierwiastek zmys³ów poziomy - wznosi³ dusze Romana i Oli w nadziemskie gdzie¶ strefy, uszlachetnia³, budzi³ w nich jakie¶ chêci i pragnienia i przypina³ skrzyd³a do lotu i rozszerza³ piersi i kaza³ siê modliæ pokornie... Z ekstazy pierwsza zbudzi³a siê kobieta. Przyblad³a nieco, oderwa³a drobne wargi od ust Romana i szepnê³a cichutko: - Chod¼my ju¿!.. - Dobrze, z³oto moje, kochanie najmilsze! - odpar³ pieszczotliwie Dzier¿ymirski, i oboje w ¶lad za tem skierowali siê ku wyj¶ciu. Nic nie mówili teraz do siebie. Zamy¶leni, pogr±¿eni w swój dziwny stan duchowy, zapatrzeni w swe dusze, schodzili powoli, schodzili w dó³ ci±gle. I stopniowo, nieznacznie, reakcya nastroju w¶lizgiwaæ siê poczê³a w ich dusze, mózgi i serca... Przy d¼wiêkach bo oto graj±cego obecnie nad nimi dzwonu-olbrzyma, jakie¶ zw±tpienia obsiad³y nagle ich dusze, a czar, tam, na górze, odczuty - nikn±³, wewnêtrzne zadowolenie i napiêcie duchowe s³ab³o!.. Lecz czy¿ to z³udzenie? Wszak g³os tego¿ samego dzwonu jest teraz jakim¶ ca³kiem innym, odrêbnym; to nie ten na górze, wysoko! Tamten, pe³en otuchy, dodawa³ odwagi, wzmacnia³. A ten, wstrz±saj±c murami wynios³ej wie¿ycy, b³±ka siê gdzie¶ tylko po jej zakamarkach, szczelinach, taki odmienny, ponury, smutny... I pod jego wp³ywem, jakby pod dzia³aniem czarodziejskiej si³y, w my¶lach Dzier¿ymirskich, ka¿demu z osobna, zaszumia³y znowu wyrzuty sumienia. Jej, Oli, stanê³a przed oczami, jak ¿ywa, marsowa twarz ojca, i jego spojrzenie smutne, wyrzutów pe³ne. ¬renice rodzica wyra¼nie przytem zdawa³y siê skar¿yæ, mówiæ: Ja ciê kocha³em, drogie dzieciê, a ty tak pogardzi³a¶ mn±, zrani³a¶ tak dotkliwie i bole¶nie! Romanowi za¶ tak ¿ywo przypomnia³a siê z przed laty chwila pewna, i¿ zdziwi³ siê sam niepomiernie. Sw± ubog± izdebk± z przed laty, straszn± noc walki ze sob± samym, i zwyciêstwo z³ota ujrza³ tu w Campanili-wszystko!.. A dzwon tymczasem hucza³ coraz bardziej, i przytem coraz jakby sro¿szy i bezwzglêdniejszy, surowszy... Dzier¿ymirscy bezwiednie, w mimowolnej po prostu obawie przed tym g³osem karc±cym z wysoka, pospieszniej w dó³ schodziæ poczêli. Cienie wieczorne k³ad³y siê ju¿ po pustych zak±tkach starej, jak ¶wiat, wie¿ycy, mroki tajemnicze pe³za³y tu swobodnie. Przy d¼wiêkach dzwonu, który wci±¿ trz±s³ jej ¶cianami, w¶ród ciemniej±cej stopniowo, a zamkniêtej w nich pustki, schodzi³a, spuszczaj±c siê coraz szybciej, zni¿a³a siê para m³odych. Wreszcie zmierzch szary poch³on±³ zgrabne postacie, i zapanowa³ bezpodzielnie w Campanili. Jednocze¶nie o jej mury odbi³o siê echo ostatniego uderzenia dzwonu, niby ostatnie dla Dzier¿ymirskich przypomnienie przesz³o¶ci... W ¶lad za tem uspokoi³o siê wkrótce wszystko. Wiekopomna wie¿yca, zas³uchana jakby jeszcze w koñcowy zamieraj±cy d¼wiêk dzwonu, przycich³a; szaro¶æ, smutek i g³usza rozsiad³y siê tu woko³o... W milcz±c± senn± zadumê, we wspomnienia przebrzmia³e, zapada³a powoli Campanile. --------------- - Rojno i gwarno by³o dzi¶ u marsza³kowej nieprawda¿? Ha-ha-ha, wiedzia³em doskonale, ¿e siê stawi± wszyscy... Poczciwa jednak ta nasza ¶wiatowa mena¿erya.... No, i có¿? Uwierzyli? Pytanie to, zwrócone do pani Melanii Warnickiej w jej du¿ym, piêknym salonie, wyg³osi³, sadowi±c siê wygodnie na fotelu, Emil £ady¿yñski. By³ to mê¿czyzna lat przesz³o piêædziesiêciu, wysoki, szczup³y, od stóp do g³ów drobiazgowo wytworny, o wyrazie twarzy szyderczym, przyros³ym jakby do rysów jego, ¶wie¿ych i ¿ywych jeszcze, oraz piêknych oczu pod³u¿nych, zielonkawych, z pod pincenez patrz±cych rozumnie. - Uwierzyli. To jest, mo¿e udali tylko, ¿e wierz±... odpowiedzia³a marsza³kowa rozpartemu z gracy± w krze¶le go¶ciowi swemu. - No, c'est tout ce qu'il faut, na razie; teraz damy sobie wielkiego i dystyngowanego nura n'est ce pas?.. A niech tam wszyscy my¶l± sobie, co im siê ¿ywnie podoba!- zawyrokowa³ ten¿e g³osem stanowczym. - C'est ce qui me tranquillise, i¿ zamknê³am zupe³nie dzi¶ ju¿ rachunki z towarzystwem tutejszem - odpar³a z westchnieniem ulgi pani Melania. Rozmowa potoczy³a siê dalej; tre¶ci± jej by³ przebieg dzisiejszego, a ostatniego czwartkowego przyjêcia u Marsza³kowej. Znikniêcie Oli, choæ trzymane pilnie w tajemnicy, jak to zwykle bywa w takich razach, nagle, pewnego poranku przedosta³o siê niewiadomo przez kogo, jak i kiedy, do miasta, a wie¶æ ta, podawana z pocz±tku ostro¿nie, cicho i pod wielkim sekretem, wkrótce by³a ju¿ na wszystkich ustach, komentowana, przeinaczona, a plotk± i skrzydlatym ptakiem obmowy oblecia³a niebawem wszystkie niemal salony towarzyskiego ¶wiata w mie¶cie. Pomimo to, nikt nie wiedzia³ nic jeszcze dok³adnie. Zaalarmowany pierwszy £ady¿yñski, który, jako przyjaciel domu Gowartowskich, a zarazem bywaj±cy wszêdzie ¶wiatowiec, osaczonym by³ ci±gle pytaniami, odby³ dni temu parê istn± sessyjn± konferencyê z marsza³kow±: Co czyniæ, by ocaliæ pozory?.. I wówczas to postanowiono, co nastêpuje: Pu¶ciæ natychmiast w ¶wiat niejasn± pog³oskê o ¶lubie Oli z Dzier¿ymirskim, i opowiedzieæ wyjazd marsza³kowej, która, postanowiwszy ju¿ poprzednio przenie¶æ siê ca³kiem na wie¶, teraz, po naradzie z £ady¿yñskim, zgadza³a siê tê chwilê odjazdu swego przy¶pieszyæ. Za parê dni w³a¶nie przypada³ czwartek, jour fixe pani Melanii; ³atwo by³o przewidzieæ, i¿ towarzystwo cale, wobec rozsiewanych zrêcznie pó³s³ówek o wielkiej powy¿szej nowinie, nie omieszka, przywiedzione ciekawo¶ci± i chêci± po¿egnania czcigodnej matrony, zawitaæ na jej salony... - Wówczas to wszystkim i ka¿demu z osobna damy do spo¿ycia nastêpuj±c± pigu³kê! - zadecydowa³ weso³o na owej konferencyi pan Emil: - Powiemy, ¿e Ola i Dzier¿ymirski s± ju¿ po ¶lubie, uznanym przez rodzinê najbli¿sz± i przez ni± urz±dzonym, lecz cichym i bez rozg³osu, a to na w³asne i wyra¼ne ¿±danie pañstwa m³odych... - Co siê za¶ tyczy dotychczasowej o tem wszystkiem tajemnicy, wyt³umaczymy j± tem, i¿ dzisiejsi pañstwo Dzier¿ymirscy kochali siê w sobie na zabój od dawna, od lat, przypu¶æmy, o¶miu... ¿e ojciec srogi nie chcia³ o zwi±zku tym s³yszeæ nawet, i¿ zmiêkczony wreszcie zgodzi³ siê nañ... Pani marsza³kowa nie by³a na ¶lubie, no... bo jest s³abego zdrowia, January za¶, w ostatniej chwili, gdy jecha³ na kolej, zachorowa³... Pañstwo m³odzi obecnie bawi± zagranic±. Gdzie? - nie wiemy. Pour dérouter - powiemy na przyk³ad, ¿e w Szwecyi... Ca³± tê historyjkê, pani marsza³kowa na przyjêciu u siebie, a ja u innych, tego¿ samego dnia i w tych¿e godzinach ukoloryzujemy jeszcze nale¿ycie kilkoma pseudo-autentycznymi szczegó³ami, no... et il faut espérer, ¿e nam chyba uwierz±!.. Tak ostatecznie uradzi³ £ady¿yñski, a do ultimatum owego, uznawszy jego s³uszno¶æ, marsza³kowa Warnicka zastosowa³a siê ¶ci¶le przez ca³y dzieñ dzisiejszego czwartkowego u siebie przyjêcia. Obecnie za¶ w dalszym ci±gu informowa³a przyby³ego swego wspólnika o wywi±zaniu siê z zadania i roli w³asnych, opowiadaj±c mu zarazem, jak wiele dnia tego odwiedzi³o j± osób ze ¶wiata, do tego stopnia licznych, i¿ chwilami w ogromnym jej salonie brak³o po prostu dla nich miejsca. - Ka¿dy niemal po banalnym wstêpie grzecznostek, pyta³ mnie o Olê, nie przeoczy³ tego nikt -mówi³a pani Melania, koñcz±c opowiadanie swoje - a¿ w duchu sama ¶mia³am siê z tego... - Wiêc któ¿ by³? któ¿ by³? - pyta³ ciekawie £ady¿yñski. - Wszyscy, powiadam panu, towarzystwo ca³e, nie zawiód³ nikt - opowiada³a dalej marsza³kowa - szli wielcy i mali, sympatyczni i niemili, oraz nawet, którym siê zdaje, ¿e obecno¶ci± swoj± czyni± mi ³askê najwy¿sz±, raz na rok zaledwie bywaj±c u mnie... i lekcewa¿±co na pozór przy tych wyrazach pani Melania machnê³a rêk±... Pan Emil za¶ s³ucha³ i nieznacznie u¶miecha³ siê pod w±sem, zna³ bowiem dobrze s³ab± stronê staruszki, któr± gniewa³o zawsze, gdy kto¶ ze "¶wiata," mieszkaj±cy stale w mie¶cie, omija³ jej dom w wizytach. - Par exemple... - odezwa³ siê - rêczy³bym, ¿e ksiê¿na Marya i hrabiowie Doliwscy... - Oh! pas seulement, oni naturalnie, ale i ksi±¿e Jerzy, hrabia Alfred, ksiêstwo Staniccy, hrabina Manfredowa z córk± i jej narzeczonym... Vous savez, ona wychodzi za tego ksiêcia Ryszarda S. z Poznañskiego... A tak¿e Otoccy, Daworowscy, Igelhausenowie... ju¿ nie pamiêtam wszystkich nawet... koñczy³a pani Melania, zadowolona w duszy z szumnej nomenklatury. - Oh! mais, sapristi, c'est la fine fleur, ¶mietaneczka ze ¶mietanki naszej... Powinszowaæ marsza³kowej, powinszowaæ... - rzek³ z lekka drwi±co pan Emil. -L'essentiel - ci±gn±³ dalej, - ¿e wszyscy, jak przewidywa³em, po³knêli przygotowan± przez nas wiadomostkê. - Wszyscy, bez wyj±tku; robi³am przecie¿, co tylko mog³am - potwierdzi³a pani Melania. - A wiêc n... i-ni-c'est fini; nie poka¿emy siê my im tu tak prêdko na oczy; by sprawdziæ to, co pos³yszeli, Dzier¿ymirskich równie¿ mieæ nie bêd±, a zreszt± - pan Emil niedbale poruszy³ rêk± - tout passe, tout casse, tout lasse... Niebawem wszyscy zawiesz± sobie nowe sitko na ko³ek i... zapomn±. Ainsi va le monde - dokoñczy³, i wyjmuj±c srebrn± z monogramem papiero¶nicê, uj±³ w palce delikatnej swej rêki cienki papieros, uprzejmie pytaj±c zarazem pani domu: - Vous permettez?.. Marsza³kowa, z u¶miechem, przyzwalaj±co kiwnê³a g³ow±. £ady¿yñski zapali³, i wypu¶ciwszy z ust ma³y ob³oczek dymu, pog³adzi³ wytwornym ruchem rêki swe siwiej±ce ju¿ nieco, a starannie wyczesane, bokobrody. - Ja tak¿e, wed³ug programu, nie pró¿nowa³em, - odezwa³ siê po chwili swobodnym tonem. - Wyszed³szy st±d temu godzin parê, by³em na jour fixe u Leliwów, hr. Dezydery Otockiej, u ksiêstwa Pilanich... Zasta³em tam wiele bardzo osób i wszêdzie opowiada³em, naturalnie en long et en large la nouvelle du jour, co nale¿y, o Romanie i Oli - bref, Januarek powinien byæ kontent ze mnie: wykry³em, jak, co i dok±d wyfrunê³a mu jedynaczka, teraz znów my z pani± marsza³kow± tuszujemy za m³od± par± ¶lady, z kunsztem prawdziwie artystycznym... - ¯e te¿ pan wszystko z weso³ej tylko strony bierze - nieco smutnie i pob³a¿liwie jakby u¶miechnê³a siê pani Melania. - Que voulez vous, pani marsza³kowo, ¶wiat pe³en dramatów i tragedyj w teatrze i w ¿yciu, ¿e có¿by wartem by³o ono, gdyby¶my siê czasem starali przynajmniej komizmu choæ trochê zeñ wycisn±æ - odpar³ pan Emil, poczem za¶ doda³: - Wiêc pani marsza³kowa jutro na Podole, do Ulanówki? - Tak - potwierdzi³a pani Melania - do siebie jadê na dni kilka, potem za¶ natychmiast do Januarego, a pan wyje¿d¿a?.. Il faudrait. - Comme de raison, prawdopodobnie do Szwajcaryi, na sze¶æ tygodni... Ale, a propos, có¿ January?.. - Niespokojn± jestem o niego - odpowiedzia³a marsza³kowa - jak panu wiadomo, bawi³ tu u mnie tylko dzieñ jeden; nazajutrz po otrzymaniu smutnej wiadomo¶ci odjecha³, po¿egnawszy siê ze mn±, notabene, bardzo ch³odno, i odt±d ¿adnej odeñ z Gowartowa nie mam wiadomo¶ci. Mo¿e chory... - Eee! có¿ znowu!.. - okrzycza³ siê £ady¿yñski - pani marsza³kowa niech bêdzie spokojn±, poluje sobie na kaczki, i jedynaczkê sw± wydziedzicza. Dobrze robi zreszt±, bardzo dobrze... Wydziedziczaæ m³odych! Niech nie lekcewa¿± woli starszego pokolenia!.. Wydziedziczaæ!.. dokoñczy³ pan Emil z patosem, i powstawszy z fotelu, jednocze¶nie z pani± Melani± ¿egnaæ siê pocz±³. - Uciekam ju¿, bo mam jeszcze parê wizyt, ale... £ady¿yñski urwa³ - Wszak pani marsza³kowa jedzie jutro dopiero o 3-ej, nieprawda¿? - mówi³, ca³uj±c z wdziêkiem rêkê staruszki - nie ¿egnam siê wiêc, bêdê na dworcu, mo¿e wypadnie co¶ u³atwiæ, dopomóc... - Dziêkujê panu, dziêkujê bardzo - odpar³a z u¶miechem pani Warnicka - do mi³ego zobaczenia siê. . Pan Emil, z cylindrem w rêku, uk³oni³ siê u drzwi raz jeszcze, poczem jego elegancka, opiêta w tu¿urek, zgrabna sylweta zniknê³a za portyer± salonu. Znalaz³szy siê za¶ przed domem, na ulicy, £ady¿yñski wskoczy³ po¶piesznie do oczekuj±cej nañ doro¿ki na gumach, i rzuciwszy niedbale adres, kaza³ siê wie¼æ dalej. Ju¿ na ulicach i w magazynach ja¶nia³y rzêsi¶cie ¶wiat³a, gdy w dwie godziny pó¼niej wysiada³ z tego¿ pojazdu przed piêkn± kamienic± w ¶ródmie¶ciu, a odprawiwszy swój kawalerski ekwipa¿, skierowa³ siê w bramê czteropiêtrowego domu, gdzie na pierwszem piêtrze zajmowa³ eleganckie, z trzech pokoi, mieszkanie. Ma³y, zwinny ch³opczyna, ubrany w liberyjn±, ze z³otemi guziczkami, granatow± kurtkê, przekomarza³ siê w³a¶nie na dziedziñcu, z któr±¶ chichocz±c± m³odsz±, gdy pan jego zjawi³ siê nagle w bramie, a ujrzawszy ¶miej±c± siê dwójkê, pogrozi³ jej lask±, z u¶miechem. S³u¿±ca za¶mia³a siê zalotnie i g³o¶no, lokajczyk za¶ pêdem porwa³ siê z miejsca i polecia³ na górê, w parê minut pó¼niej, z pokorn± min±, otwieraj±c drzwi £ady¿yñskiemu. - Ej, malutki!.. pogrozi³ mu znów palcem pan Emil, poczem, zdj±wszy paltot, zapyta³: - By³ tu kto? - Owszem, proszê ja¶nie pana, oto bilety odpar³ ch³opak po¶piesznie, podaj±c ma³± tackê ze sto³u. Pan Emil obojêtnie przerzuci³ kilka biletów. - Aaa!.. zadziwi³ siê g³o¶no przy jednym z nich, poczem od³o¿y³ wszystko na bok. - Frak od krawca przynie¶li? - zapyta³ jeszcze - wyprasowany? - W sypialni u ja¶nie pana powiesi³em - obja¶ni³ ma³y lokajczyk. - Dobrze. Sied¼ tu, smyku, i nie ³obuzuj siê!.. rzek³ £ady¿yñski, a min±wszy przedpokój, zatrzasn±³ za sob± drzwi od gabinetu, prowadz±cego do sypialni i ubieralni, gwi¿d¿±c jednocze¶nie pod nosem aryê z modnej podówczas operetkowej premiery. Jako szanuj±cy siê kawaler, pan Emil, stale ¿adnego wieczoru nie przepêdza³ u siebie w domu. Dzi¶ zatem równie¿ wybiera³ siê na raut artystyczno-wokalno-literacki, punktualnie rozpoczynaj±cy siê ju¿ o dziesi±tej. Dziewi±ta w³a¶nie bi³a na kilku zegarach w mieszkaniu, pan Emil wiêc, znalaz³szy siê w gustownie umeblowanej sypialni, przyst±pi³ natychmiast do tualety swej wieczorowej. W tym celu wygodnie zasiad³ na foteliku przed ma³± gotowalni±, przepe³nion± wytwornymi, w srebrnych pude³kach i przykrywkach, przyborami tualetowymi. Gdy tak stoliczny bywalec drobiazgowo i systematycznie stroi³ siê na raut, marsza³kowa, po wyj¶ciu ostatnich, zapó¼nionych, go¶ci, przykazawszy pogasiæ ¶wiat³a, odpoczywa³a na kanapce znu¿ona, po dniu tak pe³nym dla niej zmêczenia i wysi³ków. Opar³szy g³owê o poduszki mebla, pani Melania, po³o¿y³a siê, i wyci±gn±wszy wygodnie swe cz³onki, przymknê³a powieki, stan za¶ b³ogi nie krêpowanego niczem spoczynku ow³adn±³ ni± bezpodzielnie. Jak szum nikn±cy, daleki, w uszach jej tylko brzmia³ jeszcze gwar prowadzonych do niedawna rozmów, dolatywa³y urywki z dali, a przed oczyma majaczy³y, zmieniaj±c siê kolejno, postacie, zaludniaj±ce w ci±gu kilku godzin jej salony... Ponownie zatem widzia³a przed sob± staruszka w s±siednim pokoju t³um elegancki, rozbawiony... Mile pie¶ci³ on wzrok wytwornym wdziêkiem kobiecych tualet, szeleszcz±cych ³agodnie, a zgo³a nie krzycz±cych barw± i gustownych - nêci³ powabem na jedn± mod³ê elegancko skrojonych ubiorów mêskich, p³awi³ siê ca³y w estetyce ogólnej manier, uk³onów, w szablonie ¶wiatowej salonowej komedyi, a poprawny - nie razi³ niczem harmonii, w ca³o¶ci swej nie wywo³uj±c równie¿ wcale fa³szywo brzmi±cych zgrzytów. I u¶miech pó³ gorzki, pó³ smutny, w zamy¶leniu okoli³ w±skie usta marsza³kowej Warnickiej. Jak nico¶ci pe³nem bowiem wyda³o jej siê teraz, w o¶wietleniu dzisiejszej z³o¶liwej ciekawo¶ci, to ca³e towarzyskie stado, kryj±ce sw± przewrotno¶æ pod blichtrem i szychem zewnêtrznych pozorów, jak ma³o godnem ¿alu i marnem! Ach, bo ile¿ schowanej zrêcznie z³o¶ci, t³umionych chêci sponiewierania rodziny jej i Oli, jej samej, ile wreszcie jadowitego fa³szu kry³o siê w duszach tych wszystkich oto dzisiejszych jej ¶wiatowych pseudo-przyjació³ i go¶ci!.. Marsza³kowa czyni³a dalej w my¶li przegl±d galeryi osobników, widzianych na dzisiejszem przyjêciu; we wspomnieniu ich s³ów, wyrazów twarzy i gestów powtórnie czyta³a, zda siê, ukryte my¶li przyby³ych; moralnie obna¿a³a ich wszystkich, staraj±c siê zarazem znale¼æ, przypomnieæ choæ jeden kwiatek prawdziwie przyjaznego uczucia, wykwit³y w¶ród tych chwastów ob³udy!.. Nie znalaz³a nic podobnego jednak. By³y tam tylko same ¶miecie. Pani Melania, dumaj±c w ten sposób, mia³a oczy wci±¿ przymkniête, niebawem znu¿enie wziê³o górê nad jej my¶lami, g³owa staruszki pochyli³a siê na piersi, cichy mrok wieczoru otuli³ postaæ marsza³kowej. Zdrzemnê³a siê. W kwandrans mo¿e pó¼niej, w milczeniu wypoczywaj±cych po naj¶ciu go¶ci apartamentów, rozleg³ siê; silny odg³os dzwonka... Staruszka rzuci³a siê z lekka na kanapie, a otworzywszy swe rozumne szare oczy, poczê³a ws³uchiwaæ siê w m±c±cy ciszê odg³os. W drzwiach buduaru po chwili stan±³ lokaj i zaanonsowa³: - Pan plenipotent z Gowartowa; mówi, ¿e chcia³by koniecznie widzieæ siê z ja¶nie pani±. - Pro¶, pro¶ natychmiast tutaj! - rzek³a ¿ywa marsza³kowa i równocze¶nie powsta³a z kanapki. Lokaj wyszed³. Zadowolenie, po³±czone z ciekawo¶ci± osiad³o na twarzy staruszki. Boles³aw Krasnostawski, syn szkolnego kolegi nieboszczyka marsza³ka, a zaprotegowany ongi przez ni± sam± na zajmowan± dot±d posadê ogólnego i g³ównego zarz±dcy dóbr pana Januarego, nareszcie wiêc przynosi³ jej wiadomo¶æ o bracie!.. M³odzieniec, lat dwudziestu o¶miu, ciemny brunet, ogorza³y i przystojny, z dziarsko do góry podkrêconym w±sem, stan±³ na progu. - S³uga pani marsza³kowej, moje uszanowanie - przemówi³ swobodnie, i podbieg³szy, uca³owa³ z szacunkiem rêkê staruszki. Ubrany by³ niewykwintnie, ale starannie i czysto, ruchy za¶ jego, oraz sposób mówienia, zdradza³y cz³owieka, choæ nie obytego mo¿e zupe³nie z wytworniejszem towarzystwem, lecz dobrze wychowanego. - Kochany mój panie Boles³awie, - zaczê³a staruszka, zwracaj±c siê dobrotliwie ku przyby³emu - siadaj, proszê, i mów, mów jak najprêdzej, co s³ychaæ?.. M³ody cz³owiek, widz±c zaniepokojenie w oczach matrony, wyrzek³ po¶piesznie: - O, nic z³ego... zupe³nie nic z³ego, pani marsza³kowo, ale... i nic równie¿ dobrego - dokoñczy³ wahaj±co i ostro¿nie. - Jak to?.. -- zapyta³a pani Melania. Krasnostawski oczy spu¶ci³, i ukrywszy je po za swemi, jak u kobiety, d³ugiemi rzêsami, mówiæ cz±³ zwolna: - Pani marsza³kowej wiadomo, zarówno jak i mnie, co za cios dotkn±³ pana Gowartowskiego, z powodu panny Oli... - Wiêc pan ju¿ wiesz?.. Sk±d? - z okrzykiem niepohamowanego zdziwienia, wyrwa³o siê staruszce, pytanie. Co¶ niemi³ego snaæ dla ucha m³odzieñca zabrzmia³o nagle w tych kilku s³owach, bo nie podnosz±c oczu, jakby nie chc±c onie¶mielaæ marsza³kowej swym wzrokiem, spokojnie i powa¿nie odrzek³: - Wiem wszystko, bo mi pan January, nie maj±c nikogo, zwierzy³ siê z troski w³asnej, naturalnie pod s³owem honoru z mojej strony, ¿e s³ówkiem nawet o tem nikomu nie wspomnê... Krasnostawski zatrzyma³ siê chwilkê, i ci±gn±³ dalej: - Obowi±zki, jakie mam dla ca³ej rodziny pañstwa, szacunek i powa¿anie me osobiste wzglem pana Gowartowskiego, stanowi±, chyba do¶æ trwa³± rêkojmiê, i¿ s³owa dotrzymam... I... o tem... nikt z pañstwa, przypuszczam, nie w±tpi... - dokoñczy³ m³ody cz³owiek, podnosz±c tym razem wzrok, jasny i pytaj±cy na marsza³kow±. - Ale¿ naturalnie, panie Boles³awie, naturalnie! - skwapliwie po¶pieszy³a z odpowiedzi± staruszka. - Lecz mów¿e mi pan, co siê tam w Gowartowie tak niedobrego dzieje? - zapyta³a niespokojnie. - To, pani marsza³kowo, ¿e z panem Gowartowskim jest ¼le... - i Krasnostawski, spu¶ciwszy znów wzrok, ci±gn±³ dalej: - Pannê Olê, jak pani marsza³kowej wiadomo, ojciec kocha³ bardzo, prawie, ¿e ba³wochwalczo; otó¿ skutki wypadków ostatnich bardzo, bardzo silnie odbi³y siê na nim. Nic go ju¿ prawie teraz nie zajmuje, ani gospodarstwo, ni wie¶, ni inne zajêcia, do s±siadów nie je¼dzi, u siebie nikogo nie przyjmuje - s³owem obecnie z niego zupe³nie inny cz³owiek... Krasnostawski przerwa³ opowiadanie, jakby namy¶laj±c siê, co mówiæ dalej. Staruszka, w zadumie, ze wzrokiem na dó³ spuszczonym, milcza³a. Po chwili wahaj±co ci±gn±³ dalej: - Wobec tego samotno¶æ dla pana Gowartowskiego jest wprost zabójcz±, koniecznie potrzebuje on nieustaj±cego towarzystwa, jednem s³owem - potrzebuje obok siebie przyjaciela. Krasnostawski ponownie zatrzyma³ siê na sekundê. - Moja osoba nie wystarcza - mówi³ dalej - zajêcia liczne, mieszkanie nie w samym Gowartowie, lecz gdzie indziej, stanowisko wreszcie moje... tu po twarzy m³odego cz³owieka przemkn±³ lekki cieñ - wszystko sk³ada siê na to, i¿ pan Gowartowski, choæ zawsze dla mnie tak samo ³askaw, jest obecnie moralnie bezustannie - sam... Z pod oka, przelotnie, spojrza³ Krasnostawski na marsza³kow±. Z misy± nader delikatn± i przykr± przyby³ on tutaj; w kieszeni surduta pali³ go w³asnorêczny list pana Januarego, w którym ten ostatni, ¿ywi±cy jeszcze do siostry bardzo g³êbok± urazê za spe³nione wypadki, pomimo wszystko, w g³êbi duszy pos±dzaj±cy nawet staruszkê, i¿ by³a, mo¿e w tajnej zmowie z jego córk± - delikatnie, lecz stanowczo, odmawia³ jej go¶cinno¶ci u siebie, wobec zapowiedzianego przez ni± przyjazdu do Gowartowa. Krasnostawski o zawarto¶ci listu wiedzia³, w chwili ¿alu bowiem Gowartowski wypowiedzia³ mu wszystko, ba, poleci³ jemu nawet, jako protegowanemu i lubianemu przez marsza³kowê, napomkn±æ jej o tem przed wrêczeniem listu. Przerwawszy na chwilê opowiadanie, Krasnostawski ostatecznie zastanawia³ siê w³a¶nie, czy poruszyæ w rozmowie, lub nie, temat dra¿liwy. Postanowi³ jednak nie czyniæ tego wcale, a natomiast, czuj±c, ¿e na ustach domy¶laj±cej siê ju¿ czego¶: marsza³kowej, zawisa jakby jakie¶ pytanie, by powstrzymaæ je, odezwa³ siê po¶piesznie: - I dlatego, pani marsza³kowo, poleci³ mi pan January, ³±cznie z innymi interesami, powo³ywuj±cymi mnie tutaj, zaprosiæ do Gowartowa na czas d³u¿szy pana £ady¿yñskiego, jego bowiem obecno¶ci tylko pragnie, jako prawdziwego swego przyjaciela... Muszê zatem byæ dzisiaj u niego w tej sprawie, nie wiem jednak, gdzie mieszka... Adres pana £ady¿yñskiego niew±tpliwie znanym jest pani marsza³kowej?.. S³owa powy¿sze i pytanie ostatnie zabrzmia³y w ustach m³odzieñca pomimo woli zimniej nieco. Nerwami uczu³ ch³ód jakby w zachowaniu siê staruszki, milcz±cej wci±¿ od chwili, gdy jej powiedzia³, i¿: wie o wszystkiem. Gniewa³o go to spostrze¿enie i rani³o dotkliwie dumê jego. Wypowiedziana g³osem miarowym, a wskazuj±ca ulicê i numer domu, zamieszka³ego przez pana Emila, zabrzmia³a odpowied¼ marsza³kowej. Krasnostawski zerwa³ siê natychmiast i rzek³ szybko: - Dziêkujê stokrotnie pani marsza³kowej... Z udan± za¶ swobod±, powodowany silnem ¿yczeniem wycofania siê st±d co prêdzej, ci±gn±³ ¿ywo dalej: - Nie zajmujê ju¿ wiêcej czasu pani marsza³kowej, zapomnia³em zupe³nie, wszak to dzisiaj czwartek, dzieñ przyjêæ - uciekam... - Ach, tak... - z u¶miechem protekcyjnym nieco rzek³a sêdziwa matrona. - Ale ju¿ po wszystkiem, wszak wieczór nadchodzi... - Tak... tak, prawda, zapomnia³em - b±kn±³ Krasnostawski, siêgaj±c jednocze¶nie rêk± do kieszeni. - Przepraszam najmocniej pani± marsza³kow± dobrodziejkê, có¿ za roztrzepaniec ze mnie, doprawdy! By³bym zapomnia³... Mam list od pana Gowartowskiego, s³u¿ê pani marsza³kowej. Pani Warnicka schwyci³a list, Krasnostawski jednak równocze¶nie pochyli³ siê do rêki jej, w uk³onie. - Do widzenia, mój panie Boles³awie, do widzenia! - z roztargnieniem po¿egna³a go staruszka, podaj±c mu rêkê do uca³owania, poczem za¶ gor±czkowo rozerwa³a kopertê. M³ody cz³owiek ju¿ by³ na progu, ale, spojrzawszy z pod oka na marsza³kow±, zd±¿y³ by³ jeszcze dojrzeæ na jej twarzy rumieniec oburzenia, zakwit³y tam, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy. Dostrzeg³szy to, m³ody plenipotent, jak szczupak w wodê, rzuci³ siê ca³em cia³em w ciemno¶ci s±siedniego salonu, pobieg³szy za¶ na palcach do przedpokoju, chwyci³ paltot swój i umkn±³ z mieszkania. Na schodach dopiero odetchn±³. - Uf! wyrwa³em siê wreszcie... - szepn±³. - £adniebym siê ubra³, gdyby tak przy mnie list czyta³a!.. W ¶lad zatem wypad³ na miasto, a mijaj±c ulice jednocze¶nie pogr±¿a³ siê w my¶lach. Wywo³ana wspomnieniem apartamentów marsza³kowej, stanê³a mu nagle przed oczyma powabna sylwetka Oli, zamajaczy³o jej g³êbokie i zalotne spojrzenie, którem, jak wielu innych zreszt±, wita³a i jego, gdy przypadek ³±czy³ ich kiedy na chwilê. Krasnostawski od kilku ju¿ lat zna³ córkê pana Januarego; etykietalne utrzymuj±c stosunki z pa³acem Gowartowskim na wsi, widywa³ j± rzadko, najczê¶ciej z daleka, na spacerze, w ko¶ciele, lub przelotnie w powozie - kilka razy u marsza³kowej w mie¶cie. Podoba³a mu siê piêkna panna, bo komu¿ zreszt± nie potrafi³a ona siê przypodobaæ, pe³na wdziêku, uprzejma i zalotna?.. Przedstawia³a poza tem typ kobiecy Krasnostawskiego... Nie kocha³ siê w niej jednak bynajmniej, za trze¼wym by³ na to; choæ z upokorzeniem dumy w³asnej, stanowisko swe podrzêdne oceniaæ potrafi³, a jednak... ¬dziwiony analiz± duszy w³asnej, przyznaæ siê sam przed sob± musia³, ¿e wie¶æ o ucieczce i ¶lubie Oli zabola³a go, a raczej, bezpodstawnie na pozór, po prostu rozgniewa³a. Rozmy¶laj±c w ten sposób, Krasnostawski wszed³ do kamienicy, wskazanej przez marsza³kow±. Za parê chwil znalaz³ siê ju¿ na pierwszem piêtrze, ledwie jednak zadzwoni³ u drzwi apartamentów £ady¿yñskiego, w ramie ich, natychmiast prawie, w cylindrze i paltocie, ukaza³ siê pan Emil, jak zwykle u¶miechniêty ironicznie i z pogod± na czole. - A!.. pan Boles³aw, herbu Rawita, powitaæ, prawico Januarego de Gowartów-Gowartowskiego, powitaæ!.. - i u¶cisn±³ serdecznie wyci±gniêt± rêkê m³odzieñca. - Przepraszam, ¿e nie proszê pana kochanego do siebie, lecz postaci± swoj± do odej¶cia gotow± wypêdzam go raczej, lecz powody wa¿ne... - tu pan Emil uczyni³ obydwiema rêkami ruch pó³okr±g³y, - sk³aniaj± mnie do tego! - dokoñczy³, i mówi±c to, elegancko zamkn±³ drzwi przed nosem Krasnostawskiemu, a u¶miechn±wszy siê pod w±sem ci±gn±³ dalej weso³o, poufale wsun±wszy zarazem rêkê pod ramiê Krasnostawskiego. - Nie gniewasz siê na mnie, kochany panie Boles³awie, wszak prawda?.. Spieszê na raut; no, mów¿e tam, co s³ychaæ?.. Kochany Januarek có¿ tam porabia, poluje; weseli siê, czy smuci? Krasnostawski ju¿ chcia³ wypowiedzieæ, z czem przyszed³, gdy £ady¿yñski znowu odezwa³ siê ¿artobliwie: - Ale, zaiste, pysznie pan wygl±dasz, jak rydz w ma¶le, powinszowaæ! Nadobne grodu naszego mieszkanki lgn±æ bêd± do pana, jak pszczó³ki do miodu! S³ysza³em o pañskich sprawkach za studenckich czasów, za m³odu! - tu poklepa³ z lekka m³odzieñca poufale po plecach - s³ysza³em - powtórzy³ - nie bêdê wiêc wzajemnie nudzi³ pana swoj± osob±, opowiesz mi pan en règle, lecz szybko, co ciê do mnie sprowadza, a posiedzenie to odbêdziemy w doro¿ce. Podwiozê pana... Zgoda? - Ale¿ i owszem, dziêkujê bardzo! - odpar³ Krasnostawski, z po¶piechem. Znajdowali siê ju¿ na ulicy, pan Emil skin±³ na stangreta parokonnej doro¿ki, rzuci³ adres, i pojechali. Ruchem codziennym wrza³o wko³o nich strojne weso³e miasto: - S³ucham pana - rzek³ £ady¿yñski. M³ody cz³owiek w krótkich s³owach opowiedzia³ mu o niepomy¶lnym stanie zdrowia i moralnego usposobienia pana Januarego, zamilczawszy za¶ tylko o li¶cie do marsza³kowej, zakomunikowa³ zaproszenie do Gowartowa. Skrzywi³ siê lekko przy ostatnich s³owach pan Emil i odrzek³: - Zapewne, zapewne, bardzo bym rad pocieszyæ drogiego Januarka, ale w³a¶nie wyje¿d¿am za granicê i przyznaæ muszê, ¿e na razie wybra³ on siê z zaproszeniem wcale nie na czasie! No, zobaczymy zreszt±... Co pan wiesz, - tu spojrza³ uwa¿nie na Krasnostawskiego - o pani Oli i Dzier¿ymirskim?.. Zapytanie to postawionem by³o bardzo zrêcznie mówi³o nic, a pyta³o wiele. Krasnostawski natychmiast poinformowa³ krótko i zwiê¼le pana Emila, i¿ wiadomem mu jest wszystko. - Aaa!.. - wyrwa³o siê tylko z ust £ady¿yñskiego, i doda³ ironicznie: - No, to w takim razie wiesz pan nie tylko o p³aszczu gronostajowym przywi±zania dziecinnego, szalonej mi³o¶ci m³odzieñczej, weselu pod niebem Italii, et caetera i t. d. ale i o odzie¿y codziennej, ukrytej przez nas starannie przed plotk±, jedn± - purpur± drugiej; zatem wobec tego, mo¿emy mówiæ szczerze... - Widzi pan - tu £ady¿yñski spojrza³ znów na Krasnostawskiego, jakby pragn±c siê przekonaæ, czy warto wywnêtrzaæ siê przed nim - ta ca³a rozpacz "górna chmurna" Januarka, ta dobrowolna wiwisekcya przywi±zania do córki i ów od pocz±tku do koñca poemat "zbola³ego ojcowskiego serca" - bref ten wielki w duszy jego ostatniemi czasy fajerwerk romantyzmu... entre nous soit dit - jest tylko od pocz±tku do koñca jednym nonsensem. Czy nie mia³a racyi? Krasnostawski milcza³. - Pie¶cili dziewczynê - ci±gn±³ w tym samym tonie £ady¿yñski - upodoba³a sobie Dzier¿ymirskiego - wara! Tego, owego - odmówili... To trudno, panie, kobiety tak¿e maj± serca i temperament... Zachcia³o siê Oli ³adnego ch³opca - nie dali jej go - wziê³a go sobie sama, a raczej wzi±æ siê pozwoli³a... Niech Januarek lepiej dziêkuje i ¶piewa Hosannê na wysoko¶ciach, ¿e bez plebana siê nie obesz³o! Lub niech¿e nawet gniewa siê, i wydziedziczy córuniê, lecz nie lamentuje, bo to i nie po mêsku, i wcale nie ma sensu! Dixi. To moje zdanie. Có¿ na to pan, panie Boles³awie, herbu Rawita?.. Krasnostawski z¿ymn±³ siê niecierpliwie; denerwowa³ go zwykle ton rozmowy £ady¿yñskiego, dzi¶ jeszcze bardziej rozgniewa³ go przycinek "herbu Rawita", bêd±cy widoczn± alluzy± do u¿ywanych niegdy¶ przez niego biletów wizytowych: Rawita-Krasnowstawski. . Podra¿niony zatem, sil±c siê na spokój, odpar³ zimno: - Przepraszam, ale ca³kiem inaczej i zupe³nie przeciwnie zapatrujê siê na tê sprawê, oraz rozumiem doskonale pana Januarego. - Ha-ha-ha-! nie masz pan za co przepraszaæ, wiedzia³em tylko, ¿e i z kochanego pana tak¿e romantyk; w takim razie w korcu maku dobrali¶cie siê razem z Januarym... Wobec tego, ja w Gowartowie zgo³a potrzebny nie jestem, doskonale siê tam obadwa rozumiecie... - Ale, có¿ znowu! - przerwa³ ¿ywo Krasnostawski, boj±c siê, czy czasem mimo woli nieostro¿nem s³owem nie zepsu³ danego sobie polecenia. - Mogê byæ tych samych zapatrywañ na tê sprawê, co i pan Gowartowski i odczuwaæ jego charakter, lecz przecie¿ w ¿adnym razie nie potrafiê zast±piæ szanownego pana, który jest tak dobrym jego przyjacielem... - No tak, tak..., - urwa³ z kolei pan Emil - "Wszystko ginie bez lito¶ci, nic sta³ego na tej ziemi, prócz przyja¼ni i mi³o¶ci;" to wszystko nader piêknie brzmi i wygl±da, lecz mego zdania, ja osobi¶cie nawet dla przyja¼ni zmieniaæ, niestety, nie uwa¿am za stosowne. Czy za¶ ono Januarciowi siê spodoba - grubo w±tpiê.. Doro¿ka w tej samej chwili zatrzyma³a siê. - No, kochany mój panie Boles³awie, addio!.. - odezwa³ siê protekcyjnym nieco tonem £ady¿yñski podaj±c Krasnostawskiemu rêkê. - Zakomunikuj pan z ³aski swojej mój sposób widzenia rzeczy panu na Gowartowie, a je¶li potem jeszcze znaæ mnie bêdzie chcia³ - niech¿e mi napisze, a mo¿e przyjadê... Wysiedli obaj. Pan Emil uchyli³ cylindra i skierowa³ siê ku bramie, na progu za¶ jej rzuci³ jeszcze m³odemu cz³owiekowi, tym razem jednak przyja¼niej nieco: - A trzymaj siê tam pan dzielnie, ba p³eæ nadobna ma tu na wie¶niaków wilczy apetyt!.. Au revoir... £ady¿yñski znik³, Krasnostawski pozosta³ sam ulicy. Rozejrza³ siê... By³ w jednym z najruchliwszych punktów miasta; wieczór ju¿ rozpoczyna³ swe panowanie, nadchodzi³a noc, wielki gród ¿arzy³ siê setkami ¶wiate³; ¶rodkiem ulicy pêdzi³y pojazdy, po chodnikach szerokich zwart± gromad± wymija³ go po¶piesznie t³um ludzi. Piêkne, zgrabne mieszczanki prawie ¿e ociera³y siê o niego, rzucaj±c co chwila zalotne spojrzenia na ³adnego ch³opca. Niewiele jednak z nich sz³o samych, wiêkszo¶æ mia³a ju¿ przy sobie czul±cych siê towarzyszy, szepcz±cych im z u¶miechem s³odkie s³ówka. Pod wp³ywem ostatniej uwagi pana Emila, Krasnostawski mimo woli przejrza³ siê uwa¿niej w witrynie jednego z okazalszych magazynów, a zadowolony z przegl±du w³asnej osoby, spojrza³ weso³o przed siebie. Jakie¶ puste pragnienie zabawienia siê, oszo³omienia, podobnie tym wszystkim, snuj±cym siê parom, ow³adnê³o nim. Przekszta³cony okoliczno¶ciami ¿ycia w wie¶niaka mieszczuch przypomnia³ sobie naraz lata dawne, studenckie, pe³ne niefrasobliwego jutra i weso³ych kawa³ów, a choæ przeplatane czêsto bied± i g³odem, bogate jednak w mi³o¶æ i swobodê! Bawi±c przelotnie w murach miasta, którego ka¿dy zau³ek zna³ na pamiêæ, a mijaj±cych go mieszkañców, szczególniej kobiety, jednym rzutem oka nieomylnie segregowa³, jak znawca, - zapragn±³ nagle Krasnostawski napiæ siê koniecznie z musuj±cego uciech mi³osnych kielicha. I mimo woli m³ody cz³owiek pocz±³ uwa¿niej przygl±daæ siê kobietom. Ubrane "szykownie", cienkie w talii, wysmuk³e i zgrabne, mija³y go one, ¶miej±ce siê i weso³e, uprawiaj±c z zami³owaniem flirt uliczny, skrz±cy siê miejscowym brukowym dowcipem, czujne jednak poza nim na ka¿de spojrzenie przystojniejszego mê¿czyzny, odwzajemniaj±ce mu siê zalotnem ¼renic b³y¶niêciem - "oczkiem" i obiecuj±cym nieraz wiele u¶miechem. A rozmaito¶æ dzisiaj by³a wielka. Wieczór przed¶wi±teczny, pogodny, lwi± czê¶æ w³a¶cicielek nadobnych twarzyczek wywabi³ na pierwszorzêdne ulice - na wspóln± arenê letniego jakby "demisalonu" pewnych, a szerokich warstw miasta. Brunetki zatem, ¶niade, czarnobrewe, blondynki, powiewne - bia³e, szatynki, o ruchach omdlewaj±cych, a wszystkie prawie ubrane elegancko i z pewnym, w³a¶ciwym tylko Polce naszej, gustem, wystrojone, ¿wawe - sunê³y przed zachwyconym wzrokiem wie¶niaka. I od tego rozpêdzonego, barwnego, poruszanego jakby tajn± jak±¶ sprê¿yn± t³umu, bi³ na Krasnostawskiego ¶wie¿y, bo odzwyczajeniem d³u¿szem starty, urok; nozdrza graæ mu poczê³y, wch³ania³ w siebie niewyra¼ny, niepochwytny powiew, sun±cy jakby ponad g³owami publiczno¶ci, gorêtszem okiem patrzy³ w twarz kobietom, swawolnie i niechc±cy, na pozór, zagl±da³ im prosto w oczy... Co za¶ przewa¿nie czyta³ w owych czarnych, szarawych, fijo³kowych i modrych oczach, z natury ju¿ swej, zalotnych, bynajmniej nie zra¿a³o go do tej; czynno¶ci. - Pójd¼, pójd¼, nie zra¿aj siê pozornie skromn± mink±, b±d¼ odwa¿nym, ¶mia³ym, a mo¿e... mo¿e... - szepta³y, zda siê, cicho wejrzenia nie¶mialsze, gorej±c ogniem, nieprzeparcie ci±gn±c ku sobie; daleko wiêcej jeszcze mówi³y spojrzenia inne, a wszystkie razem, wyzywane ¶mia³ym wzrokiem mê¿czyzny, ca³owaæ go jakby siê zdawa³y, obiecuj±c mi³o¶æ-pieszczotê!... Ruchliw± fal± w pewnych godzinach przelewaj±cy siê przez ulice miasta, a obejmuj±cy sob± oddzieln± warstwê wracaj±cych z zajêcia pracownic ró¿nej kategoryi, na wylot znany Krasnostawskiemu, roi³ siê dalej przed oczyma jego kobieco-dziewczêcy ¶wiatek, i coraz bardziej liczny, barwniejszy - obejmowa³ go swym ruchomym u¶ciskiem. I m³ody cz³owiek, ulegaj±c stopniowo nastrojowi chwili, wspomnieniom dawnym, a zwi±zanym ¶ci¶le z tym¿e samym ¶wiatkiem, zapomnia³ o wszystkiem. Znik³y mu z pamiêci Gowartów, pan January, marsza³kowa, £ady¿yñski, Ola, a od¿y³ w nim tylko dawny ³obuz i ba³amut, ¿±dny swawoli i u¿ycia. Z szelestem spódniczek, zgrabnie ujêtych ma³± r±czk±, a odkrywaj±cych modelowan± ¶licznie, zgrabnie obut±, w a¿urowej poñczoszce, nó¿kê, otar³a siê prawie o Krasnostawskiego wysoka dziewczyna, smuk³a, jak gazella, czarnow³osa, i rzuci³a m³odzieñcowi przelotne spojrzenie. Spotkawszy wzrok jego, pal±cy , ¶mia³y, rzuci³a mu takie same drugie, uwa¿niejniejsze jednak, gorêtsze. Z dwojga par m³odych oczu posypa³y siê iskry, a panu Boles³awowi stanê³o w tej chwili w mózgu, nieodwo³alne ultimatum: Ta, lub ¿adna! Pu¶ci³ siê w pogoñ za piêkn± dziewczyn±. Dogna³ j± niebawem, zajrza³ w oczy raz, drugi, trzeci, i pocz±³ i¶æ w ¶lad za ni±. Przy zbiegu jednak ulic kilku, dziewczê skrêci³o nagle w bok i znik³o w bramie domu. Zawiedziony i z³y, Krasnostawski obróci³ siê na piêcie, a w³o¿ywszy rêkê w kieszenie od palta, z humorem przystan±³. W oddali zachêcaj±co zielenia³ ogród ¶ródmiejski, jakby zapraszaj±c go¶cinnie. M³odzieniec skierowa³ siê w tê stronê, i w dziesiêæ minut potem wchodzi³ ju¿ w bramê ogrodu. O tej wieczornej i spó¼nionej ju¿ porze cienie jago, tajemnicze i ciche, poch³onê³y Krasnostawskiego natychmiast, a do uszu jego dolecia³y jednocze¶nie, z pogwarem drzew szumi±cych splecione, jakie¶ szelesty, i szepty, i przyciszone gwary... To przytulone do siebie, tam i ówdzie po ³awkach siedz±c samotnych, gruchaj±ce przeró¿ne "pary" fabrykowa³y najczê¶ciej udan±, rzadko szczer± mi³o¶æ... Miejscami nieestetyczny, czasami wprost brutalny, tam znów, w kontra¶cie subtelniejszy, miêkkszy, ten sam flirt brukowy, rdzennie miejscowy, musowa³, kipia³ po k±tach ogrodu, przyczajony do tego stopnia, i¿ w niektórych alejach dla uwa¿nego s³uchacza gra³a po prostu, zda siê, powszechna jakby i wspólnie harmonijna nuta, z³o¿ona ze szmeru poca³unków, g³o¶niejszych pó³s³ówek, namiêtnych protestów, zgody cichej, lub srebrzystego ¶miechu... Odg³osy te, drgaj±c w powietrzu, lecia³y cicho ku wierzcho³kom drzew, z których co chwila gdzieniegdzie spada³ wolno po¿ó³k³y li¶æ wczesnej jesieni, - jakby pragn±c przypomnieæ bawi±cym siê tu ludziom, o koñcu wszystkiego na ¶wiecie. Przeszed³szy siê po ogrodzie, Krasnostawski usiad³ na jednej z ³awek. Zmêczonym by³ nieco... Przyjecha³ kilka godzin temu zaledwie. Marsza³kowa, £ady¿yñski, piêkna nieznajoma, gwar miasta - wszystko to znu¿y³o m³odzieñca, przywyk³ego od lat paru do ciszy i regularnego wiejskiego ¿ycia. Wyj±wszy papiero¶nicê, zapali³ papierosa, ziewn±³, a spojrzawszy obojêtnie na siedz±cych obok na ³awce s±siadów, wpad³ w mimowoln± zadumê. W my¶lach stanê³a mu nagle w³asna przesz³o¶æ w tem samem mie¶cie i przed oczyma migaæ poczê³y przeró¿ne minionych lat obrazy. Ujrza³ zatem siebie maleñkim, u rodziców jeszcze, ch³opcem, potem gimnazist±, a nastêpnie akademikiem. Oblicza rozpierzch³ych gdzie¶ po ¶wiecie, a dawno niewidzianych kolegów zamajaczy³y mu ¿ywo, wspomnia³ ich przywary, zalety charaktery i serca... W kalejdoskopie wspomnieñ odbi³o siê, przesunê³o równie¿, kilka twarzyczek kobiecych, parê sza³ów, niepomnych jutra, gor±czkowych, pieni±cych siê wówczas rozkosz±, p³omieniem uczucia, a dzi¶ spopiela³ych ju¿ i zagas³ych zupe³nie. A wszystko w tem mie¶cie, z którego murami z¿y³a siê, zros³a jego dusza. Dla chleba porzuci³ kolebkê dzieciñstwa - m³odo¶ci... - Cha!... - westchn±³ g³o¶no m³ody plenipotent gowartowski, poczem instynktownie obejrza³ siê woko³o, i jakby nieco zawstydzony swem westchnieniem, z pod oka uwa¿nie popatrzy³ na swoich s±siadów. Obok niego, w wytartej czapce, z daszkiem, nasuniêtym na oczy, w wyszarza³ej kapocie i z rêkami w kieszeniach, drzema³a jaka¶ mêska figura, z g³ow±, wci¶niêt± w ramiona, zgarbiona, o nêdznej powierzchowno¶ci; by³ to zapewne pijak jaki ululany, lub mo¿e biedak bezdomny; z przeciwleg³ego za¶ krañca ³awki jaki¶ staruszek zbiera³ siê do odej¶cia... - Przepraszam pana, która godzina? - zapyta³ go Krasnostawski, pamiêtaj±c, i¿ zegarek zostawi³ przez roztargnienie w hotelu. Staruszek malutki, siwiuteñki, o jowialnym wyrazie twarzy, zerkn±³ przyja¼nie na m³odego cz³owieka, oczy przymru¿y³ i roze¶mia³ siê g³o¶no i dobrotliwie. - Ha-ha ha.., a widzisz... - dorzuci³ w ¶lad za tem - nie przysz³a... Ba!... la donna è mobile... - szczerze za¶mia³ siê jeszcze do siebie i podrepta³ dalej, nie odpowiadaj±c na pytanie m³odzieñca. - A to ci mantyka jaki¶ ! - u¶miechn±³ siê Krasnostawski i wzruszy³ ramionami, a zapaliwszy papierosa, instynktownie zamy¶li³ siê znowu. Tymczasem w tej samej w³a¶nie chwili siada³a obok niego wysoka, zgrabna, przystojna brunetka. Gdy odchodz±cy staruszek wyg³asza³ sw± sentencyê, po¶piesznie przechodzi³a ona drog±, a us³yszawszy g³o¶no wyrzeczono s³owa, zwróci³a uwagê na siedz±cego m³odzieñca i uwa¿nie spojrza³a nañ; poczem zwolni³a kroku, a po przelotnej wahania chwilce usiad³a na ³awce. Teraz za¶, uporczywie z pod oka, patrzy³a na Krasnostawskiego. Ten za¶ poczu³ snaæ na swojej twarzy magnetyczny wzrok kobiety, bo po chwili machinalnie obróci³ g³owê w jej stronê. Na widok nowej s±siadki, wyraz przyjemnego zdziwienia odbi³ siê na jego twarzy, w towarzyszce obecnej bowiem poznawaæ siê zdawa³ piêkn± nieznajom± sprzed pó³godziny. Spojrzenia m³odych skrzy¿owa³y siê. Z czarnych ¼renic ³adnej dziewczyny posypa³y siê iskry, poczem opu¶ci³a na oczy powieki, z rzêsami d³ugiemi. Krasnostawski jednak milcza³ w niepewno¶ci. - Nie, to nie ona - my¶la³ - tamta, smuk³a gazella, piêkniejsz± by³a, lecz ta znów... tu spojrza³ przeci±gle na dziewczê - kto wie, czy nie ponêtniejsza, milsza?... Bez w±tpienia... co za oczy!... - dopowiedzia³ sobie w duchu. Nie rusza³ siê jednak z miejsca, nieznajoma bowiem wyda³a mu siê dziwnie nieprzystêpn± - przynajmniej z powierzchowno¶ci. Ubrana by³a z miejskim szykiem, przeciêtnym wprawdzie, ale nie ra¿±co bynajmniej, ca³kiem ciemno, z pewnym gustem, ba... nawet jak±¶ nieujêt± jakby dystynkcy±. Tak siê zda³o Krasnostawskiemu. W tej samej chwili nieznajoma podnios³a nañ znowu oczy. Powoli zdjê³a woalkê, wci±¿ pal±c spojrzeniem piêknych, du¿ych ¼renic i westchnê³a cicho... Krasnostawski instynktownie przysun±³ siê do dziewczêcia bli¿ej. W parê jednak sekund pó¼niej, raz jeszcze przyjrzawszy siê delikatnemu profilowi nieznajomej i przywo³awszy w pamiêci ca³e swe znawstwo dawnego "don-juana", zawyrokowa³ w my¶li: - "szyk facetka, ale szkoda czasu," i obojêtnie zgas³ego zapali³ papierosa. Poza tem, przed godzin± pe³en werwy i animuszu, teraz czu³ siê zmêczonym i spaæ mu siê po prostu chcia³o, rój my¶li za¶, poruszonych niedawno, bezustannie m±ci³ mu siê w g³owie. Ziewn±³ wiêc przeci±gle i zamierza³ ju¿ powstaæ, gdy oto nagle, prosz±co, pos³ysza³ wyrzeczone g³osikiem d¼wiêcznym swej s±siadki: - Przepraszam pana... ale.... nie mogê daæ sobie sama rady... Czy... nie by³by pan tak uprzejmym i grzecznym zwin±æ mi parasolkê?... S³owom tym towarzyszy³ wyraz twarzy, pe³ny milutkiego wdziêku i przybranej okoliczno¶ciowo zaambarasowanej niby nie¶mia³o¶ci; zatrzyma³a siê pytaj±co... Widz±c jednak na obliczu m³odego cz³owieka u¶miech i wyci±gniêt± ju¿ rêkê po parasolkê, dokoñczy³a zalotnie, podaj±c mu j±: - Tylko... tak ³adnie... cieniutko... - Pan siê dziwi, zapewne - dygnê³a ju¿ ¶mia³o, lecz z tym samym nieokre¶lonym nieco twarzy wyrazem, - ¿e ja, nie znaj±c pana, o¶mielam siê, pomimo to, trudziæ go... ale... - Boli r±czka? - podchwyci³ Krasnostawski ¶piesznie i pochyli³ siê ku dziewczêciu, z u¶miechem. W oczach dziewczyny zapali³y siê skry, nerwowo zadr¿a³y jej wi¶niowe usta i rozchyli³y siê kusz±co... Za¶mia³a siê... - Tak, mam reumatyzm w prawej d³oni... - odpar³a z pow³óczystem spojrzeniem. I rozmowa w ¶lad zatem potoczy³a siê g³adko... Krasnostawski poczu³ siê w swoim ¿ywiole, wpad³ w zapa³, dowcipkowa³, ¶mia³ siê, opowiada³. Towarzyszka zaimprowizowanego flirtu odcina³a mu siê dowcipnie, podtrzymywa³a rozmowê... Gwar dwojga m³odych odbija³ siê echem po coraz to pustszym ogrodzie; ¶pi±cy dot±d spokojnie na ³awce s±siad ich, bezdomny biedak, zbudzony, zakl±³ z cicha i bez ceremonyi po³o¿y³ siê na ³awce, jak d³ugi. Wespó³ z towarzyszem roze¶mia³o siê piêkne dziewczê. Powstali. Pob³±dziwszy za¶ samotnie po alejach ogrodu, w pó³ godziny pó¼niej wychodzili z niego, ochoczo i ¿wawo, na pust± ulicê, trzymaj±c siê pod rêce, po przyjacielsku ju¿ zupe³nie. M³ody pan plenipotent gowartowski skin±³ na stoj±ce opodal "gumy", kaza³ stangretowi podnie¶æ budê, wsiad³ do powozu razem z piêkn± now± znajom±, rzuci³ adres - i pojechali... Gdy w ten sposób od¿y³y w wie¶niaku ³obuz zabawia³ siê swobodnie w weso³ym grodzie - na Ukrainie, w pa³acu gowartowskim, który zaledwie opu¶ci³ by³ dwa dni temu, w t± sam± noc wrze¶niow±, pomimo spó¼nionej ju¿ wielce pory, pali³y siê, jeszcze ¶wiat³a. Po obszernych komnatach du¿ego piêtrowego domu, otoczonego cienistym parkiem, przechadza³ siê, zamy¶lony, pan January Gowartowski, z rêkami za³o¿onemi na piersiach. K³a¶æ siê na spoczynek wcale nie mia³ ochoty, od czasu bowiem powrotu z miasta i otrzymania wiadomo¶ci o ¶lubie Oli, sen, wyp³oszony cierpieniem i my¶lami, bezpowrotnie, zda siê, ulecia³ od powiek starca. Pan January ju¿ od kilku tygodni, ku wielkiemu zdziwieniu domowników, nie sypia³ wcale. Chodzi³ po pustych komnatach, my¶la³, czyta³, czasami wychodzi³ na przechadzkê, b³±ka³ siê po polach, z rzadka bardzo poluj±c do ¶wita na kaczki - ulubionej tej swej rozrywce, oddaj±c siê teraz tylko odruchowo, machinalnie, nawet z pewnem jakby zniechêceniem. By sobie za¶ te nudne bezsenne noce czemkolwiek urozmaiciæ, pan January wzi±³ siê do pisania w³asnych pamiêtników, a sun±c piórem po papierze i godzinami zape³niaj±c go swem drobnem pismem, nieraz potem, znu¿ony, zasypia³ przy biurku, i tak go nazajutrz nad ranem zastawa³ lokaj. W ci±gu dnia za¶ wyra¼nie nudzi³ siê coraz bardziej; czasami odwetowa³ sobie d³ugie bia³e noce ciê¿kim snem po obiedzie; poza tem nie wyje¿d¿a³ nigdzie, ani do s±siadów, ani nawet do ko¶cio³a, nikogo równie¿ nie przyjmuj±c. W pa³acu wszyscy po cichu niepomiernie ubolewali nad panem, dziwi±c siê stanowi jego, kontrast bowiem dzisiejszego pana na Gowartowie by³ i¶cie ra¿±cym. Poprzednio, weso³y, u¶miechniêty, rze¼ki, nad wiek swój ¿ywy, bior±cy udzia³ we wszystkich sprawach wiejskich, interesuj±cy siê najdrobniejszym niemal szczegó³em, obecnie zmieni³ siê rzeczywi¶cie do niepoznania. Wróciwszy do Gowartowa, po kilku dniach popad³ pan January w trwaj±cy dot±d stan apatyi, zniechêcenia i nudy, a powiêkszaj±cy siê ci±gle i coraz bardziej. Z ma³¿eñstwem Oli pogodzi³ siê, bo zgodziæ siê na nie musia³, rana jednak, zadana nieopatrznie lekkomy¶ln± rêk± córki, w ojcowskiem sercu, nie zagoi³a siê bynajmniej. Pan January zamkn±³ siê w sobie i prze¿uwa³ cierpienie w³asne, nie mog±c o niem zapomnieæ. I czy¿ nawet mo¿na by³o dziwiæ siê temu? Ka¿dy k±t, ka¿da ¶cie¿ka i sprzêt w pa³acu nasuwa³y biednemu ojcu na pamiêæ jedynaczkê, martwota za¶ i cisza komnat, oraz ich g³ucha pustka przypomina³y stale nieobecno¶æ jej bezpowrotn±. Gdy Krasnostawski, zamieszka³y w pobliskim folwarku, Tomaszówce, wpada³ tu czasem w interesach i sprawach maj±tkowych, - o¿ywia³ nieco obecno¶ci± sw± te mury, teraz jednak, od czasu jego wyjazdu, dnie jeszcze bardziej d³u¿y³y siê panu Januaremu. Na stole w jadalni gowartowskiego pa³acu le¿a³o kilka ksi±¿ek, obok w salonie i buduarze widnia³y porzucone pisma ¶wie¿e - na biurku w gabinecie przyleg³ym biela³y roz³o¿one arkusze, zape³nionego pismem papieru. Pan January przed chwil± przesta³ by³ czytaæ, oraz pisaæ teraz zamierza³, a przechadzaj±c siê tymczasem poprzez szereg czterech le¿±cych obok siebie, otwartych, poo¶wietlanych pokoi, my¶la³. W ciszy u¶pionego ju¿ od dawna domu wybi³a godzina druga... Monotonny odg³os zegara zbudzi³ Gowartowskiego z zadumy. Poruszy³ siê szybciej, sam pogasi³ ¶wiat³a w czterech s±siednich komnatach, poczem, westchn±wszy cicho, przetar³ d³oni± czo³o i usiad³ przy biurku przed roz³o¿onemi æwiartkami papieru. Nie wzi±³ jednak pióra do rêki... My¶l leniwa odbiec na rozkaz nie chcia³a, podpar³ wiêc pan January d³oñmi g³owê i zamy¶li³ siê znowu. Woko³o, z umilk³em echem jego miarowych kroków, zapanowa³a niezam±cona niczem cisza, i trwale do¶æ d³ugo, nie przerywana zgo³a niczem. Wreszcie, zbudzony z swej zadumy, podniós³ g³owê dziedzic Gowartowa, siêgn±³ po pióro i zacz±³ pisaæ szybko. Jedne po drugich wype³nia³y siê jego drobnem pismem arkusiki papieru, rozrzucone na biurku, zgrzyt za¶ stalki w milczeniu g³uchem dono¶nie rozbrzmiewa³ po pokoju. W ten sposób minê³a godzina, a mo¿e i wiêcej... Przesta³ wreszcie pisaæ ojciec Oli, od³o¿y³ pióro i schowawszy starannie papiery do szuflady biurka - powsta³. Wywo³any zazwyczaj umys³owem znu¿eniem, sen nie klei³ jednak dzisiaj powiek jego. Przeciwnie. Zmuszony przed chwil± jeszcze, oderwawszy siê od tera¼niejszo¶ci, zanurzyæ w przesz³o¶æ w³asnego ¿ycia, któr± opisywa³ - pan January orze¼wionym by³ jakby, a wyraz melancholyi smutnej znik³ z oblicza jego, oczy patrza³y ja¶niej jako¶, zapatrzone, zda siê, w odleg³e dawne wspomnienia... I wyparte t± chwil± obecn±, cierpienie pierzch³o na chwilê, ojciec Oli za¶, spragniony snaæ powietrza, otworzy³ okno, wychodz±ce na ogród. Dotykaj±c szyb, zaszele¶ci³y cicho ga³êzie pn±cego siê wysoko po murze winogradu, i powiew balsamiczny, ¶wie¿y, wp³yn±³ do pokoju. Pa³ac gowartowski górowa³ nad okolic±. Do stóp jego, poza parkiem i stawem, w pó³kole, tuli³a siê wioska, a dalej widnia³y uprawne pola, odcina³ siê na widnokrêgu sinawy pas lasów, w¶ród rozleg³ych za¶, jak okiem siêgn±æ, p³askich obszarów - majaczy³o kilka dalekich sió³ i futorów... W chwili, gdy pan January stan±³ w oknie gabinetu, z którego krajobraz ten ca³y, jak na d³oni, mo¿na by³o obj±æ okiem - nad otaczaj±cemi Gowartów wko³o równinami, pe³nemi nieujêtego jakby smutku i niewys³owionej dziwnej têsknoty - nad zadumanymi jarami, sennymi ³anami i bielej±cymi szerokimi traktami - z wolna gas³a w³a¶nie jesienna noc, pogodna, a z nieba, stopniowo nikn±c, pierzcha³y ostatnie gwiazdy... Jeszcze tylko mg³y przedporanne b³±ka³y siê tam i ówdzie, pó³mrok za¶ szarawy przed¶witu, walcz±cy z cieniami nocy, coraz bardziej zwyciêski, hardy, panoszy³ siê ju¿ doko³a. Gowartowski sta³ nieruchomo w oknie, a odczuwaj±c g³êboko nieujêty czar, p³yn±cy ku niemu senn± fal± z ziemi rodzinnej, jednocze¶nie uczuwa³ w duszy chêæ konieczn± wyrwania siê, choæ na krótko z tych ciasnych ram pokoju. W tej samej chwili ciszê drzemi±c± przerwa³ nagle pojedynczy d¼wiêk, rytmiczny i daleki. Wplót³szy siê melodyjnym akordem w ogólne milczenie, szed³ coraz donio¶lejszy... bli¿szy... Przez perl±ce siê jeszcze nocn± ros± ³any zbo¿a i ³±ki, zagony buraków i jary, lecia³o monotonne echo dzwonka, ¿a³osne sob± i jakby smêtne, b³±kaj±c siê po u¶pionych jeszcze obszarach, budz±c drzemi±ce ptactwo, leniwo i niechêtnie zrywaj±ce siê gdzieniegdzie do lotu. - Telegram! Mo¿e do mnie, pójdê i zobaczê... mrukn±³ do siebie pó³g³osem pan January, i odst±piwszy od okna, siêgn±³ kapelusz. W tej samej chwili wzrok jego przesun±³ siê po ¶cianie, na której wisia³a strzelba i przybory my¶liwskie. Gowartowski spojrza³ mimo woli na swój ubiór. By³ w butach wysokich z cholewami, których dobê ca³± nie zmieni³, pe³en apatyi. Po przelotnej chwilce wahania, pan January wzi±³ strzelbê, torbê, naboje i wyszed³ przez balkon do ogrodu. Czu³ potrzebê ruchu, powietrza i postanowi³ zapolowaæ na dzikie kaczki. Drzemi±ca ¿y³ka my¶liwska przebudzi³a siê w Gowartowskim, a odnalaz³szy ulubieñca swego, legawca, ¶pi±cego w ³adnej budce, wyruszy³ przez park na pola. My¶l jego by³a jakby wolniejsza, wzrok za¶ uporczywie ¶ciga³ krajobraz, niejako ws³uchuj±c siê w bliski ju¿ teraz zupe³nie odg³os dzwonka. Nadzieja zwodnicza podsunê³a mu bezpodstawne przypuszczenie, i¿ mo¿e ten oto znajomy d¼wiêk, zwiastuj±cy telegraficznego pos³añca, przyniesie mu jak±¶ dobr±, a niespodzian± od Oli wiadomo¶æ. Rzeczywisto¶æ, jak zwykle, rozwia³a chwilowe z³udzenie. Spokojnie i równomiernie, u rozstajnych dróg, przy krzy¿u drewnianym, przesunê³a siê sennie, w jednego konia, dwuko³owa bida, z siedz±c± na niej skulon± postaci±, i brzêcz±c dzwonkiem, zginê³a w mg³ach porannych. Dziedzic Gowartowa westchn±³, i min±wszy park oraz wioskê, boczn± ¶cie¿yn± skierowa³ siê ku polom. Poprzedzany krêc±cym siê weso³o, ca³ym czarnym, z bia³emi ³apami, legawcem, w pól godziny potem spuszcza³ siê w jar g³êboki. Otulony cisz± przed¶witu, drzema³ tu staw obszerny, ca³y zaros³y sitowiem - siedziba kaczek dzikich; ma³y m³ynek drewniany, cichutko szemrz±c przelewaj±c± siê wod±, odpoczywa³, przyparty do w±zkiej grobelki; w jej pobli¿a maleñka, garbata chatynka m³ynarza dope³nia³a krajobrazu. Po raz pierwszy od bardzo dawna podda³ siê pan January obecnej chwili tylko, zapomniawszy momentalnie o drêcz±cem go cierpieniu. St±paj±c ostro¿nie i cicho po zroszonej trawie, szed³ wzd³u¿ stawu, nad jego brzegiem, rozgl±daj±c siê bystro doko³a. Milczenie i spokój panowa³y niepodzielnie w tym zak±tku. Czasem tylko za³opota³o co¶ w sitowiach i zaraz zcich³o; tu¿ ponad senn± tafl± wód przelecia³ wolno ko³o id±cego my¶liwca jastrz±b wodny, kulik, znikn±wszy niebawem z oczu... I melancholijna szaro¶æ, jeszcze na wpó³ pogr±¿ona we ¶nie, cicha, królowa³a dalej znowu, skupiona w sobie, niezam±cona niczem, chyba tylko szelestem kroków ludzkich i biegiem legawca. Nagle pan January przystan±³: - Wara! do nogi! - sykn±³ cicho na psa. Legawiec, podniós³szy lew± ³apê i wyprostowawszy ogon sprê¿y¶cie, znieruchomia³. Na czyst± taflê wód stawu, rzecz rzadka, wyp³ywa³y powa¿nie dwie kaczki dzikie i ko³ysz±c siê niedostrzegalnie, zbli¿a³y siê, ufne, z wolna p³yn±c, na odleg³o¶æ strza³u. My¶liwiec odwiód³ kurka u strzelby, jak móg³ najciszej, i przy³o¿y³ broñ do ramienia. Przeczeka³ chwilê jeszcze, i poci±gn±³ za cyngiel... Odbity w milczeniu dziesiêciokrotnem echem hukn±³ w ciszy pierwszy strza³!... Dosi±g³ on jednocze¶nie obie kaczki, po³o¿y³ je trupem, i zbudzi³ zarazem ¶pi±c± w sitowiach zwierzynê. Zagotowa³o siê tam teraz wszêdzie; t³umione szelesty rozleg³y siê na wsze strony; kurki wodne, kaczêta, kaczki nawo³ywa³y siê wzajemnie, kilka z tych ostatnich poderwa³o siê nawet hen, w perspektywie, na drugim krañcu stawu... daleko. Jedna za¶, wynurzywszy sk±d¶, z charakterystycznym po¶wistem skrzyde³, przelecia³a: wysoko prostopadle ponad g³ow± my¶liwego. Pos³uszny legawiec jednocze¶nie przynosi³ panu w zêbach zabit± zwierzynê; Gowartowski, odebrawszy psu kaczki, zawiesi³ je u torby i poszed³ dalej. Powoli, stopniowo, rozja¶nia³o siê tymczasem.. Na wschodzie, gdzie¶ w oddali, widnokr±g zaró¿awia³ siê, niedostrzegalnie, leciutko... Ojciec Oli Dzier¿ymirskiej, ze spuszczon± g³ow±, postêpowa³ wci±¿ brzegiem stawu. Kilka kaczek po drodze jego zerwa³o siê trwo¿liwie, my¶liwiec jednak nie zadawa³ sobie trudu strzelaæ do nich, bo oto znowu, wywo³ane na pozór drobnostk±, poch³onê³y bezpodzielnie pana Januarego wspomnienia smutne. Rok temu, podobnie jak dzi¶, polowa³ on tutaj. Razem z Ol± wyjechali o drugiej, noc±, i przybyli nad staw przy ksiê¿ycu jeszcze. Tak samo cisza u¶pienia panowa³a doko³a, tak samo, jak przed chwil±, na toñ czyst±, l¶ni±c± siê tylko w dogorywaj±cych, dr¿±cych promieniach miesi±ca - wyp³ynê³a zwierzyna... Pamiêta, jak dzi¶, ow± chwilê, rado¶æ córki z tej przeja¿d¿ki i jej ciekawo¶æ asystowania przy polowaniu. Stoi mu ¿ywo przed oczyma twarzyczka jej zarumieniona, ³adniutka, wzruszona, ciekawie ¶ledz±ca wzrokiem kaczki, p³yn±ce po wodach... Pamiêta doskonale, jak w ostatniej chwili, gdy ju¿ cyngla d³oni± dotyka³, szczebiot jej weso³y sp³oszy³ zwierzynê, i jak wówczas Ola tego sobie darowaæ nie mog³a... Westchnienie ciche podnios³o pier¶ Gowartowskiego, brwi zmarszczy³ i zatopi³ siê w my¶lach niepomny zupe³nie otoczenia swego. Tymczasem zwierzyna co chwila podrywa³a siê tam i ówdzie, przelatuj±c blisko id±cego machinalnie naprzód my¶liwego. Legawiec, krêc±c ogonem, wierci³ siê na wszystkie strony, skamla³ nie¶mia³o, z cicha, goni³ uciekaj±ce kaczki i powraca³, podnosz±c rozumny swój wzrok na zamy¶lonego pana, z wyrazem zdziwienia, i¿ nie s³yszy ju¿ strza³ów - wyra¼nie zgorszony postêpowaniem jego. Staw tymczasem ju¿ siê koñczy³.. W pobli¿u, nieco dalej, oddzielony od pierwszego stawu pasmem b³otnistych moczarów, widnia³ taki sam prawie drugi, mniejszy tylko i sitowiem zaro¶niêty ca³y. Znaj±c snaæ dobrze drogê ku niemu, pan January nie zatrzyma³ siê, a tylko ci±gle tak samo zadumany, ruszy³ w drogê dalej, prosto przez bagno, stawiaj±c powoli stopy na trzês±cych siê kêpkach zielonych. Pod ciê¿arem cia³a id±cego my¶liwca grunt ugina³ sie, ko³ysa³ niedostrzegalnie, a pod nim chlupota³a woda i porusza³ siê kr±g ca³y wodnistej ziemi. Pan January nie zwraca³ jednak na to ¿adnej uwagi; w my¶lach rozpamiêtywa³ co¶ ci±gle, w oczach za¶ uporczywie majaczy³a mu wywo³ana przypomnieniem twarz i postaæ Oli, przes³aniaj±c sylwetk± sw± wzrok jego zamglony. Roztargniony jakby, tu, gdzie siê znajdowa³, zgo³a nieobecny, Gowartowski szed³ przez moczary, coraz dalej, a raz nawet noga niespodzianie obsunê³a mu siê na ma³ej kêpce, i ma³o, ma³o, ¿e nie straci³ równowagi... Tymczasem poza nim, w dal roztwiera³y siê niby widnokrêgu podwoje... Stopniowo, w±skie pasmo skrytego jeszcze s³onecznego ¶wiat³a, ros³o na niebiosach. Z pod bia³ych puchów pos³ania i spuszczonych dyskretnie jakby gazowych u ³o¿a zas³on - zarumieniona, wstydliwa wychylaæ siê poczê³a jutrzenka ró¿ana, przeci±gaj±c siê lubie¿nie jeszcze poza przejrzyst± opon± ob³oków bladych... Ponad stawem lata³y teraz ci±gle kuliki; w dali na horyzoncie, z innego snaæ legowiska, wysoko na pogodnem niebie, ci±gnê³o tutaj ca³e stado dzikich kaczek - prostopadle pod niemi ogromny jastrz±b kr±¿y³ majestatycznie nad ³anem zbo¿a... Ostatnie wreszcie cienie przed¶witu pierzch³y nagle... Pierwszy promieñ s³oñca wyjrza³ nie¶mia³o, b³ysn±³ po bia³ych ¶cianach chatynki i blaszanym dachu starego m³yna, dotkn±³ siê tafli stawu, zamigota³ w mêtnych b³otach moczarów i musn±³ pieszczotliwie odwrócon± sylwetê id±cego mê¿czyzny. Na b³yszcz±cej lufie prze³o¿onej przez plecy strzelby zapali³ siê blaskiem. Minê³a chwila... i ju¿ tryumfalnie zaja¶nia³ on, obj±wszy p³omieniem ¶wiate³ li¶cie kilkunastu drzew, rosn±cych w¶ród bagien. Postaæ krocz±cego miarowo po moczarach cz³owieka na zakrêcie, czy te¿ w drzew cieniu, znik³a nagle w mgnieniu oka... Po chwili w dali rozleg³o siê tylko g³o¶ne szczekanie psa. Umilk³o... Nad ziemi± w tej samej chwili wsta³ dzieñ nowy, pe³en nadziei, z rado¶ci± na promienistem czole. --------- Na platformie kawiarni, po³o¿onej na szczycie góry "Gûtsch," wznosz±cej swój cypel wynios³y ponad wdziêcznie rozrzucon± u jej stóp Lucern±, roi³o siê od turystów, siedz±cych przy stolikach. Szmery prowadzonych rozmów ³±czy³y siê w akord wspólny z graj±c± smêtnie i cicho orkiestr±, wzrok za¶ wypoczywaj±cych go¶ci pie¶ci³ widok cudny i wspania³y na miasto, tul±ce siê zacisznie do brzegów jeziora, zapatrzone w jego ciemnoszafirowe g³êbie, w których lustrzanej toni milcz±co przygl±da³y siê równie¿ zadumane wierzcho³ki gór. Zamyka³y one ³añcuchem swym ca³y widnokr±g naprzeciw miasta, po drugiej stronie jeziora, i ramowa³y na prawo krêt± szyjê wód jego, p³yn±cych cicho w dal... Oz³ociwszy purpur± i z³otem ¶nie¿ne szczyty gin±cych we mgle Alp, zamigotawszy krwawo na bia³ych frontach nadbrze¿nych hoteli, spiczastych wie¿ach "Hofkirche" i szybach pomniejszych domostw, w³a¶nie przed chwil± zgas³ ostatni promyk s³oñca... Natomiast zmierzch szary ju¿ obecnie wychyla³ siê sk±d¶ nie¶mia³o, ¶lizga³ siê po g³adkiej tafli jeziora, przechadza³ po dwóch, krytych daszkiem, drewnianych mostach, staro¿ytnych i w±skich, a omraczaj±c sze¶ciok±tny czubek, po³o¿onej tu¿ przy jednym z nich, oryginalnej wodnej wie¿ycy, swawolnie zdawa³ siê zatapiaæ j±, jedynaczkê, stercz±c± zabawnie po¶ród wód szafiru. A tymczasem, pod wp³ywem id±cego wieczora, cich³o jakby jeszcze bardziej wszystko doko³a... Senny spokój p³yn±æ siê zdawa³ od Lucerny, która, choæ przepe³niona go¶æmi z ca³ego ¶wiata, têtniæ poczynaj±ca w³a¶nie o tej porze muzyk± i gwarem - obserwowana jednak st±d, z "Gûtsch" wierzcho³ka, wydawa³a siê tak spokojn± - tak cich±, jakby nie by³a zgo³a punktem zbornym kosmopolitycznej towarzystw ¶mietanki, ale tylko - oaz± wytchnienia i swobody. W jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych kawiarnianej platformy, przy stoliku, siedzia³o piêæ osób. Towarzystwo to sk³adali: starsza wiekiem osoba, Polka, z córk± i powa¿nym jegomo¶ciem, ojcem zapewne rodziny - m³ody, ¿wawy, przystojny Francuz i Dzier¿ymirscy. O¿ywiona, niemilkn±ca rozmowa, podtrzymywana g³ównie przez Olê i m³odego Francuza, panowa³a przy tym, odosobnionym od innych, stoliku. Stary jegomo¶æ ¶mia³ siê co chwila serdecznie i jowialnie z dowcipów m³odzieñca, panienka równie¿ rozmawia³a weso³o i jeden tylko Dzier¿ymirski stanowi³ w tym akordzie dobranym kontrast a¿ nadto wyra¼ny, zachowanie siê za¶ jego milcz±ce i bierny, li tylko konieczny, udzia³ w rozmowie, ¶wiadczy³y dobitnie, ¿e to wszystko nudzi go nad wyraz. Oczy Dzier¿ymirskiego, pe³ne zamy¶lenia, prawie bezustannie spoczywa³y na krajobrazie u podnó¿a góry, z rzadka przenosz±c siê, obojêtne, na towarzystwo. Wzrok jego wtedy zatrzymywa³ siê g³ównie na Oli. Zaduma smêtna, od otoczenia daleka, znika³a wówczas na chwilê z jego oblicza, ¼renice za¶ czarne Romana, ciemniejszemi stawa³y siê, badawcze... Nader korzystnie za¶ dnia tego wygl±da³a pani Ola. Ubrana w zgrabn± sukniê, z jasnej materyi, czyni³a wra¿enie wytworne i eleganckie; obna¿one za¶ do¶æ g³êboko, z okazyi niby gor±ca, pier¶, szyja i ramiona, przykryte tylko a¿urow± koronk±, stanowi±c± ca³o¶æ z sukni± - podnosi³y jeszcze wdziêk jej postaci. Siedz±c obok m³odego Francuza, rozmawiali z nim przewa¿nie, ¶miej±c siê, dowcipkuj±c, i bezwiednie zapewne tylko, rzucaj±c mu od czasu do czasu rozbawione, zalotne jakby spojrzenia. Trwa³o tak dosyæ d³ugo. Po niejakim czasie jednak Ola zauwa¿y³a snaæ dziwne trochê zachowanie siê mê¿a, bo, skorzystawszy z ogólnego powstania, spowodowanego czyj±¶ uwag± o krajobrazie, zbli¿y³a siê do Dzier¿ymirskiego, i przytuliwszy siê, otar³szy, jak kociê, sw± rozkwit³± kibici± o niego, miêkko i czule zapyta³a: - Co¶ taki smutny, Romciu, co ci? -Nic, kochanie! - odpar³ krótko Dzier¿ymirski i dorzuci³ po chwili: - Ale, a propos, ja ciê tu zostawiê, bo sam wpa¶æ jeszcze muszê na pocztê, tam, na dole... - Koniecznie chcesz tam i¶æ? To mo¿e jed¼my ju¿ razem?.. Dzier¿ymirski odczu³ niechêæ lekk± w g³osie ¿ony; cieñ ledwie dostrzegalnego niezadowolenia, przemkn±³ mu po twarzy, odezwa³ siê jednak szybko: - Nie, nie, zostañ, ma chère, proszê ciê... Spotkamy siê pó¼niej w alei nadbrze¿nej, bêdê czeka³ na ciebie... au revoir... Dzier¿ymirski ¶cisn±³ zlekka r±czkê ¿ony i zrêcznie wycofa³ siê z platformy, zd±¿aj±c po schodkach na dó³, do stacyi kolejki zêbatej, zwanej "funiculaire," a ³±cz±cej w piêciu minutach czasu górê z miastem. Zajête lornetowaniem krajobrazu - którego wdziêk teraz dopiero, po chwilowem wyczerpaniu tematu rozmowy, zdo³a³ przemówiæ do ich poczucia piêkna. Towarzystwo nie zauwa¿y³o nawet odej¶cia Romana. Ten ostatni spuszcza³ siê powoli po schodkach i zasiad³ niebawem w wagoniku kolejki, wkrótce ruszyæ maj±cej do Lucerny. - A to mnie znudzili - mrukn±³ - zakazane towarzystwo... W tej samej chwili rozleg³ siê sygna³ odjazdowy, wagoniki poruszy³y siê z chrzêstem, i hamowane, powoli w dó³ spuszczaæ siê zaczê³y. Roman obejrza³ siê; w wagonie, dziwnym zbiegiem okoliczno¶ci, znajdowa³ siê zupe³nie sam. Wygodnie wyci±gn±³ nogi, rozpar³ siê i patrzy³ w dó³. Przed nim czernia³a stromo id±ca para szyn kolei, z po³o¿onym po¶rodku trzecim, dziurkowatym relsem; w dole, otulone mrokiem, drzema³o jezioro - wierzcho³ki gór stopi³y siê w zmierzchu, zla³y jakby z chmurami niebios, w ciemno¶ciach za¶, coraz to wiêkszych, wystêpowa³y teraz szaro domy miasta, w których, jak ogniki b³êdne, zapala³y siê co chwila tu i tam ¶wiate³ka. Roman nagle przymkn±³ oczy. Bo oto jemu - wpatrzonemu ci±gle w dó³, w strom± pochy³o¶æ i powietrzn± pró¿niê, dziel±c± jeszcze kolejkê od jeziora i, miasta - zakrêci³o siê w g³owie, w wirze za¶ tym wy³oni³a nagle siê jedyna szalona my¶l, spowodowana jakim¶ jednoczesnym, nic nie znacz±cym wagonów ha³asem. Mianowicie zda³o mu siê po prostu, ¿e oberwany poci±g leci w dó³, coraz szybciej, i... ¿e ju¿... ju¿ oto w katastrofie, chaosie impetycznym - dotknie siê on niebawem szklistej toni wód... Po krótkiej atoli chwilce Dzier¿ymirski otworzy³ oczy i roze¶mia³ siê g³o¶no. Nic woko³o nie zmieni³o poprzedniego wygl±du. Wolno i ostro¿nie stacza³a siê kolejka dalej, jezioro by³e ju¿ tylko znacznie bli¿ej, u brzegu jego mruga³a, iskrz±ca siê dziesi±tkami ¶wiate³ek, Lucerna; wagony, brzêcz±c, spuszcza³y siê ci±gle, zawieszone nad miastem. Roman wzruszy³ ramionami. - Co mi dzi¶ jest! sarn nie wiem! - mrukn±³. W istocie by³ nie swój od samego rana. W silnej mierze niew±tpliwie przyczyni³o siê do tego postêpowanie ¿ony. Zapoznawszy siê sama z kilkoma osobami, o natrêtnej manji zaznajamiania siê, zanudza³a go od kilku dni pobytu w Lucernie ich obecno¶ci± bezustann±, bawi±c siê wszak¿e sama znakomicie. I to w³a¶nie ostatnie najbardziej irytowa³o Romana. Tak unika³ dot±d ludzi, tak ucieka³ od nich, by byæ samym tylko z Ol±, by bez zam±cenia niczem piæ szczê¶cie chwili i t± mi³o¶ci± w sobie wszystko zag³uszyæ!.. Omin±³ wszak nawet dobrowolnie Medyolan, rodzinne miasto swej matki, gdzie pochowan± by³a na miejscowem "Cimitero Monumentale," gdzie poza tem posiada³ jeszcze krewnych nieboszczki - uczyniwszy to w jedynym celu unikniêcia musu obcowania z lud¼mi, innymi, prócz niej, Oli... A tu tymczasem ona sama wyszukiwa³a sobie jakie¶ zakazane figury!.. Roman przy tej ostatniej my¶li, wyrzuciwszy z ust dogasaj±cego papierosa, ¿achn±³ siê niecierpliwie. Bo na przyk³ad ten Francuz, czy¿ nie wzbudza³ w nim s³usznego gniewu? M³odzik niezno¶ny, z bezmy¶lnym, banalnym wiecznie na ustach u¶miechem, z którego jednak Ola bezustannie tak szczerze siê ¶mia³a... - Albo ta jej tualeta dzisiejsza, - mówi³ sobie dalej Roman, - w Wenecyi przecie¿ by³o daleko gorêcej, nie ubiera³a ona jednak gorsu swego tak przejrzy¶cie, a tu ch³ód w porównaniu... - Dla tego os³a z Pary¿a niew±tpliwie, by móg³ cynicznie i lubie¿nie napawaæ siê kszta³tem i cia³em jej kibici! - pó³g³osem dopowiedzia³ podra¿niony Dzier¿ymirski. - ¯e te¿ te kobiety bez wabienia mê¿czyzny po prostu ¿yæ nie mog±!.. - wyrwa³o mu, siê jeszcze. Spostrze¿enie powy¿sze, a tycz±ce siê w danym wypadku w³asnej ¿ony, gniewa³o go niepomiernie.. Od pewnego czasu bowiem, obserwuj±c Olê, dostrzeg³ cechê w charakterze jej, nieznan± mu dot±d: chêæ zalotn± przypodobania siê innemu mê¿czy¼nie - nie jemu... J±trzy³o go to bardzo, choæ pragn±³ pozornie traktowaæ fakt ów lekko. Wagoniki stanê³y w³a¶nie. Roman wyskoczy³ szybko i skierowa³ siê ku gmachowi poczty, po³o¿onemu ko³o g³ównego mostu, tu¿ przy dworcu kolejowym. Przed paru dniami wys³a³ list do kraju, do jednego ze swych dobrych znajomych. Powiadamia³ go o swoim ¶lubie i zarazem prosi³ usilnie o napisanie mu, co w rodzinnem mie¶cie mówi± o jego ma³¿eñstwie i co porabia January Gowartowski. Dzier¿ymirski najbardziej by³ ciekawym tej ostatniej wiadomo¶ci, ze wzglêdu na Olê i smutek, od niedawna, stopniowo ¿³obi±cy, coraz czê¶ciej jej twarzyczkê. Poda³ adres: "Poste-restante, Lucerna," teraz zatem, wyskoczywszy ra¼no z wagonu kolejki, w kilka sekund znalaz³ siê ju¿ przy w³a¶ciwem okienku, w obszernej sali gmachu szwajcarskiej poczty. ¦piesznie powiedzia³ urzêdnikowi swe imiê i nazwisko. Grymas pocieszny wykrzywi³ twarz tego ostatniego, i wykrztusi³ z trudno¶ci±: - Dziez-Dzier... Cornment? Ècrivez, monsieur, sil vous plait! - poda³ kartkê Dzier¿ymirskiemu. Roman pos³usznie napisa³ swe nazwisko. Urzêdnik wzi±³ papier do rêki, skrzywi³ siê raz jeszcze, poczem wzruszy³ wymownie ramionami, a po chwili dopiero poda³ cudzoziemcowi list. Roman chwyci³ go ¶piesznie i wybieg³ na ulicê. Przy ¶wietle latarni rozerwa³ kopertê i czytaæ pocz±³ zape³nion± bitem pismem æwiartkê. Twarz jego wyra¿a³a niepokój i zaciekawienie widoczne, które po chwili dopiero ust±pi³y wra¿eniom, otrzymanym bezpo¶rednio z lektury pisma. List ten, donosz±cy o towarzyskiem ¿yciu w rodzinnem mie¶cie, o ostatniem przyjêciu u marsza³kowej, i pog³oskach o stanie Gowartowskiego, nic w sobie zatrwa¿aj±cego nie mia³. "Znam pana Krasnostawskiego, plenipotenta gowartowskiego; je¶li chcesz koniecznie mieæ dok³adne wiadomo¶ci o wszystkiem, tycz±cem siê Gowartowa, napisz mi i podaj adres, a doniosê ci szczegó³owo.." opiewa³ koniec listu szkolnego kolegi Romana, w postscriptum... Uspokojony, Dzier¿ymirski z³o¿y³ list i schowa³ go do kieszeni; pod wp³ywem jednak ostatnich s³ów pisma, zawróci³, przest±pi³ raz jeszcze próg gmachu poczty, i kupiwszy pocztówkê z widokiem, napisa³ szybko, odrêcznie, przyjacielowi swemu kilka s³ów szczerego podziêkowania, z pro¶b± o dalsze wiadomo¶ci, podawszy adres "Vevey", dok±d zamierza³ z Ol± udaæ siê nazajutrz. Poczem wyszed³ ¶piesznie i wrzuciwszy kartê, skierowa³ siê przez szeroki most ku nadbrze¿nej, ocienionej drzewami, szerokiej alei, spacerowemu miejscu Lucerny, pe³nemu w obecnej chwili publiczno¶ci, rozbrzmiewaj±cemu muzyk±, weso³o¶ci± i gwarem. Min±wszy most, Roman wkrótce znalaz³ siê w cieniu drzew i uszed³szy parêset kroków, siad³ na samotnej ³aweczce, kapelusz zdj±³ i po³o¿y³ obok siebie. Wpó³obróciwszy siê jednocze¶nie, ujrza³ stragan z owocami. Poczu³ nagle pragnienie, i skin±³, kazawszy sobie przynie¶æ parê gruszek i brzoskwiñ. Gdy us³u¿ny szwajcar podawa³ mu je, z ugrzecznieniem, Dzier¿ymirski siêgn±³ do kieszeni, a wyjêta ruchem szybkim sakiewka jego roztworzy³a siê, i zawarto¶æ jej ca³a wysypa³a siê szeroko i z brzêkiem na ziemiê. Roman, widz±c to, machinalnie schyla³ siê ju¿, by zebraæ le¿±ce na ¿wirze alei kilkaset mo¿e franków, w z³ocie i srebrze, gdy oto jaka¶ refleksja nag³a powstrzyma³a go w pó³ ruchu. Wyprostowa³ siê. Rzuciwszy za¶ oczekuj±cemu na zap³atê przekupniowi po francusku, niedbale: "Ramassez Ça.! - odwróci³ siê obojêtnie na pozór w drug± stronê, i utkwi³ wzrok w jezioro. Po chwili, w pó³obrocie g³owy, z pod oka, spojrzawszy raz jeszcze na zoran± bruzdami, opalon± twarz szwajcara, zbieraj±cego ju¿ rozsypany pieni±dz - zamy¶li³ siê... O, jak¿e on pragn±³ w tej chwili, by z gar¶ci tych oto pieniêdzy, które mu wrêczonemi bêd± za parê minut , zabrak³o piêciofrankówki choæ jednej!... Podarowa³by on j± ¶mia³kowi temu, a biedakowi zapewne, z pewno¶ci±!... Bo czy¿?... Czy¿ godzi³oby siê "jemu" rzucaæ na niego kamieniem?... Roman, wpatrzony bezustannie w zadumie przed siebie, gor±czkowo, niecierpliwie oczekiwa³ rezultatu swej próby. - We¼mie, z pewno¶ci± we¼mie! - mówi³ sobie równocze¶nie w duszy i g³os jaki¶ cyniczny, drwi± co wo³a³ w nim szyderski. - "Uczciwo¶æ ludzka!... ha... ha... ha!.. Frazesy, frazesy!.. malowana, wzorzysta zewnêtrznie kraszanka, wewn±trz za¶ skrycie cuchn±ca!..." Przed Dzier¿ymirskim roztacza³ siê tymczasem krajobraz wdziêczny nad wyraz. W dr¿±cych wiêc oto g³êbiach jeziora, na prawo, przegl±da³o siê tysi±cem ¶wiate³ek miasto... p³yn±ce wody, o kilka kroków od alei, skrêca³y w bok, tocz±c swe ciemne fale, jak rozpiêta nad niemi wrze¶niowa noc cicha, hen! daleko, ku górom; po powierzchni jeziora b³±ka³y siê ³ódki i ma³e stateczki, przy ka¿dym za¶ b³yszcza³a czerwona, du¿a, okr±g³a latarka, krwawym ¶ladem, ¶cie¿yn± purpury znacz±c g³êboko swe przej¶cie w przezroczej toni. I ogniki owe, ³±cznie ze swem odbiciem, dr¿a³y tak bezustannie po jeziorze, sunê³y z wolna, zmienia³y miejsce - wreszcie mala³y, uto¿samiaj±c siê jakby w dali lataj±cym gdzie¶ ¶wiêtojañskim robaczkom... Na lewo za¶, tu¿ przy brzegu, u przystani statków parowych, inne znów ognie dotrzymywa³y tamtym towarzystwa. Ku uciesze zapewne spaceruj±cych go¶ci puszczano tam fajerwerki; krêci³y siê zatem m³yñce, pêka³y rzymskie ¶wiece, strzela³y wysoko barwne rakiety - spada³y snopami iskier, ginê³y w ciemnych falach jeziora. Dzier¿ymirski, wpatrzony pocz±tkowo bezmy¶lnie, pocz±³ siê teraz w³a¶nie przygl±daæ uwa¿niej, ujêty wdziêkiem widoku, gdy nagle pos³ysza³ g³o¶no wyrzeczone ko³o siebie s³owa: - S'il vous plait, monsieur! Roman odwróci³ siê szybko. Szwajcar, pozbierawszy pieni±dze, oddawa³ mu sakiewkê. - To dobrze, macie za owoce i fatygê! - po¶piesznie odpar³ Dzier¿ymirski i wrêczy³ przekupniowi dwa franki, w srebrze. - Merci, monsieur! - akcentuj±c przeci±gle ostatni± sylabê u wyrazu: pan, odpar³ zadowolony Szwajcar, sk³oni³ siê, bez uni¿ono¶ci jednak, i odszed³. Dzier¿ymirski wsta³ i skierowa³ siê ku innej, odleglejszej, skrytej cieniem drzew, a pustej równie¿ ³awce. Wychodz±c z domu, dziwnym trafem okoliczno¶ci, przerachowa³ w³a¶nie pieni±dze i wiedzia³ co do grosza, ile ich znajdowa³o siê w portmonetce. Odtr±ciwszy w my¶li wydanych kilkana¶cie franków, pocz±³ gor±czkowo liczyæ z³oto i srebro. Nie brakowa³o ani jednego centa. Widoczne rozczarowanie odbi³o siê na twarzy Dzier¿ymirskiego. Pochyli³ siê na siedzeniu, opar³ ³okcie na kolanach i ukry³ twarz w d³onie. - Wiêc ludzi uczciwych na ¶wiecie nie brak... Uczciwym byæ potrafi nawet cz³ek prosty, wiêc tylko ty... ty!.. - hucza³o mu bezlito¶nie w g³owie, i rumieniec wstydu pali³ policzki. Nie mog±c usiedzieæ, Roman zerwa³ siê po chwili z ³awki i skierowa³ przed siebie nadbrze¿n± alej±. Min±³ niebawem jeden z pierwszorzêdnych hoteli, przed którym co wieczór stale grywa³a orkiestra, dotar³ a¿ do po³o¿onego na koñcu "quai" - kursalu, - zawróci³, wci±¿ opanowany jedn± i t± sam± my¶l±. W oko³o niego roi³o siê teraz od eleganckiej, wytwornej publiczno¶ci; piêkne kobiety, ubrane bogato i gustownie, wymuskani panowie przechadzali z wolna przed olbrzymim i urz±dzonym z wielkim komfortem hotelem "National", towarzyskie kó³ka siedzia³y grupami na bambusowych fotelach - bawiono siê weso³o; wykwintnych go¶ci pe³no by³o równie¿ i wewn±trz hotelu, we wspania³ych salach na dole; przez otwarte na ¶cie¿aj okna dochodzi³y d¼wiêki walca - tañczono. Kosmopolityczny pró¿niaczy high-life, zjechawszy siê tutaj, u¿ywa³ do woli wywczasu i przyjemno¶ci, staraj±c siê zarazem opró¿niæ kieszenie z niepotrzebnego z³ota, oraz zabiæ czas mi³o i po³kn±æ trawi±c± nudê. - A mo¿e miêdzy nimi znajduje siê on "w³a¶ciciel", "on", wówczas, przed laty, przez ciebie, kto wie, czy nie skrzywdzony - dra¿ni±c Romana uporczywie, my¶l dziwaczna mêczyæ go nagle poczê³a. Wstrz±sn±³ siê i skrzywi³ bole¶nie... W tej samej chwili jednak, do uszu jego dolecia³ ¶wie¿y, jêdrny g³os kobiecy. Pie¶ñ w³oska, namiêtna, jak krew i mi³o¶æ dzieci po³udnia, dr¿±ca uczuciem, pomknê³a po dr¿±cej fali jeziora, ponad g³owy przechadzaj±cych siê go¶ci, odbi³a siê o echo gór... Kto¶ z p³ci nadobnej ¶piewa³ artystycznie i piêknie w jednej z sal "National'u"; Dzier¿ymirski podszed³ bli¿ej i s³uchaæ pocz±³, zniewolony piêkno¶ci± g³osu. I powoli, rozpêdzona czarem pie¶ni, w jego duszy równocze¶nie uspakaja³a siê burza. Gdy ¶piew usta³, Roman ju¿ my¶l± by³ gdzie indziej; jak wp³yw zewnêtrzny ¿ycia przed chwil± poruszy³ by³ dotkliwie struny duszy jego - tak samo, u³agodziwszy je teraz, przeniós³ naraz my¶l Romana do chwili obecnej. Dzier¿ymirski przypomnia³ sobie ¿onê, spojrza³ na zegarek i skierowa³ siê drog± powrotn± do mostu; zaniepokojony raptem, ¿e dot±d nie ma jeszcze Oli. Id±c za¶, przesuwa³ wzrok uwa¿ny po twarzach przechodniów. Nagle brwi zmarszczy³. Bo oto o kroków kilkana¶cie przed sob± ujrza³ Olê, ale sam± i w towarzystwie tylko m³odego Francuza, w ciemnej narzutce na ramionach, snaæ nie swojej, gdy¿ ¿adnej podobnej ze sob± nie mia³a. Roman u¶miechn±³ siê ironicznie: - Zmarz³a, biedaczka! - mrukn±³ z zadowoleniem. - Przy¶pieszy³ kroku, a znalaz³szy siê tu¿ przy id±cej parze, pochylonej z lekka ku sobie, szyderczo odezwa³ siê po francusku: - A, powitaæ !. . Có¿ to, Ola w po¿yczanych szatach?... Urwawszy w pó³ zdania rozmowê, id±cy podnie¶li jednocze¶nie g³owy, Ola za¶ zarumieni³a siê nieco i odpar³a: - A tak. Po¿yczy³am okrycia u panny K... po zachodzie s³oñca tak ch³odno... - Mo¿na siê by³o z góry tego spodziewaæ; bardzo¶ ¼le zrobi³a, wyletniaj±c siê, a z odsy³aniem znów owych zarzutek k³opot tylko bêdzie! - rzuci³ Roman opryskliwie. - Wiesz przecie, ¿e jutro raniutko jedziemy! A te panie gdzie¿?... Dwa ostatnie zdania wymówi³ Dzier¿ymirski po polsku tym samym, niezadowolonym wci±¿ g³osem. - Wst±pi³y po drodze do znajomych - odpar³a Ola, onie¶mielona nieco tonem mê¿a. - A... tak. No, to wracamy do domu! - zadecydowa³ Dzier¿ymirski w tym¿e, co poprzednio jêzyku, i odwróci³ siê szybko, pragn±c w duszy co prêdzej pozbyæ siê towarzysza ¿ony. - Przecie¿ ju¿ Ola nigdy tego cymba³a nie ujrzy! - doda³ w my¶li zarazem. - Pañstwo jad± jutro? O której? - pyta³ tymczasem w³a¶nie m³odzieniec. Widz±c, i¿ Ola pragnie poinformowaæ Francuza, Roman rzek³ ¶piesznie. - O, panie!... nie wiemy jeszcze!... Au plaisir - i wyci±gn±³ rêkê... - Ach, wiêc ju¿ mo¿e nie bêdê mia³ szczê¶cia ogl±daæ pañstwa? Doprawdy, jak¿e mi przykro! - rzek³ m³ody Francuzik, ¶ciskaj±c podan± d³oñ; nie odchodz±c jednak, wci±¿ szed³ obok Oli. - Pañstwo w któr± stronê? - zagadn±³ uprzejmie. - Tak ma³o mia³em sposobno¶ci rozmawiaæ dzi¶ z panem... - s³odziutko ci±gn±³ dalej, zwracaj±c siê do Dzier¿ymirskiego - umkn±³ nam pan tak prêdko... Bawidamek z nad Sekwany umilk³ nagle pod drwi±cem spojrzeniem Romana. - Pañstwo... w roku przysz³ym zapewne przyjad± tu równie¿? - jêkn±³ jeszcze, podtrzymuj±c rozmowê. - A pan ?.... - s³odko i uprzejmie zapyta³ Dzier¿ymirski. - O, naturalnie, i¿ bêdê! - po¶pieszy³ z odpowiedzi± m³odzieniec. - No, to my - nie! - odpar³ z przyciskiem, ca³kiem seryo Roman, lodowatym g³osem, i uchyliwszy ledwo kapelusza, skin±³ na tramwaj elektryczny, by stan±³. - Wsiadamy! - rzuci³ krótko ¿onie. - Przecie¿ ten tramwaj do naszego hotelu nie idzie, a tylko w przeciwn± stronê?! - zauwa¿y³a zdziwiona Ola. - Nic nie szkodzi. Pozbêdziemy siê tego kulfona!- odrzek³ po polsku Roman. - No, wsiadaj!... - rzuci³ gniewnie do oci±gaj±cej siê ¿ony, i pchn±³ j± z lekka do czekaj±cego na nich tramwaju. W sekundê pó¼niej Dzier¿ymirscy ruszyli; wehiku³ elektryczny pomkn±³ i znik³, odprowadzony os³upia³ym wzrokiem Francuza, który, postawszy na chodniku chwilê, ca³y, jak burak, czerwony, ruszy³ w drogê, i zgin±³ niebawem w ró¿nobarwnym t³umie. Gdy w Lucernie odbywa³ siê ten drobny epizod, jednocze¶nie prawie, szerokim ukraiñskim traktem, w bezgwiezdn± i ciemn± noc wrze¶niow±, pêdzi³ konno na oklep wyrostek, w burej ¶witce, trzymaj±c w rêku smolne ³uczywo, tak zwany kaganiec. Krwawy blask jego roz¶wietla³ panuj±ce woko³o nieprzejrzane ciemno¶ci, toruj±c w ten sposób w ¶lad za je¼d¼cem drogê ma³emu koczykowi, zaprzê¿onemu w cztery bu³ane ¿wawe koniki. W powoziku siedzia³ Boles³aw Krasnostawski, otulony burk± i ob³o¿ony pakunkami. Jecha³ w³a¶nie od kolei, a powraca³ z podró¿y swej do miasta. Zabawiwszy tam, zamiast trzech dni, jak mu polecono, - dziesiêæ, dzi¶ dopiero po¶piesza³ do swoich obowi±zków, przez ca³± drogê ³ami±c sobie w³a¶nie g³owê, jak upozorowaæ przed starym Gowartowskim sw± przyd³u¿on± trochê nieobecno¶æ. Bo zgo³a nie interesy s³u¿by przytrzyma³y pana Boles³awa w wielkim mie¶cie; o, bynajmniej! M³ody pan plenipotent wraca³ go³y, jak ¶wiêty turecki. Ca³kowit±, naturalnie ¿e tylko w³asn±, zarobion± gotowiznê przehula³ bowiem tam doszczêtnie. A teraz na ostatek, jad±c w swoim koczyku, rozpamiêtywa³ on jeszcze mi³o, na odleg³o¶æ nawet nêc±ce chwile, w weso³ym grodzie spêdzone... My¶l±c za¶ jednocze¶nie o swym chlebodawcy, jedna szczególniej rzecz dziwi³a go niepomiernie; mianowicie, dlaczego z Gowartowa nie otrzyma³ on dot±d wcale ¿adnej, nagl±cej do powrotu, depeszy, lub przynajmniej choæby jakiego listu ?... Bo ¿e on nie dawa³ znaku ¿ycia - nie by³o w tem nic dziwnego - ale Gowartowski?... To zaiste, by³o ca³kiem niezrozumia³em... I analizuj±c fakt ten, po raz nie wiadomo ju¿ który, Krasnostawski ziewn±³ przeci±gle i roztworzy³ oczy, przymkniête dot±d, usi³owa³ bowiem zdrzemn±æ siê w powozie. Patrza³ teraz woko³o nieco bezmy¶lnie, do¶æ szybko wzglêdnie w¶ród ciemno¶ci jad±c swym powozikiem. Na tle czarnej nocnej opony czerwony od blask kagañca ¶lizga³ siê szerokiem ko³em po obu stronach drogi i zapala³ siê kolejno na z¿êtych r¿yskach, zaoranych polach, lub majaczy³ po grzêdach zielonych plantacyj buraczanych, ugorach, stepowych bodjakach - kwiatach i trawach. Czasem zajrza³ do rowu, musn±³ kurhan, z pochylonym krzy¿em, o¶wietli³ przydro¿ne samotne drzewo... - ¯eby siê tylko stary na mnie nie zaci±³ i za niepos³uszeñstwo nie wymówi³ miejsca, hm... hm!.. - chrz±kaj±c niespokojnie, wymówi³ do siebie pan plenipotent, pó³g³osem. - E, chyba ¿e nie... zanadto mnie potrzebuje! - uspokojony zakonkludowa³ g³o¶no. Nagle wytê¿y³ wzrok, bo oto zda³o mu siê, ¿e w ciemno¶ciach, w oddali, na prawo, rysuj± siê jakie¶ cienie, a tu¿, niedaleko, ¶rodkiem pola, jak gdyby drog±, posuwaj± siê z wolna, zbli¿aj±, dwa inne migoc±ce ma³e ¶wiate³ka, eskortowane z przodu krêgiem, czerwon± plam± ¶wiat³a. - Hej, Stepan, czujesz *) ? ha?... - krzykn±³ na furmana. [*) S³yszysz.] Cz³owiek, siedz±cy na ko¼le, w burce i ceratowej czapce, odwróci³ siê leniwie. Krasnostawski wskaza³ rêk± na prawo. - Co to takiego? - zapyta³. - Kto¶ z kahañcem jide od Howartowa, - taj hodi **) - zawyrokowa³ stanowczo wo¼nica. [**)Kto¶ z kagañcem jedzie od Gowartowa - i ju¿.] - To ju¿ Gowartów? - zdziwi³ siê Krasnostawski. Jad±c do folwarku Tomaszówki, rezydencyi pana plenipotenta, przeje¿d¿a³o siê pod sam Gowartów, oddalony ledwo od traktu o pó³ wiorsty. Kocz Krasnostawskiego, podniszczony nieco i roztrzêsiony, klekota³ po drodze, konie sz³y ra¼no, wyci±gniêtym k³usem, czuj±c snaæ w pobli¿u ju¿ domow± stajniê. Krasnostawski zapali³ zapa³kê i spojrza³ na zegarek: dochodzi³a druga po pó³nocy. - Hm... hm!.. Stary znów nie ¶pi, bo widocznie to we dworze siê pali - ponownie mrukn±³, wpatrzony w gorej±ce w oddali pod³u¿ne wstêgi ¶wiate³. - Ko³o hresta - stanesz! - rozkaza³, zwracaj±c siê do furmana, zaciekawiony naraz, kto mo¿e jechaæ z Gowartowa o tak pó¼nej porze? Furman hukniêciem dono¶nem zakomunikowa³ rozkaz wyrostkowi z kagañcem. Na rozdro¿u stanêli. Ramiona stoj±cego tu, omsza³ego starego krzy¿a, zabarwi³y siê od ³uczywa purpur±. Czekali. W nocnej ciszy dochodzi³ ju¿ turkot powozu, têtent koni i d¼wiêk jazd zbli¿a³ siê szybko. - Semen - Howartowskije koni! - nachyliwszy siê ku Krasnostawskiemu z koz³a, furman pospieszy³ z informacy±. Pierwszy pod krzy¿em zjawi³ siê na ros³ym stajennym kasztanie parobek, z kagañcem, a poznawszy gowartowskiego plenipotenta, uchyli³ pokornie czapki. - Kto to jide? - rzuci³ pytanie Krasnostawski. - Pan dochtór! - brzmia³a odpowied¼. Pod krzy¿ nadje¿d¿a³a zaprzê¿ona w parê rasowych gniadoszów nejtyczanka, powo¿ona przez w±satego i porz±dnie ubranego stangreta. Krasnostawski wychyli³ siê ze swego kocza, pocz±³ machaæ kapeluszem i krzykn±³ dono¶nie: - A!... pan konsyliarz kochany!... Powitaæ, witaæ! Stój, Semenie!... Nejtyczanka zatrzyma³a siê pos³usznie i w podwójnem migoc±cem ¶wietle kagañców u rozstajnego drzemi±cego krzy¿a, zesz³o siê dwóch mê¿czyzn. - To pan? - Nie pozna³em... - odezwa³ siê nazwany przez Krasnostawskiego konsyliarzem. - Dobry wieczór, a raczej dzieñ dobry! - pozdrowi³ m³ody cz³owiek przyby³ego - bo to ju¿ dobrze po pó³nocy - dorzuci³. - Czy szanowny pan z Gowartowa? Có¿ to tak pó¼no, kto¶ chory, broñ Bo¿e, a mo¿e tylko z wincika?.... Z pod czapki spojrza³a uwa¿nie na Krasnostawskiego zdziwiona twarz doktora, okolona d³ug± brod±. - Jak to? To pan nic nie wiesz? - zapyta³. - Wracam z podró¿y... - obja¶ni³ Krasnostawski. - Aaa! nic nie wiedzia³em... Pan January, chory od tygodnia, rozwin±³ siê tyfus, o przebiegu silnym bardzo i niebezpiecznym... Poza tem komplikacye inne, nerwy et caetera... Teraz zreszt± ju¿ lepiej... mo¿e Bóg da... doktór zatrzyma³ siê. - Ale, nie mówiê panu, od czego siê to wszystko zaczê³o - dorzuci³ informuj±co.- Ju¿ by³ pono niezdrów, moralnie przynajmniej; wpad³, poluj±c na moczarach, w wodê po szyjê i zaziêbi³ siê... - Nikt mi znaæ nie da³, mój Bo¿e! - szczerze zasmuci³ siê Krasnostawski. - Wiêc pan mówisz, ¿e dzi¶ lepiej?... - O tyle, o ile!.. teraz ¶pi po lekarstwie, gor±czka spad³a nieco, lecz wczoraj by³o ¼le bardzo; notabene, prócz klucznicy - staruszki, w ca³ym domu nikogo nie ma przy sobie... - Mo¿ebym ja pojecha³ tam teraz, do pana Januarego, na noc, co? - rzek³ Krasnostawski, na dobre zmartwiony. Doktór przyja¼nie spojrza³ na m³odzieñca, u¶miechn±³ siê z dobroci± i rzek³: - No, zmêczony jeste¶, kochany panie, podró¿, mo¶ci dobrodzieju, wspomnienia po niej mi³e zapewne, panie tego - tu poklepa³ Krasnostawskiego po plecach. - Nie, nie potrzeba - ci±gn±³ dalej seryo - wy¶pij siê pan i jutro tam pojedziesz, bo zreszt±, mówi±c miêdzy nami, przeszkadzaæ tam tylko bêdziesz... Niech ¶pi sobie, nieborak, klucznica i s³u¿ba przypilnuj± go. Ba ! ¿eby to tylko zawsze tak by³o, jak dzi¶.... - Jak to? wiêc obawa jest jeszcze? - zaniepokojonym znów g³osem zapyta³ Krasnostawski. - Obawa jest, jeszcze! - przedrze¼ni³ szorstko doktór i widocznie nadrabiaj±c min±, dorzuci³. - Wam wszystkim siê zdaje, ¿e doktór to prorok!... Naturalnie, ¿e jest!... Czy ja wiem zreszt± - wszystko w rêku Najwy¿szego - zobaczymy... No, tymczasem dobranoc! - doktor wyci±gn±³ rêkê na po¿egnanie. Krasnostawskiemu twarz spochmurnia³a, i niepokój wyra¼ny odbi³ siê na niej; odczu³ nerwami, czego nie by³o w s³owach doktora i co on usi³owa³ widocznie pokryæ przed nim na razie, i posmutnia³ jeszcze bardziej. Jednocze¶nie jaki¶ jakby wyrzut sumienia wezbra³ mimo woli w jego duszy, i¿ on tak d³ugo pozostawi³ starca w samotno¶ci, bez opieki, sam bawi±c siê weso³o. Po¿egnawszy lekarza, pomóg³ mu wsi±¶æ do bryczki. - Jak¿e tam zdrowie wszystkich u szanownego doktora, ¿ony, dzieci?... - b±kn±³, aby co¶ powiedzieæ. - Dobrze, dobrze, serdecznie, dziêkujê, dobranoc! - Dobranoc! - powtórzy³, jak echo, Krasnostawski, i ruszy³ do swego pojazdu. - Czoho¶ meni ne skaza³, szczo pan s³abujut - rzuci³ wymówkê furmanowi. Ten¿e odpar³ lakonicznie: - Zabu³, pane! - Do Tomaszówki! - rozkaza³ Krasnostawski. Powozik ruszy³ w dalsz± drogê. Turkot jego w milczeniu nocy po³±czy³ siê z cichn±cym coraz bardziej odg³osem kó³ i dzwonków nejtyczanki lekarza, a dwa kagañce, w dwie przeciwne strony, rzuci³y znowu ruchome swe krêgi krwawe w pasmo u¶pionych, kirem nocy pokrytych, obszarów. Oddalaj±c siê od siebie, d³ugo tak na horyzoncie, malej±c coraz bardziej, ¶wieci³y ich ³uczywa, a¿ wreszcie, zamigotawszy czas jeszcze jaki¶ purpurowymi punkcikami na niezmierzonych p³aszczyznach - spe³z³y ca³kiem na widnokrêgu, znik³szy, zlawszy siê z ciemno¶ci±, która wch³onê³a je w siebie. Turkot na trakcie ucich³. Szeroka ta¶ma ukraiñskiego szlaku, rozja¶niona na chwilê, znik³a i czarno¶æ jeszcze wiêksza zawis³a nad polami, stepami i krzy¿ami kurhanów. W milczeniu nocy, pe³nem zagadek i szeptów tajemniczych, wszystko doko³a zapad³o w sen twardy i cichy. --------- - Bo ty nie wiesz, nie czujesz mo¿e i nie przypuszczasz nawet, jak ja ciê kocham, jak bardzo ubóstwiam, ty skarbie mój najdro¿szy, ty moje ¿ycie, me wszystko!... - szepta³ gor±co Dzier¿ymirski, nachyliwszy siê ku Oli i tul±c j± do siebie. - Ty zdaæ sobie sprawy nie potrafisz - ci±gn±³ dalej, zapalaj±c siê coraz bardziej do s³ów w³asnych - ile ja gotów jestem rzeczy najdro¿szych nawet - po¶wiêciæ dla ciebie, co dla ciê zdolnym st³umiæ, przecierpieæ!... Ja gdybym by³ ciê nie posiad³ - podepta³bym bez namys³u wszelkie prawa ludzkie, je¶liby one stan±æ mi ¶mia³y wówczas oporem do zdobycia ciebie!... Ty nie wiesz... nie wiesz!... Roman, poblad³szy, umilk³. Chmura osiad³a mu na czole, skrzywienie bolesne zadrga³o w ust k±cikach. Pochyli³ na moment g³owê. Och, czemu¿ nie móg³, czemu¿, powiedzieæ jej Oli, wszystkiego?.. Na ustach mu dr¿a³o, przemoc± prawie wyrywa³o siê z nich wyznanie przesz³o¶ci, zdusi³ je jednak, wt³umi³ w siebie, z obawy, by te piêkne lica ukochane nie odwróci³y siê odeñ z pogard±. Po chwili znów mówi³: - Tak, ty obszaru, ty g³êbi uczucia, które wre we mnie, które dla ciebie niejedn± ju¿ tamê zerwa³o, nie oceniasz, nie rozumiesz... Dzier¿ymirski silniej przycisn±³ do siebie kibiæ ¿ony, a pochwyciwszy jej rêce, przywar³ do nich ustami, i poca³unkami okrywaæ je pocz±³. - Ty... moja... moja! - szepta³ w kó³ko namiêtnie, coraz czulej... ciszej... - Ty moja!... Ja za nic w ¶wiecie nikomu ciê nie oddam, wydrzeæ sobie nie pozwolê!... A uspokoiwszy siê stopniowo, ci±gn±³: - I czy¿ wobec tego zatem dziwiæ siê nawet mo¿esz z³emu humorowi memu, owego wieczora, pamiêtasz, w Lucernie!... To nie by³ gniew, opryskliwo¶æ, jak to nazwa³a¶, dziwactwo! O, wierz mi - nie!... To by³a, wywo³ana cierpieniem tylko - zazdro¶æ i ¿al duszy, ¿e komu innemu pozwalasz choæ czê¶ci± wdziêków twych siê napawaæ, ¿e na nie patrzy, ro¶ciæ sobie mo¿e jakie¶ urojone, choæby imaginacyjne do nich prawa - mê¿czyzna inny - ni¼li... ja... Roman mówiæ przesta³ wzburzony i wzruszony. - Rozumiesz wiêc teraz, kochanie ty moje? rzek³ znowu po chwili miêkko, ³agodnie, i spojrzawszy prosz±co w oczy s³uchaj±cej go w milczeniu Oli, rzuci³ pytaj±co: -Przebaczasz?.. - Ale¿ przebaczam... przebaczam!... - rzek³a, u¶miechem, pieszczotliwie Ola, a ¿e nikogo podówczas w³a¶nie w pobli¿u nie by³o - siedzieli w cieniu alei nadbrze¿nej nad Lemanem - zarzuci³a na szyjê Romana swe d³ugie bia³e rêce, i przytuliwszy siê doñ, poczê³a mu z kolei szeptaæ: - Ty mój drogi, jedyny!... Od kwadransa patrzê na ciebie i rosnê w duszy, taki¶ szlachetny, rozumny, piêkny... Piêkny!... - powtórzy³a z zalotno¶ci±, namiêtnie i przymilaj±co siê musnê³a wargami ¶niad± twarz Dzier¿ymirskiego. - Nie taki, jak wówczas, zazdrosny, z³y, brzydki!...- przekomarza³a siê z wdziêkiem - ale taki zakochany... wielki!... I Ola czulej jeszcze przycisnê³a siê do Romana, zbli¿y³a swe wargi ¶wie¿e do jego ust zmys³owych, i mówiæ poczê³a g³uchym szeptem, urywanym od uczucia nadmiaru - przeplatanym pieszczot±, pe³nym têtni±cych w nim m³odych pragnieñ: - Kocham ciê!... kocham... kocham!... Jak nikogo dot±d... nigdy, nigdy!... - szept przy tem m³odej kobiety zadr¿a³ namiêtniej jeszcze. - Nie ja - to ty przeciwnie nie rozumiesz, nie czujesz, jak ciê kocham, uwielbiam !... - Wszak dla ciebie porzuci³am ojca, Gowartów, rodzinê! St³umi³am, zgniot³am uczucia inne!... Po¶pieszy³am na twe wo³anie, pobieg³am za tob±, w twe objêcia, podepta³am wszystko... wszystko!.. O!... Ja bym sobie zarówno wydrzeæ ciebie nie da³a - ty¶ tak¿e mój!... mój!... I szept m³odej kobiety ³asz±cy siê, pal±cy, zawrotny - skona³... Zbli¿one usta m³odych silnie zwar³y siê w poca³unku. Na chwilê, minut parê, znik³o im z oczu wszystko, przes³oniête mg³± jakby, z której jedna jedyna wy³oni³a siê tylko - mi³o¶æ. Woko³o za¶ wci±¿ nie by³o nikogo. W cieniu drzew ton±³ w mroku tajemniczym, cisz zadumanych pe³nym "quai Perdonnet," nadbrze¿na aleja w Vevey, wij±c siê brzegiem Lemanu, u stóp rozrzuconego w górze szwajcarskiego miasta. Nad "Lac Leman" dr¿a³ ksiê¿yc w pe³ni; przegl±da³ siê w g³êbokich jego toniach, z pieszczot± ¶lizga³ swe promienie po ciemno-modrych falach... I w blasku miesiêcznego ¶wiat³a tchn±³ krajobraz ca³y jakim¶ czarem dziwnym... A wiêc, poza jeziorem, hen, gdzie¶, w perspektywie, niewyra¼nie srebrzy³ siê mglisto Alpejski szczyt wynios³y - w tafli Lemanu, ogromnej, szklistej, niby morze, odbija³y siê gwiazdy, topi³ w nich swe wierzcho³ki wieniec pobliskich gór. Masy ich kad³ubów miejscami zaciemnia³y jezioro, a w ciemniach tych, odbijaj±cych ra¿±co na obszarach wód od fali, tych o¶wietlonych ta¶m jasnych, b³±ka³y - siê jakie¶ mary i cienie, ze ¶nie¿nym ¿aglem sunê³a cicho zgrabna, wysmuk³a barka... Ksiê¿yc tymczasem wzbija³ siê coraz bardziej i wy¿ej, mala³, stawa³ siê ja¶niejszym, przezroczym - milczenie wzrasta³o... Fala u stóp Dzier¿ymirskich szemra³a teraz cichutko, a tam, z mroków, od gór podnó¿a, na przestrzenie wód Lemanu, skrz±ce siê py³em srebrzystych promieni, marz±co, niepokalana, bia³a, spokojnie wyp³ywa³a z wolna ta sama ³ód¼ ¿aglista... Oderwawszy usta od gor±cych poca³unków, Roman i Ola patrzyli w zachwycie. Do dusz ich, na piêkno czu³ych, w¶lizgiwa³ siê czar tej szwajcarskiej, boskiej nocy, studzi³ krew rozigran± swym bezmiernym, majestatycznym spokojem, poni¿a³, równa³ z zerem ich troski ziemskie ogromem i potêg± przyrody - podnosi³, wzmacnia³ ducha, dodawa³ mu skrzyde³, lec±cych w za¶wiaty... Pierwszy z nastroju tego ockn±³ siê Dzier¿ymirski i spojrza³ na zegarek. - O, ju¿ mija dwunasta! Chod¼my, moje ¿ycie! - odezwa³ siê do Oli. Powstali. - Ach, jak¿e noc dzisiejsza jest piêkn± - jak piêkn±!.. - z zachwytem szepnê³a Ola - nie zapomnê jej chyba nigdy. - Ani ja równie¿! - potwierdzi³ Roman w zadumie. Wzi±³ pod ramiê ¿onê i ruszyli z miejsca, kieruj±c siê pod górê, ku rozsianym willom miasta. Milczeli. W g³owie Romana hucza³ chaos ró¿norodnych my¶li. Z nich za¶ jedna, najuporczywsza, wy³oni³a siê zwyciêska. - Mi³o¶æ, mi³o¶æ raz jeszcze, i mi³o¶æ tylko, jedyna, wielka! - krzycza³ w nim g³os podnieconego mózgu - ocaliæ ciê jest w stanie! W niej tylko znajdziesz zapomnienie, ni± siê upijesz, przy jej pomocy zmatujesz bolesn± ranê przesz³o¶ci, zdusisz sumienia wyrzuty !.. - Bo mi³o¶æ, to haszysz - wo³a³ ten sam g³os dalej - bo mi³o¶æ, to szczê¶cie na ziemi - to raj, to jedna rzecz z tych, tak rzadkich na ¶wiecie, dla której warto mo¿e walczyæ i trudziæ siê, by j± zdobyæ! - Ona czêstokroæ cierpieniem i rozczarowaniem tylko, lecz ile¿ razy bólów ¿ycia nagrod± - jego zapomnieniem!.. Dzier¿ymirski zdj±³ kapelusz z g³owy, pod wp³ywem za¶ my¶li ostatnich, opiekuñczo i czule obj±³ silnem ramieniem kibiæ ¿ony. Postêpowali krokiem ra¼nym, id±c pustemi, cichemi uliczkami bezustannie pod górê. Roman odezwa³ siê po chwili: - Zostaniemy d³u¿ej w Vevey; tu tak cicho, samotnie, tak z dala od ludzi, od ¶wiata i jego pogwarów - zostaniemy, Oluniu, có¿ ty na to? - pytaj±co nachyli³ siê ku m³odej kobiecie. - Ale¿ i owszem, mój ty samotniku - odpar³a z u¶miechem Ola - a zreszt±, wszak nie zwiedzili¶my jeszcze wszystkiego... - Ach tak, prawda... moje ¿ycie, prawda... Koniecznie zobaczyæ musimy wszystko! - mówi³ Roman. Umilkli znowu, zatopieni w my¶lach. Od parodniowego pobytu swego w ma³em nadlemañskiem miasteczku, Dzier¿ymirscy prowadzili ¿ywot pracowity. Wstawali raniutko, odbywali wycieczki i spacery po okolicy; nie dalej, jak dzi¶, zwiedzili pobliskie Montreux i s³awny "Chateau Chillon;" obejrzawszy go wewn±trz dok³adnie, jego staro¿ytne , sale i wie¿yce, miejsca ka¼ni - ponure wiêzienia, z zachowan± dot±d tak zwan± "oubliette," nad trzystumetrow± g³êbi± Lemanu. W¶ród narodowych ¶piewów szwajcarskiego ludu, towarzysz±cego im w kolejce, zwiedzili oni równie¿ przed paru godzinami górê "Soim-Pèlerin," maj±c ¶wie¿o jeszcze w pamiêci cudny z wierzcho³ka jej widok na szafiry jeziora i miasto Vevey, zaciszne, pogodne, rzucone niby na ekran zielonego podnó¿a gór - zadumane, pe³ne melancholyi i cichego smutku... - Wiesz, Oluniu, co ci powiem? - odezwa³ siê nagle do ¿ony Roman, gdy, mijaj±c w³a¶nie wysokie, gotyckie wie¿yce piêknego ko¶cio³a katolickiego, zag³êbiali siê w alejê, poprzez drzew li¶cie, rozja¶nion± tajemniczo cieniami ksiê¿ycowego ¶wiat³a... - Otó¿ - ci±gn±³ po przelotnej chwilce wahania - ¿e napisa³em do jednego z dawnych znajomych, by donosi³ mi, co siê dzieje z ojcem twoim w Gowartowie... - Ty zrobi³e¶ to? O, mój drogi, najdro¿szy, jaki¶ ty dobry, poczciwy, z³oty! - wykrzyknê³a szczerze uradowana Ola i przytuliwszy siê do Romana, u¶ciska³a go serdecznie. - A tak, ja, we w³asnej osobie, tak czêsto bowiem smutn± bywa³a¶... - potwierdzi³ Dzier¿ymirski, i urwa³ nagle. Przyjemnego a jednocze¶nie i przykrego dozna³ on wra¿enia. Mi³± by³a mu my¶l, ¿e odgad³szy utrapienie ¿ony, ul¿y³ jej. Smutno nieco, widz±c bowiem na twarzy ¿ony tak pogodn± rado¶æ, poczu³, i¿ o odebranym ju¿ li¶cie wspomnieæ nie móg³. Ten, choæ nie weso³y, nie wióz³ jednak jeszcze ze sob± z³ych wiadomo¶ci, gdy natomiast nastêpne - kto wie? - Ha, trudno, - powiedzia³ sobie w duszy Dzier¿ymirski - niech cieszy siê! Nie zatrujê ja jej tej chwilki zadowolenia. - I dot±d niema ¿adnej odpowiedzi? - skwapliwie pyta³a tymczasem Ola. - Nie, kochanie - sk³ama³ g³adko Roman - ale nadejdzie niebawem, poda³em adres Vevey... - Poda³e¶? - ucieszy³a siê znów Ola - no, to dobrze, bo ja mimo woli bijê siê z przypuszczeniami nieraz, co tam oni wszyscy my¶l± o mnie, czy potêpiaj± bardzo, czy gniewaj± siê, czy smuc±?.. Ola ucich³a i cieñ smutku przemkn±³ po jej twarzy. - No, no, có¿ to znów za niepokoje? - podchwyci³ Roman, korzystaj±c za¶, i¿ na ulicy nikogo nie by³o, po¶pieszy³ z pocieszeniem, pieszcz±c czule m³od± kobietê. I znowu zagra³a w nim nienasycona mi³o¶æ namiêtna, ogarnê³a, zdepta³a wspomnienia - zakrólowa³a sama!.. Niebawem Dzier¿ymirscy odszukali sw± willê, ju¿ ciemn± ca³kiem i u¶pion±, a b³±dz±c chwilê po pustych korytarzach, dotarli nareszcie do du¿ego pokoju z balkonem, który zajmowali tu na pierwszem piêtrze. Kroki zapó¼nionych przybyszów zm±ci³y ciszê willi, skrzyp drzwi zgrzytn±³ fa³szywym d¼wiêkiem w ogólnej harmonii powszechnego milczenia. W pokoju okna by³y otwarte, i panowa³o w nim powietrze rze¼kie, ¶wie¿e, od gór p³yn±ce. Wch³aniaj±c je z lubo¶ci±, Dzier¿ymirscy poczêli gospodarzyæ u siebie. Roman po chwili wzi±³ siê do zamykania okien, Ola za¶, zapaliwszy ¶wiat³o, zdjê³a kapelusz i wolno poczê³a siê rozbieraæ. Lecz oto nagle podskoczyli oboje. W zupe³nej bowiem ciszy u¶pionego domu, tu¿ po za ¶cian± s±siedniego pokoju, rozleg³y siê silne uderzenia. Kto¶ bez ceremonii wali³ w mur piê¶ciami, chc±c widocznie zamanifestowaæ swoj± tam obecno¶æ, a zarówno i fakt ¿e, ha³asuj±c, spaæ mu przeszkadzano. Wkrótce jednak rozj±trzone uderzenia usta³y i posypa³a siê gar¶æ nieestetycznych, wyra¿onych g³o¶no i ze z³o¶ci± epitetów. Tyle by³o bezwiednego komizmu w stukaniu tem i w poirytowanym g³osie, zaspanym jeszcze, ¿e Dzier¿ymirscy roze¶mieli siê wspólnie i szczerze. - To ta s³odziutko-grzeczna rozwódka, podstarza³a, pseudo - wielka pani, elegantka, wiesz .. co to przy obiedzie, siedzi ko³o nas - obja¶ni³a pó³g³osem Ola - (w szwajcarskich hotelach-willach, zwanych "pensions," obiaduj± wszyscy razem). - Tak?.. - zdziwi³ siê Roman - nie wiedzia³em... A to orygina³ baba, naturalnie, nie przypuszcza zapewne, i¿ my tu mieszkamy... Z³apa³a siê... Jak to jednak i pozory fa³szywej uk³adno¶ci zdradzaj± czêstokroæ to zwierzê, ukryte w cz³owieku - filozoficznie dorzuci³. - Ale, ale... - ci±gn±³ dalej, z u¶miechem - wyobra¼ sobie, Oluniu... Zapomnia³em ci powiedzieæ. Tu, na górze nad nami - wskaza³ sufit palcem i roze¶mia³ siê - mieszka drugie dziwad³o: Pamiêtasz... ta ma³a, nasze vis-a-vis, ¿ó³ta stara panna... Otó¿ wynajmuje ona a¿ piêæ pokoi pró¿nych naoko³o siebie, a wiesz dlaczego? - Tu Roman po raz drugi g³o¶niej jeszcze parskn±³ ¶miechem. - ¯eby jej w nocy nie ha³asowano! M±drzejsza od naszej s±siadki, co?... Ola za¶mia³a siê z kolei srebrzy¶cie. S³uchaj±c mê¿a, zdjê³a w³a¶nie przed chwil± sukniê, i siada³a obecnie przed lustrem, z obna¿on± szyj± i ramionami. Pragn±c rozczesaæ w³osy, przechyli³a siê w ty³ i poczê³a rozwi±zywaæ je leniwym ruchem r±k. - Poczekaj - rzuci³ ¿ywo Dzier¿ymirscy - damy tej babie odpowied¼ muzyk± ca³usów!.. Przypomni sobie mo¿e luba rozwódka ma³¿onka!.. Ha-haha, a to siê w¶ciekaæ dopiero bêdzie!.. I swawolnie, ze ¶miechem, Roman przylgn±³ wargami do ramion Oli, i pocz±³ ca³owaæ je g³o¶no, cmokaj±c z lubo¶ci±. - Ohe!.. la - bas!.. On dort ici!.. - rozleg³ siê po chwili za ¶cian± gard³owy, ¶wiszcz±cy glos, pe³en nienawi¶ci i jadu. - Buch! buch! buch! - rozleg³y siê znów w pasyi uderzenia o mur w¶ciek³e. Ola ¶mia³a siê serdecznie, Roman nie przestawa³ ca³owaæ zamaszy¶cie. - Dosyæ ju¿, dosyæ! - szepnê³a m³oda kobieta, z trudno¶ci± hamuj±c weso³o¶æ, - proszê mi wynosiæ siê teraz - szepnê³a w ¶lad za tem, z pieszczot± w g³osie. - Id¼ na balkon! - doda³a, i przechyliwszy wysoko giêtk± sw± szyjê na porêcz krzes³a, poda³a Romanowi do poca³unku rozchylone swe wargi zalotnie patrz±c nañ z pod d³ugich rzês... Cudn± i wdziêczn± swych linji harmoni±, biust kobiecy przemkn±³ ponêtnie w tym ruchu falistym przed rozkochanym wzrokiem mê¿czyzny. Dotkn±³ ustami ust i z wezbran± mi³o¶ci± w sercu wyszed³ na balkon. Tu zapali³ cygaru i znowu wch³on±³ w siebie pe³nym, szerokim oddechem, orze¼wiaj±c± atmosferê cichej szwajcarskiej nocy. Spojrza³ w dó³. U stóp jego szkli³o siê w dali tam i ówdzie srebrem rozb³êkitnione jezioro. Do powierzchni jego pieszczotliwie tuli³y siê jeszcze gdzieniegdzie ostatnie mgie³ki, b³±kaj±ce siê zazwyczaj dzieñ ca³y, od rana, po Lemanie, i wespó³ z bia³emi mewami muskaj±ce stale grzbiety jego fal. Ksiê¿yc ju¿ by³ bardzo wysoko. Snopami ¶wiat³a dotyka³ teraz grzbietów gór, mieni³ siê fosforycznie na wierzcho³kach dalekich ¶nie¿nych szczytów. A tam, w dole, zadumane, ciche usypia³o miasto... Jedne po drugich, jak iskry dopalaj±cego siê p³omienia, ogniki - gas³y w domostwach Vevey ¶wiate³ka, kolejno - stopniowo nik³y... Dzier¿ymirski, z zadowoleniem, wci±ga³ wci±¿ w piersi zdrowy powiew, p³yn±cy z dali, wypuszczaj±c zarazem z ust ma³e ob³oczki niebieskawego dymu. Obecnie - chwilowo, by³ on zupe³nie szczê¶liwym! Tu, w zacisznym gór zak±tku, czu³ on podwójnie, jako swoj± wy³±czn± w³asno¶æ ubóstwian± kobietê, kocha³ j± zdwojonym si³ ¿ywotnych zapasem, a czuj±c równocze¶nie wzajemno¶æ jej ku sobie niek³aman±, nurza³ siê w uczuciu tem, z rozkosz± p³ywaka, rze¼ko w¶ród rozs³onecznionych wód weso³ych p³yn±cego w dal radosnego jutra! Wizye przykre zniknê³y zupe³nie, robak wewnêtrzny, tocz±cy ducha Romana, przesta³ go drêczyæ na chwilê... Dawk± mi³o¶ci uko³ysane sumienie - spa³o. - Romciu!.. Romeczku!.. - us³ysza³ naraz Dzier¿ymirski pieszczot obietnic pe³ny, wo³aj±cy go g³os kobiety. - Idê... idê! - odpar³ po¶piesznie i rzuciwszy cygaro, przest±pi³ próg balkonu. ¦wiat³o w pokoju zgaszonem ju¿ by³o. Tajemnicze natomiast b³êkitno-srebrne ksiê¿ycowe fale zalewa³y komnatkê, a w pó³¶wietle tem majaczy³a postaæ Oli i biela³y alabastrowe jej ramiona. Dzier¿ymirski, wchodz±c, chcia³ przymkn±æ za sob± obite szarem suknem balkonowe okiennice. - O, nie... nie zamykaj !.. Tak ³adnie ksiê¿yc ¶wieci, tak ¶licznie!.. - pos³ysza³ w tej¿e samej chwili pro¶bê Oli. Roman us³ucha³, a zamkn±wszy tylko szczelnie okienne ramy balkonu, skierowa³ siê szybko w g³±b pokoju. *** Jeszcze we mg³ach wczesnego poranku drzema³y góry, jezioro i niezbudzone, senne miasto Vevey, gdy do drzwi pokoju Dzier¿ymirskich zapuka³ kto¶ dyskretnie. Roman, który obserwowa³ w³a¶nie przez okna mglisty krajobraz, na ten odg³os zerwa³ siê po¶piesznie. Odziawszy siê szybko, nie pytaj±c przez drzwi g³o¶no, kto zacz, by nie zbudziæ Oli, skierowa³ siê ku wyj¶ciu z komnaty... Otworzy³ drzwi cicho... - Bonjour, monsieur! - pozdrowi³a go, przeci±gaj±c ¶piewnie, wpó³ubrana, u¶miechniêta wstydliwie, m³oda Szwajcarka, i poda³a jaki¶ papier. - Co to jest? - z cicha pytaj±co rzuci³ po francusku. - Telegram! - brzmia³a odpowied¼. - A... dziêkujê - odpar³ Roman i zamkn±³ drzwi. Niepokój wyra¼ny odbi³ siê na wyrazistem obliczu jego; cichutko podbieg³ na palcach do okna i gor±czkowo rozwin±³ æwiartkê papieru. St³umiony gwa³tem okrzyk zabrzmia³ w pokoju przyciszonem echem, i telegram z rêki Romana upad³ mu na posadzkê. Poprzez szyby balkonu Dzier¿ymirski spojrza³ b³êdnym wzrokiem przed siebie. Tam, gdzie¶ w oddali, poza wierzcho³kami gór, zaró¿owia³o siê co¶ niewyra¼nie, p³oni³o... W mg³ach tajemniczych znikn±³ ca³y wczorajszy krajobraz, a poza niewidzialnymi tylko szczytami Alp, pokrytymi jakby woalem, gdzie¶, daleko, - zakryta wstydliwie, wschodzi³a snaæ jutrzenka... Roman, blady jak p³ótno, przeniós³ wzrok swój w przeciwn± stronê komnaty. U¶miechniêta, cicha spa³a tam Ola... Z pod lekkiej ko³dry wysunê³a siê jej g³ówka urocza, rzêsy d³ugie k³ad³y swe cienie na rumian± twarzyczkê, usteczka ponêtne z koralu marz±cym, od rzeczywisto¶ci dalekim, rozchyla³y siê u¶miechem... Dzier¿ymirski patrzy³ wci±¿ na ni±, z czu³o¶ci± wspó³czuciem, bólem... - Biedna!.. biedna!.. - wyszepta³ - Biedna!.. powtórzy³ ciszej jeszcze. Bolesne skrzywienie przemknê³o mu po ustach, i odwróciwszy twarz, - nieruchomy, opar³ siê w zadumie o szyby okien balkonu. --------- Babie lato snu³o sw± przêdzê... Czepia³o siê na zagonach poruszonej ¶wie¿o czarnoziemnej gleby; ³askota³o nozdrza siwych wo³ów, w trzy pary leniwie sun±cych u p³ugów, obmotywa³o siê swawolnie woko³o ich przepysznie rozros³ych rogów i bieg³o dalej, unoszone wietrzykiem, by przytuliæ siê do rozgorza³ej w s³oñcu czerwieni± i z³otem ¶ciany borów, do samotnych grusz polowych i zgarbionych strzech ukraiñskich chatek, a zagl±daj±c po drodze w uko³ysane jesienn± cisz± jary - ginê³o gdzie¶ w stepie dalekim, splataj±c tam ze sob± u¶ciskiem trawy, bodjaki i polne kwiecie - pracowicie przêdz±c wszêdy ustawiczn± niæ sw± bia³±. Drog± do Gowartowa, galopem, co koñ wyskoczy, pêdzi³a czwórka koni, unosz±c w tumanie iskrz±cej siê od s³oñca kurzawy powóz, a w nim dwie osoby. Pierwsz± z nich by³ ksi±dz proboszcz, z pobliskiego miasteczka, drug± - Krasnostawski. Jak huragan, min±wszy pochylon± garstkê ludzi, kopi±cych w pobli¿u ³an buraków, oraz cmentarzyk wiejski, cichy, pe³en uroku - pojazd wpad³ do sio³a. Z zagród ch³opskich wyskoczy³y psy i szczekaæ poczê³y zajadle; wystraszone dzieciaki, o p³owych, prawie bia³ych, w³osach, rzuci³y siê, uciekaj±c w pop³ochu, a przêdz±ce konopie wie¶niaczki, w barwnych swych strojach, chustkach i wyszywanych koszulach, stawa³y zdziwione, przeprowadzaj±c migaj±cy pêdem pojazd niespokojnem okiem. Zziajana, okryta potem czwórka koni, zwolni³a wreszcie biegu, i stêpa, wolniutko, ostro¿nie spuszczaæ siê zaczê³a z pagórka na wiejsk± groblê. - Czy ksiêdza dobrodzieja nie znu¿y³a nasza tak prêdka jazda?.. Có¿ robiæ jednak, kiedy inaczej nie zd±¿yliby¶my mo¿e... - odezwa³ siê Krasnostawski, korzystaj±c z mniejszego pêdu powietrza. Barczysty ksi±dz, o inteligentnem wejrzeniu du¿ych czarnych oczu i brwiach kruczych, odbijaj±cych wyrazi¶cie od bia³ych w³osów, wymykaj±cych mu siê spod kapelusza, obruszy³ siê na to pytanie. - Ale, có¿ znowu!.. - odpar³. - Oby tylko ten zacny pan January do¿y³ b³ogos³awionej chwili i móg³ pojednaæ siê z Bogiem!.. Umilk³ ksi±dz, i niebawem z pobo¿nem westchnieniem, dorzuci³: - O to ostatnie w³a¶nie od czasu, gdy jedziemy, my¶l m± ku Najwy¿szemu wznoszê... Mo¿e jej us³uchaæ raczy!.. - Doktór mówi³, ¿e z godzin trzy po¿yje - odpar³ Krasnostawski, a wyjmuj±c zegarek, rzek³ jeszcze: - Od chwili tej minê³o dwie godziny... - Ach, ci lekarze! - machn±³ rêk± ksi±dz stary - có¿ tam ostatecznie wiedzieæ oni mog± - wszak wszystko w rêku Stwórcy-Pana! Ja, na przyk³ad, pewnego razu by³em ju¿ konaj±cym, a jednak, po przyjêciu Przenaj¶wiêtszego Sakramentu i Olejów ¦wiêtych - wyzdrowia³em... Umilkli. Ksi±dz za¶ po chwili, widz±c, ¿e furman wci±¿ jedzie stêpa, zauwa¿y³: - Ale mo¿e by¶my znów pojechali nieco prêdzej, nieprawda¿? - Naturalnie, niech minie tylko most i groblê - odrzek³ Krasnostawski. U stóp ich szumia³o w tej chwili ko³o u m³yna, pryskaj±ca odeñ wodna piana szeroko rozlewa³a siê na senn± taflê du¿ego stawu, w której przegl±da³y siê po¿ó³k³e szczyty gowartowskiego parku. Za grobl± znowu ruszyli galopem, i niebawem, wymin±wszy jeszcze czê¶æ wsi, zajechali przed ganek pa³acu. Na spotkanie wybieg³ stary lokaj, klucznica i kilku domowników. W ciszy, przerywanej tylko parskaniem i sapaniem spienionej zziajanej czwórki koni, z lêkiem, na stopniach kocza, Krasnostawski zapyta³ g³o¶nym szeptem: - ¯yje?.. - ¯yje !.. ¯yje !.. - odparli wszyscy chórem, lokaj za¶ natychmiast dorzuci³: - Chwa³a Bogu na wysoko¶ciach... Pan doktór powiedzia³, ¿e mo¿e i do jutra rana... - A gdzie¿ pan doktór? - pyta³ dalej Krasnostawski. - A ot, tylko co patrzeæ, jak odjecha³.. Pono do Karolówki, bo tam m³odsza ja¶nie pani niezdrowa... - Niezdrowa!.. - obruszy³ siê plenipotent. - Tu przecie¿ konaj±cy w domu, móg³ chyba zostaæ jeszcze! - dorzuci³ gniewnie, z³y na widoczn± obojêtno¶æ wiejskiego eskulapa. Obejrza³ siê. Ksi±dz z nim przyby³y wysiada³ w³a¶nie z powozu, poprzedzany towarzysz±cym mu ch³opaczkiem... Rozleg³ siê wkrótce d¼wiêk uroczysty ko¶cielnego dzwonka - w progi pa³acu wstêpowa³ Syn Bo¿y, utajony w Przenaj¶wiêtszym Sakramencie... W parê minut pó¼niej, do pokoju chorego ju¿ wchodzi³ ksi±dz; id±cy w ¶lad za nim Krasnostawski zosta³ na progu i spojrza³ w g³±b sypialni chorego. Na ³ó¿ku zamajaczy³a mu blada, ju¿ nie z tego prawie ¶wiata, sêdziwa twarz pana Januarego. Drzwi zamkniêto jednak w tej chwili - Krasnostawski cofn±³ siê dyskretnie i pocz±³ przechadzaæ siê wielkiemi krokami po pokoju. Od czasu powrotu z podró¿y swej do miasta, na nim jednym prawie spoczywa³o wszystko. Przepêdza³ noce ca³e u chorego, dogl±da³ go osobi¶cie, wzywa³ lekarzy, konsylia. Dzi¶, widz±c, i¿ ju¿ koniec nieodwo³alny siê zbli¿a, a ¶mierci widmo b³±ka u progów pa³acu, znaglony, pojecha³ po ksiêdza, dnia poprzedniego ju¿, ciêty przeczuciem, zatelegrafowawszy o nieszczê¶ciu do marsza³kowej, £ady¿yñskiego oraz do dawnego kolegi swego, Tarnopolskiego. Od tego ostatniego bowiem odebra³ list i¶cie enigmatyczny, w którym proszono go usilnie, by doniós³ szczegó³owo o wszystkiem, co siê dzieje w Gowartowie. Zanadto przyrodzonego sprytu posiada³ w sobie Krasnostawski, by nie odgadn±æ, ¿e poza koleg± jego, Tarnopolskim, ukrywa siê kto¶ inny, zainteresowany bardzo. Domy¶li³ siê, i¿ by³ nim prawdopodobnie dobry znajomy tego¿, Dzier¿ymirski, i dlatego nie omin±³ wy¿ej wzmiankowanego Tarnopolskiego, równie¿ donosz±c mu, ¿e Gowartowski umiera. Smutny i blady, w przechadzce swej po pokoju, przystan±³ nagle Krasnostawski, pos³ysza³ bowiem w tej w³a¶nie chwili g³osy i szepty w przyleg³ej komnacie chorego. - Spowiada siê... - rzek³ do siebie, i zbli¿ywszy siê do okna, spojrza³ w zadumie. Tak samo, jak codzieñ, podlewano dzisiaj pod zbli¿aj±cy siê wieczór klomby kwiatów, tak samo zni¿aj±ce siê ju¿ s³oñce s³a³o cienie na aleje parku, na staw, porozrzucane w ogrodzie ³awki, na chaty sio³a, i step w perspektywie. - I tak samo bêdzie jutro, pojutrze - zawsze! Tak samo s³oñce i wszystko weseliæ siê bêdzie, nic porz±dku swego nie zmieni, choæ dusza tego zak±tka uleci w za¶wiaty!.. - szepta³ Krasnostawski, i rzuciwszy siê na fotel, podpar³ rêkami g³owê, a my¶li goni±c siê przelatywa³y mu po g³owie. - O, jak¿e okrutn± jest ¶mieræ! - my¶la³. - Jak pe³n± zagadki niezwalczonej potêgi, przed któr± tylko w pokorze chyliæ musimy milcz±co czo³a! I nic kamiennego jej serca nie wzruszy, nic nie zatrzyma - ona w swej nieub³aganej godzinie przyj¶æ musi !.. - Straszne, straszne!.. - szepn±³ znów do siebie pochylony mê¿czyzna. - Tem straszniejsze, i¿ niezrozumia³e, nieujête rozumem ludzkim, zawsze, zda siê, nowe, choæ prawieczne w sobie; zawsze tak samo niedo¶cig³e, niezmiennie na wszelkie pytania odpowiadaj±ce sfinksa zagadk±... - I mnie to kiedy¶ przecie spotka, wszak i ja umrê!.. - rzek³ g³o¶no do siebie Krasnostawski. - A potem ?.. - szepn±³ z trwog±. I z pytaniem tem na ustach utkwi³ wzrok b³êdny we drzwi s±siedniego pokoju... Drzwi te tymczasem roztwar³y siê cicho i na progu ukaza³a siê, natchniona w tej chwili jakby twarz ksiêdza i postaæ jego wynios³a. Krasnostawski, zbudzony ze swych my¶li ponurych, ¿ywo podbieg³ ku niemu. - Có¿, ksiê¿e proboszczu? - zapyta³. - Wszystko dobrze... Zbrata³a siê dusza jego z Panem... - odpar³ ten¿e z powag±. - Ale? ale, czy ksi±dz dobrodziej nie uwa¿a³ przypadkiem ?... To jest... - pl±ta³ siê Krasnostawski - powiedzieæ chcia³em, czy choremu przypadkiem nie lepiej?... - Ha, Bóg wiedzieæ raczy... Nam pozostaje pogodziæ siê tylko z Jego Najwy¿sz± Wol±!.. - tym samym tonem odrzek³ s³uga Pañski. - Zapewne!.. - b±kn±³ Krasnostawski. Zapanowa³o chwilê ciê¿kie, o³owiane milczenie. - Ach, ale przepraszam najmocniej ksiêdza dobrodzieja - uprzejmie przerwa³ pierwszy m³ody cz³owiek - w tej chwili podwieczorek podaæ ka¿ê, ksi±dz dobrodziej utrudzony drog±, g³odny zapewne!... - i Krasnostawski ku drzwiom siê skierowa³ po¶piesznie. - Nie, dziêkujê ci, panie Boles³awie! Jechaæ muszê... - Ju¿? - zdziwi³ siê m³ody plenipotent. - A tak, serce, jutro odpust u mnie, roboty huk!.. Ka¿ zaprzêgaæ, je¶li ³aska, a ja tymczasem w ogrodzie poczekam i modlitwy swe przedwieczorne odmówiê. - W tej chwili s³u¿ê ksiêdzu dobrodziejowi... - rzuci³ w pó³uk³onie Krasnostawski i znik³ za drzwiami. Ksi±dz zajrza³ jeszcze do chorego; pozostawiony na opiece staruszki-klucznicy, z pogod± na obliczu swem dziwn± le¿a³ on spokojnie. Widz±c to, proboszcz wyszed³. Z dobry kwadrans miga³a wysoka, czarna sylwetka jego na tle zieleni, po wygracowanych starannie alejach parku, poczem w pobli¿u modl±cego siê w skupieniu ksiêdza pojawi³ siê Krasnostawski. Zaturkota³o jednocze¶nie... Z uszanowaniem przez wszystkich odprowadzony, proboszcz wsiad³ niebawem do powozu. W parê minut pó¼niej pojazd, unosz±cy go, znik³ za wjazdow± bram± pa³acu... Stoj±cy na ganku Krasnostawski poruszy³ siê machinalnie i przez milcz±ce pa³acowe komnaty skierowa³ do pokoju pana Januarego. - Có¿? jak¿e?.. - zapyta³ zap³akanej staruszki, siedz±cej ko³o ³o¿a chorego. - Teraz... le¿y niby spokojnie - wyj±ka³a cicho. - No, to proszê i¶æ odpocz±æ, ja zostanê i dam znaæ, gdy zajdzie tego potrzeba - stanowczo odezwa³ siê Krasnostawski. Po opieraniu siê d³u¿szem, staruszka, znu¿ona i senna wysunê³a siê z pokoju, Krasnostawski za¶, podszed³szy do fotelu, stoj±cego przy ³ó¿ku, usiad³ ciê¿ko. Cisza martwa zago¶ci³a w komnacie... Gowartowski, oddychaj±c niepostrze¿enie lekko, spokojny, le¿a³ wci±¿ nieruchomo; znu¿eni domownicy rozpierzchli siê, ka¿dy do swego zak±tka i odg³os ¿adny nie dochodzi³ tutaj, tylko poprzez zapuszczone firanki oraz story rzuca³o swe jaskrawe blaski zni¿aj±ce siê ju¿ s³oñce... Krasnostawski, zmêczony ¿yciem ostatnich dni kilku, zamy¶li³ siê g³êboko, fizycznie wypoczywaj±c zarazem. Od czasu do czasu spojrzenie przenosi³ na starca, poczem zapada³ znów w zadumê, po³±czon± z nieokre¶lon± apaty±, gniot±c± go swym ciê¿arem, z poczuciem bezradno¶ci, w obliczu zbli¿aj±cej siê nie odwo³alnie, krocz±cej ¶mia³o ¶mierci! Minê³o w ten sposób dwie godziny. Na ciemne ¿aluzye u okien pada³y teraz prostopadle dogasaj±c± czerwon± ³un± ostatnie zachodu promienie, majaczy³y ognikami krwawymi po posadzce i ¶cianach, a spoza parku, z oddali, niewyra¼nie jakie¶ dla ucha dochodzi³y odg³osy... To pracowity, znojny koñczy³ siê gdzie¶ tam, po polach i sio³ach pogodny dzieñ jesieni; to, ¶piewaj±c chórem smêtn± ukraiñsk± dumkê - wraca³y po pracy dziewczêta i mo³odycye, z buraczanych ³anów, gromad±... Nagle Krasnostawski, z przymkniêtymi oczyma w fotelu swym zag³êbiony, ockn±³ siê, drgn±wszy na ca³em ciele nerwowo. Spojrza³ na chorego... Usta pana Januarego szepta³y co¶ niewyra¼nie, porusza³y siê szybko - wreszcie uniós³ siê on na poduszkach i wzrokiem b³êdnym spojrza³ woko³o. Krasnostawski ju¿ by³ siê zerwa³ i sta³ teraz ko³o ³ó¿ka blisko. - Kto to jest?.. Kto to?.. - wyszepta³ chory, z trudno¶ci±. - To ja, Krasnostawski, Kra-sno-staw-ski - powtórzy³ dobitnie. - A, a... to dobrze... dobrze... - pan January zaczerpn±³ p³ucami powietrza i po chwili zupe³nie ju¿ przytomnie przemówi³ ³amanym, cichym g³osem: -Mój panie Boles³awie, ods³oñ, proszê ciê, okno, choæ jedno... Tak tu ciemno... Krasnostawski, us³uchawszy natychmiast zlecenia, podniós³ roletê. S³oñce ju¿ by³o zasz³o. W pierwszych u¶ciskach nadchodz±cego zmierzchu sta³y cicho pó³obna¿one drzewa parku, przeplatane gdzieniegdzie czerwieni±, s³a³y siê aleje ¿ó³tawym od opad³ych li¶cie kobiercem - biela³y niewyra¼nie w dali zagrody sio³a, ciemnia³y jego osady, senna i mroczna ¶wieci³a tafla stawu. Krasnostawski, odwróciwszy siê od okna, spotka³ smutny, pe³en têsknoty wzrok starca, utkwiony w roztaczaj±cy siê poza oknem krajobraz. Do ³ó¿ka zbli¿y³ siê po¶piesznie. - Dziêkujê ci... mój kochany... pani Boles³awie... dziêkujê - odetchn±³ Gowartowski i dokoñczy³ ciszej: - Ostatni to raz... ostatni widzê to wszystko! - uczyni³ rêk± ruch s³aby, a wskazuj±cy widok otulonego mrokiem sio³a i pól szerokich. - Dlaczego? - podchwyci³ szybko Krasnostawski, - uwa¿am w³a¶nie, ¿e g³os pañski ma dziwnie zdrowe brzmienie - da Bóg, bêdzie lepiej... - Och... nie! Nie bêdzie lepiej - westchn±³ pan January - nie bêdzie... to tylko na chwilê... Znów przesta³, i zaczerpn±wszy powietrza, ci±gn±³ dalej, uczyniwszy jednocze¶nie praw± rêk± ruch zniechêcenia pe³ny. - Ja czujê, widzê, ¿e koniec, ¶mieræ siê zbli¿a... Nic mi ju¿ nie pomo¿e - wola Boska!.. - znów przerwa³... w minutê za¶ mówi³: - W³a¶nie... w³a¶nie powiedzieæ co¶ chcia³em tobie... kochany panie Boles³awie... usi±d¼... - i pan January wskaza³ sw± woskowo - ¿ó³t± rêk± taborecik. Krasnostawski us³ucha³. - Poczekaj chwilê... odpocznê... - wyszepta³ os³abiony bardzo. Opar³ g³owê o poduszki i oddychaæ pocz±³ ciê¿ko, na bladej za¶ twarzy jego zakwit³ i zgas³ niebawem rumieniec nik³y. Krasnostawski wyczekiwa³, milcz±c. - Mo¿e podaæ panu co do picia? - zapyta³ po chwili. Przecz±cy ruch rêki by³ ca³± odpowiedzi± pana Januarego. W dziesiêæ za¶ mo¿e minut pó¼niej g³osem s³abym, przerywanym co chwila ciê¿kim oddechem, przemówi³ cicho : - Ty¶ dobry... ty jeden... tak, jeden, jedyny, co¶ mnie nie opu¶ci³... Uczynili to wszyscy: siostra, £ady¿yñski, córka... - spu¶ci³ g³owê i umilk³, a dwie ³zy du¿e, perliste zab³ys³y w jego niebieskich, przyblad³ych ¼renicach i stoczy³y siê z wolna po wychud³ej twarzy. Po chwili ci±gn±³ znowu: - ¬le uczyni³a Ola, ¼le bardzo... Nie poniewiera siê tak rodzicem, nie depce siê tak przywi±zania ojca... nie, nie, po stokroæ razy nie!... - powtórzy³ z moc± w os³ab³ym g³osie, i z t± skarg± na ustach przeciw dziecku ostatni±, upad³ na poduszki w znu¿eniu, jak ¶ciana blady. Krasnostawski, ze wspó³czuciem, uj±³ rêkê starca w d³oñ praw±, a gdy Gowartowski ponownie uniós³ siê na pos³aniu, opiekuñczo i silnie podpar³, podtrzyma³ swem lewem ramieniem jego cia³o wychud³e. - Dziêkujê ci, bardzo dziêkujê!.. - wyszepta³ pan January i mówiæ pocz±³ dalej, g³o¶niej nieco, lecz ochryp³ym ju¿ od zmêczenia i wysi³ku g³osem : - Ale nie o tem mówiæ chcia³em, nie o tem! Przeciwnie... - znów zamilk³ sekund kilka. - Przeciwnie - powtórzy³ - ja Oli przebaczam, maj±tek ca³y zapisa³em jej wy³±cznie, tylko... tu zatrzyma³ siê starzec d³u¿ej nieco, jakby w ostatnim wysi³ku trudno mu by³o jasno wyraziæ my¶l swoj± - tylko - ci±gn±³ - ¿e testamentów jest dwa: jeden u notaryusza, z³o¿ony dawno, na korzy¶æ Oli... drugi... na jej niekorzy¶æ... Umilk³ znów Gowartowski blady i zmêczony, a po chwili koñczy³: - Ten ostatni, pó¼niejszy, napisa³em w chwili nierozumnego gniewu... Jest w mojem biurku, szuflada lewa, na wierzchu... Podrê go!.. Tu pan January, oswobodziwszy siê od podtrzymuj±cego go ramienia Krasnostawskiego, opad³ na poduszki wycieñczony. - Czy przynie¶æ mam ten testament? - podda³ Krasnostawski. Ojciec Oli Dzier¿ymirskiej przyzwalaj±co skin±³ g³ow± i s³abym ruchem rêki poruszy³ kluczyk od szufladki stoj±cego obok ³o¿a stoliczka. Krasnostawski zrozumia³. Wysun±³ szybko szufladê, wzi±³ stamt±d pêk kluczy i oddali³ siê cicho. Blady, oddychaj±c ciê¿ko, w oczekiwaniu m³odego cz³owieka, odpoczywa³ Gowartowski... W ciszy g³uchej minê³o z dziesiêæ minut. Na progu wreszcie ukaza³ siê Krasnostawski, trzymaj±c w rêku du¿± kopertê. Na jego widok pan January gor±czkowo, o w³asnych si³ach, uniós³ siê na pos³aniu i wyci±gn±³ rêkê po testament. - Dziêkujê... - wyszepta³. Odebrawszy za¶ od Krasnostawskiego kopertê, otworzy³ j± dr¿±c± rêk±, wyj±³ arkusz papieru, znajduj±cy siê tam i rozerwa³ zwolna na cztery czê¶ci. Potem w³o¿y³ na powrót do koperty zniszczony test, a zwróciwszy siê do Krasnostawskiego, g³osem dziwnie d¼wiêcznym, stanowczym, wymówi³: - Oddasz to jej... Oli - i umilk³, opad³szy znowu na poduszki. M³ody plenipotent machinalnie wzi±³ kopertê schowa³ j± do kieszeni surduta. Wpatrzony w starca, na którego twarzy igra³ w tej chwili jaki¶ pe³ny dobroci u¶miech, blady, tkliwy - milcza³ wzruszony, a dwie ³zy niepos³uszne zakrêci³y mu siê w oczach. G³osem cichym, jakby dogasaj±cym, mówi³ tymczasem jeszcze pan January: - Nie zapomnij oddaæ... Pamiêtaj!.. - urwa³, a po chwili: - Powiedz... tak¿e Oli... ¿e przebaczam... jej... i... jemu!..- dokoñczy³ z trudno¶ci±, w wysi³ku ostatnim i z wypiekami na twarzy, trupio blady, umilk³... Pal±ca siê u obrazu Matki Boskiej nad ³ó¿kiem, z czerwonego szk³a, lampka rzuci³a w tej chwili promieñ jasny na oblicze starca... W zmierzchu id±cego wieczora twarz Gowartowskiego zaja¶nia³a jakim¶ nadziemskim jakby wyrazem szlachetnej dobroci... Krasnostawski jednocze¶nie poprawi³ poduszki u ³o¿a i pochyli³ siê nad chorym, zda³o mu siê bowiem, i¿ ten¿e porusza ustami. Rzeczywi¶cie. Niedos³yszalnym, urywanym szeptem m³ody cz³owiek pos³ysza³ jeszcze: - Dziêkujê... ty¶ dobry!.. Mówiæ ju¿... wiêcej... nie... mogê... Poruszony s³owami chorego starca, zdenerwowany, wzruszony odst±pi³ od ³ó¿ka Krasnostawski i przygnêbiony, usiad³ w fotelu. Minê³o z dziesiêæ minut. Widz±c, ¿e chory le¿y teraz zupe³nie ju¿ cicho, m³ody cz³owiek po chwili powsta³, pos³ucha³ oddechu jego, poczem wysun±³ siê cichutko z pokoju. Dusi³o go co¶ w gardle... W s±siednich komnatach pusto by³o ca³kiem i szaro ju¿ zupe³nie. Mrok wieczora wciska³ siê do pa³acu coraz natarczywszy, wszêdzie, samotny, cichy, smutny. Krasnostawski bez ha³asu otworzy³ podwoje balkonu i wyszed³ na werandê, spragniony odetchn±æ ¶wie¿szem powietrzem... Opar³ siê o balustradê, ch³odziæ pocz±³ rozpalone czo³o zimnym powiewem jesiennego wieczora i sta³ tak nieruchomy do¶æ d³ugo, og³upia³y jakby na razie, bezmy¶lny... Nagle milczenie pogr±¿aj±cego siê coraz bardziej w mroki domu i parku, przerwa³ jednostajny dono¶ny, odg³os dzwonu w pobli¿u. To codziennym, panuj±cym w Gowartowie, zwyczajem, zwo³ywana s³u¿bê na wieczorn± kolacyê. Krasnostawski siê ockn±³, a jednocze¶nie poczu³ pragnienie i g³ód. Wróci³ do komnaty, zamkn±³ drzwi oszklone od werandy, a napotkawszy po drodze jak±¶ pozostawion± ¶wiecê, zapali³ j± po¶piesznie i na palcach skierowa³ siê poprzez kilka komnat do jadalnej sali. Dobê ca³± Krasnostawski nic, prócz kilku szklanek herbaty, w ustach nie mia³ - m³ody organizm dopomina³ siê o swoje prawa. W kredensie znalaz³ pochowane zimne miêsiwa i chleb razowy; posili³ siê, popi³ wod± i przez puste komnaty znowu skierowa³ siê do pokoju Gowartowskiego. Tu ju¿ zupe³ne panowa³y ciemno¶ci. Krasnostawski zapali³ lampkê, przykry³ j± aba¿urem i spojrza³ na chorego. Le¿a³ w tej samej pozycyi, tak samo spokojny, oddychaj±c lekko, cicho, bledszy tylko, ¿ó³tszy jakby... I w jednem równie¿ zasz³a, zmiana nag³a. Oto rêce pana Januarego wykonywa³y po ko³drze jakie¶ niewyra¼ne i dziwne ruchy, jakby szuka³y czego¶, szczypa³y powierzchniê sukna, zatrzymywaly siê chwilê, i znów rytmiczne porusza³y siê zwolna, jednostajnie... Krasnostawski, postawszy czas jaki¶, zbli¿y³ siê do stolika, wzi±wszy do rêki machinalnie stoj±ce tam lekarstwo. Spojrza³ na receptê. Przeczytawszy za¶, westchn±³. By³y to leki zwykle, przepisywane dogorywaj±cym... - Czy¿by naprawdê tak ¼le ju¿ by³o? - szepn±³ do siebie m³odzieniec - tak przytomnym by³ jednak przed chwil±!.. E!.. mo¿e Bóg da... pocieszaj±c siê - dokoñczy³ g³o¶no. Tymczasem zmêczenie fizyczne i moralne wali³o wprost z nóg Krasnostawskiego. Zbli¿y³ siê chwiejny do fotelu. Usiad³ i po kilkakrotnie ziewn±³ mimo woli nerwowo. Po chwili jednak energicznie wstrz±sn±³ siê... - Ooo... jak¿e mi siê spaæ chce!.. - mrukn±³ i ponownie ziewn±³ przeci±gle z cicha. - Ale nie mo¿na... nie mo¿na!.. - szepn±³ znów do siebie przekonywaj±co i siêgn±³ po stoj±c± opodal flaszkê koloñskiej wody. Przetar³ sobie skronie, pow±cha³, poczem napi³ siê zimnej wody ze szklanki, i jak mu siê zdawa³o, zupe³nie obecnie rze¼ki, zag³êbi³ siê w fotelu. Tymczasem minê³o minut dziesiêæ zaledwie, gdy m³ody pan plenipotent spa³ ju¿ na dobre, pochrapuj±c nawet z lekka czasami. Sen zwyciê¿y³... Milczenie i spokój jaki¶ z³owrogi zapanowa³y w komnacie. A zewn±trz pa³acu tymczasem noc z wolna i stopniowo królowaæ zaczê³a. Na ciemnem tle nieba zamruga³y wkrótce gwiazdy, od pól wion±³ wietrzyk i cichym ¿ó³kniej±cych li¶ci pogwarem zaszumia³ nad domem park stary. Wewn±trz za¶ dworu usnêli wszyscy... Milcza³y tu wszystkie k±ty, a w oddzielonej kilkoma komnatami jadalnej sali dochodzi³ tylko regularny odg³os staro¶wieckiego zegara, który brzd±ka³ i tyka³ i bi³ przeci±gle godziny jedna za drug±. Nagle w g³uchej ciszy sypialni pana Januarego rozleg³o siê pocz±tkowo s³absze, niebawem coraz silniejsze charczenie. To chory starzec ju¿ kona³... Za ³o¿em, w pó³¶wietle komnaty, niewidzialna dla oka ludzkiego, stanê³a ¶mieræ, lepu swego chciwa - jêki zg³uszone umieraj±cego dziesiêciokrotnem echem wstrz±snê³y cisz± domu... Co¶ zbudzi³o Krasnostawskiego. Co? - sam nie wiedzia³ na razie. Zerwa³ siê z fotelu, oczy przetar³ i spojrza³ na pogr±¿one w cieniu ³o¿e. Zdrêtwia³ nagle i w³osy dêbem stanê³y mu na g³owie. Z oczyma, wywróconemi po bia³ka ¼renic, postawionemi w s³up, nieprzytomny, z ustami otworzonemi, z¿ó³k³y, zzielenia³y - straszny, jêcza³ starzec, ³apa³ powietrze, stêka³ ¿a³o¶nie - charcza³ z³owrogo... Krasnostawski zrozumia³, lecz znieruchomia³ na razie do tego stopnia, ¿e nie by³ w stanie poruszyæ siê z miejsca.. Po raz pierwszy w ¿yciu znajdowa³ siê wobec konaj±cego cz³owieka, patrza³ wiêc bezprzytomny prawie i b³êdny nieustannie na Gowartowskiego... Dr¿a³ przy tem na ca³em ciele, chwyta³o go co¶ za gard³o, przykuwa³o do miejsca, do ziemi. Równocze¶nie przygnêbiaj±ca cisza gniot³a mu piersi ciê¿arem, konaj±ce drgnienia i jêki umieraj±cego, niby ostrzem ze stali kraja³y niemi³osiernie wyprê¿one nerwy, a zarazem lêk niewyt³umaczony, dziwny, zatrz±s³ nim. Wiêc to ¶mieræ!.. ¶mieræ idzie ju¿, przybli¿a siê, okropna, bezzêbna, oto jej szkielet sunie obok, mija go!.. Zbli¿a siê teraz obojêtna do ³o¿a... nachyla nad konaj±cym... - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. - wstrz±sa ¶cianami pokoju - oto ¶miech jej straszny!.. Rzê¿enie konaj±cego odpowiada mu echem coraz przera¼liwiej, g³o¶niej... Ponuro jêczy on, skar¿y siê, miota !.. - Bo¿e!.. Bo¿e!.. Co... to? Co... to? - krzykn±³ Krasnostawski, schwyci³ siê za g³owê, zadygota³ raz jeszcze i porwawszy ze sto³u dzwonek - wybieg³. W milczeniu powszechnego u¶pienia rozleg³ siê niebawem rozpaczliwy d¼wiêk pokojowego dzwonka, wstrz±sn±³ murami !.. Gowartowski tymczasem czyniæ pocz±³ teraz rêkami jakie¶ szalone ruchy, gwa³townie odpêdza³ co¶, broni³ siê przed kim¶, jêcza³ jeszcze dono¶niej, chwyta³ powietrze, bezustannie charcza³.. Bieganie nape³ni³o niebawem dom ca³y. Garstka domowników i s³u¿by w kilka chwil pó¼niej nape³ni³a pokój dogorywaj±cego cz³owieka. Ostatnia przysz³a staruszka, klucznica, z gromnic± w rêku. ¯a³obn± ¶wiecê zapalono po¶piesznie i uklêkli wszyscy. Krasnostawski przy samem ³o¿u, trzymaj±c w d³oni rêkê pana Januarego. Ch³od³a mu ona w palcach coraz bardziej; stopniowo, powoli, charczenie, jêki, równie¿ ustawa³y, ucich³y wreszcie... Skupione milczenie komnaty, zamagnetyzowane wyczekiwaniem, trwog±, przerwa³ szelest, dla ucha prawie niedos³yszalny. Ostatnie w tej chwili ziemskie westchnienie cz³owiecze ulatywa³o z piersi starca - mknê³o w za¶wiaty... - Skoñczy³... - szepn±³ Krasnostawski. W¶ród klêcz±cych rozleg³ siê p³acz... Gdzieniegdzie p³omyk zapalonej gromnicy o¶wietli³ ponuro ¿ó³taw± plam± ¶ciany, sprzêty i szyby komnaty, drgaæ zacz±³ b³yskotliwy po twarzach klêcz±cych ludzi. Poczêto siê ¿egnaæ pobo¿nie... Wspólna, cicha, a pe³na g³êbokiej wiary prostych dusz modlitwa, z wol± Najwy¿szego godz±ca siê, pokorna, nape³ni³a mury pokoju, i a¿ do stóp Stwórcy-Pana ulecia³a skrzydlata - wznios³a siê tam, gdzie¶ wysoko, w ¶lad za zagadkow± drog± duszy zmar³ego, jakby mu niebo otworzyæ pragnê³a. --------- Pokra¶nia³e, czerwono-z³ote dzikiego wina li¶cie, pn±ce siê po bia³ych ¶cianach gowartowskiego dworu, zagl±daj± przez otwarte okno do ma³ego gabinetu, obitego kirem, a ruszane z lekka wietrzykiem, ko³ysz± siê w promieniach jesiennego s³oñca, powiew za¶ zefiru delikatnym dreszczem przebiega równie¿ po rzêdzie ¿ó³tawych u ¶wiec p³omyków, pal±cych siê woko³o katafalku, gin±cego w zieleni cieplarnianych kwiatów. Obci¶niêty w ubranie czarne, wytworny - pan, nawet tu, za ¿ycia progiem, na podwy¿szeniu le¿y January Gowartowski... Zesztywnia³e palce jego trzymaj± kurczowo w d³oni krucyfiks, zaczesany starannie w±s mlecznosiwy, sumiasty, polski, odbija piêknie na bia³em, jak marmur, obliczu starca, a twarz ta, zadum pe³na, pogr±¿on± byæ tylko siê zdaje w g³êbokim, cichym ¶nie. Kamienny to sen!.. Sen za¶wiatów, wieczno¶ci, zagadki bytu i ¶wiadomo¶ci prawdopodobnie tego, o co w dumie swej pokorny, rozbiæ siê musi rozum ludzki; sen straszny - obojêtny na wszystko doko³a!.. I niczem ju¿ s± dla niego sprawy tego pado³u; niczem troski, cierpienia ziemskie i niepokoje, niczem rado¶nie igraj±ce po pokoju s³oñce - niczem wreszcie bole¶æ i smutek klêcz±cej u stóp katafalku, sêdziwej kobiety-siostry!.. Przyby³a w przeddzieñ marsza³kowa Warnicka, dr¿±cemi, zbiela³emi usty szepcze teraz modlitwy, z ócz jej zmêczonych co minut parê upada ³za cicha, a wzrok z bole¶ci± t³umion± wpatruje siê w rysy ukochane. I modli siê znów pokorna!.. Lica Gowartowskiego bowiem nic nie mówi± zupe³nie !.. Spokój i martwota nieziemska wyryte s± na nich, a pogoda tylko jaka¶ nieuchwytna, cicha, ¶wiadczyæ siê zdaje, ¿e nie czuje on ju¿ nic, a w ka¿dym razie, i¿ docze¶nie na pewno nie cierpi ju¿ wcale. - Módlcie siê, p³aczcie... przyjd¼cie - odejd¼cie... zakopcie w ziemiê... Róbcie, co chcecie - wszystko mi jedno!.. - mówi± sob± wyra¼nie zesztywnia³e cz³onki zmar³ego. A tymczasem przez otwarte okno do ciasnego naro¿nego pokoju wpadaj±, igraj± coraz rado¶niej promienie s³oñca, p³yn± jakie¶ dalekie z pól pie¶ni, pogwary - oddalone ¿yciowe echa... Babiego lata niæ wpada tu z wietrzykiem i osiada cicho na bujnej siwej czuprynie zmar³ego... W tej samej chwili drzwi od komnatki odmykaj± siê ostro¿nie i do pokoju wsuwa siê ros³y, siwiej±cy ju¿ mê¿czyzna... To £ady¿yñski. I on, przygnany straszn± wie¶ci± choroby gro¼nej, pod±¿y³ do przyjaciela lat m³odych, przybywszy jednak - za pó¼no. Twarz jego, zazwyczaj pogodna, ironiczna, wyra¿a w tej chwili ból niek³amany. Zbli¿a siê milcz±co, opatruje p³omyki ¶wiec, przestawia kwiaty, a poprawiwszy poduszkê - zrzuca z g³owy Gowartowskiego swawoln± niæ jesieni, i ukl±k³szy, g³owê opiera o katafalk, w bolesnej zadumie. Mija tak d³uga chwila. Poczem drzwi skrzypi± znowu, na progu ukazuje siê dorodna Krasnostawskiego postaæ. Obj±wszy wzrokiem pokój i znajduj±ce siê w nim osoby, wzdycha ciê¿ko, nastêpnie za¶ zbli¿a siê do £ady¿yñskiego i opiera lekko sw± rêkê na jego ramieniu. Potrz±sa niem delikatnie raz, drugi... Za trzeciem dopiero dotkniêciem budzi siê £ady¿yñski z bolesnego zamy¶lenia i unosi g³owê.. - A, to pan? - pyta cicho - có¿ to?... Jakby w odpowiedzi jednocze¶nie do pokoju wpada wyra¼nie oddalony jeszcze nieco d¼wiêk dzwonków, i zg³uszony gdzie¶ po sio³a drodze, daleki têtent i turkot kó³ powozu. I w ¶lad za tem szeptem na pytanie pana Emila odpowiada Krasnostawski. - Ze stacyi konie wracaj±... O ile wzrok mnie nie myli, kto¶ jest w faetonie... Zdaje mi siê, ¿e to - oni... £ady¿yñski, s³uchaj±c go uwa¿nie, ju¿ powoli powsta³ by³ z klêczek. - Mo¿e szanowny pan dobrodziej bêdzie tak ³askaw wyj¶æ na ganek - ci±gnie dalej Krasnostawski. - Pani± marsza³kowê - tu zni¿a g³os jeszcze bardziej - fatygowaæ nie wypada... Ja za¶ pana Dzier¿ymirskiego nie znam... A tu, do wiadomo¶ci zgonu... - Tak, tak! - przerywa pan Emil, - dobrze, mój panie, idê... Ale prawda - zatrzymuje siê - trzeba uprzedziæ marsza³kowê, bo siê biedaczka wystraszy. £ady¿yñski pochyla siê ku klêcz±cej pani Melanji i szeptem co¶ jej przek³ada. Wpó³przytomnie s³ucha go marsza³kowa Warnicka, po chwili za¶ wstaje i ze smutkiem bezbrze¿nym, wzdycha kilkakrotnie... Jednocze¶nie dwaj mê¿czy¼ni wychodz± szybko, oddalony bowiem przed chwil± jeszcze turkot pojazdu wstrz±sa ju¿ oto murami domu i powóz snaæ zaje¿d¿a ¶piesznie na dziedziniec. Odg³os dzwonków dono¶nie przerywa martw± ciszê... Powóz staje. A nastêpnie, a¿ tu, popod stopy umar³ego cz³owieka niewyra¼ne jakie¶ zg³uszone dochodz± g³osy i szmery... Nagle, o milcz±ce ¶ciany pa³acu obija siê krzyk kobiecy bolesny, straszny, oraz st³umiony jeszcze oddaleniem jêk rozpaczliwy. W ¶lad za tem rozlegaj± siê kroki, coraz szybsze, bli¿sze, a pó¼niej ju¿ ca³kiem dono¶nie tym razem, szelest sukni i ³kanie. Jeszcze chwila... I cisza pokrytego kirem, ton±cego w s³oñcu i gromnic ¶wietle, zak±tka, sfinksowy, dumny majestat ¶mierci brutalnie przerywanym zostaje. Drzwi roztwieraj± siê nerwowo, ruchem gwa³townym, od silniejszego pr±du powietrza ga¶nie przy katafalku ¶wiec kilka, i do pokoju wbiega ubrana w podró¿ne szaty, p³acz±ca Ola... Za ni±, ukazuje siê ¶niade spokojne oblicze Dzier¿ymirskiego i wytworna sylwetka jego. Jednocze¶nie murami komnaty wstrz±sa krzyk bólu, rozpaczy, a zarazem ha³as drugorzêdny jaki¶, inny... To Ola ju¿ na kolanach... Obejmuje ona ramionami zimne, martwe cia³o rodzica, odtr±ciwszy równocze¶nie niebacznie przeszkadzaj±ce jej wysokie srebrne lichtarze, z chrzêstem padaj±ce w tej samej chwili na ziemiê... Kto¶ schyla siê po¶piesznie i opodal ustawia je ponownie... Tymczasem krzyk beznadziejnego cierpienia wydziera siê z ust Oli. - Tato !... tatusiu !.. przebacz!.. - wo³a m³oda kobieta, p³acz±c, wij±c siê z rozpaczy. - Ojcze!.. ojczulku!.. przebacz!.. - koñczy w ³kaniu, szlochaj±c. Na d¼wiêk s³ów ostatnich chmura osiada na wynios³em czole Romana. - Ty¶ winien tak¿e!.. ty równie¿!.. To dzie³o tak¿e twoje! - szepce mu co¶ w duszy w tej chwili i instynktownie blednie, pochyla siê i klêka po drugiej stronie katafalku. A Ola ¶ciska, ca³uje teraz rêce, twarz i zimne czo³o starca, oblewa je ³zami, w³osy ojcowskie pie¶ci i tuli sw± g³owê do serca, co biæ ju¿ na zawsze przesta³o!.. - Ty nie umar³e¶ - szepce - ty ¶pisz tylko!.. ty nie umar³e¶!.. - powtarza uparcie. - To byæ nie mo¿e - nie mo¿e!!.. Powsta³a z klêczek marsza³kowa Warnicka podtrzymuje wij±c± siê w bólu kobietê z jednej strony - z drugiej opiekuñczo podpiera j± £ady¿yñski. Wszystkim ³zy krêc± siê w oczach, jeden Roman tylko nieczu³ym byæ siê zdaje pozornie, ale twarz jego kredowo - blada i brwi ¶ci±gniête ¶wiadcz±, i¿ i on, w tej chwili przynajmniej - cierpi. Klêczy wci±¿ nieruchomo, my¶li... Poza nim, ¶wiadek niemy tej sceny, stoi Krasnostawski, wzruszony, bezradny. Opodal stary lokaj domowy patrzy osowia³y. - Z³oty tatuniu !!.. z³oty !!.. - wo³a znów Ola, prosz±co, b³agalnie; z przerwami ma³emi, jêkliwy, przeplatany ³kaniem, odzywa siê bezustannie g³os córki-sieroty, a echo jego p³ynie przez okno w dal, do parku, na step i pola!.. I za g³osem zrozpaczonej jedynaczki, hejna³em wspólnym p³akaæ, ³kaæ oto zdaj± siê stare drzewa parku; szumem swych li¶ci drobnych brzoza nad wod± wie¶æ tê powtarza dalej, p³acz±c sama, a jêk bole¶ci, podchwycony akordami przyrody, p³ynie, p³ynie w dal... I wszystko, zda siê teraz, za panem swym boleje !.. A wiêc i staw, ¶ni±cy fali swej szmerem, i ³any, i polne kwiecie, i step, strz±saj±cy z traw swych niby ³zy ¿alu - drobne kropelki rosy... Jeden tylko umar³y, jak g³az nieczu³ym jest na jêk, ból swego dziecka. Lecz czy¿ to z³udzenie?.. Pod poca³unkami przed chwil± i ³z± jedynaczki, zdawa³o siê, ¿e oto znika z alabastrowego czo³a starca g³êboka, zastyg³a tam zmarszczka, i ca³kiem ju¿ teraz pogodne, obojêtne, ¶ni ono dalej bez koñca... Mo¿e dusza z poza stref ¶wiata niewidzialna zab³±ka³a siê jeszcze tutaj przed dalsz± w wieczno¶æ zagadkow± wêdrówk±?.. A mo¿e trup s³ysza³ jeszcze ? Któ¿ wie? któ¿ zgadnie? - Ojcze!.. ty ¿yjesz!!.. tato... tatusiu!.. Biedna ja... biedna... nieszczê¶liwa... - bezzmiennie; tylko coraz ciszej i ciszej, rozlega siê dalej u stóp starca wo³anie Oli, w spazmach ³kañ bolesnych, bezsilne, straszne w swej grozie, bólu - coraz beznadziejniejsze. - Tatuniu!!.. Ta... tu... niu!.. - kona wreszcie krzyk m³odej kokiety... Milknie, oddany echem parku, pogwarami sio³a i pól szerokich... pó³omdla³± i s³ab± ¿onê wynosi po¶piesznie na rêkach Dzier¿ymirski z powleczonej kirem komnaty. Wystraszeni pod±¿aj± za nim wszyscy... To ¿ycie ju¿ ze ¶mierci± walczyæ poczyna³o. Przepotê¿ne w swej sile, nie lubi±ce, by zapominano o niem, odrywa³o w tej chwili despotycznie od nieboszczyka, w skupieniu otaczaj±cych go dot±d ludzi. Troska o ¿ywym wziê³a górê!.. W promieniach radosnych jesiennego s³oñca, w ciszy, graj±cej tylko powa¿nym szumem drzew ogrodu - w chwilowym nie³adzie wpó³ przygas³ych ¶wiec i poodsuwanych kwiatów, niewzruszony w swym majestacie ¶mierci - umar³y pozosta³ sam. *** Od pogrzebu Januarego Gowartowskiego minê³o dni kilka. W pogr±¿onym ju¿ we ¶nie pa³acu w Gowartowie pali³o siê jeszcze ¶wiat³o w jednym pokoju, rzucaj±c w noc ciemn± promieñ jaskrawy przez okienne szyby. W kancelaryjnym gabinecie dawnego pana, a dzi¶ sypialni nowego dziedzica, Dzier¿ymirskiego, on sam, znu¿ony dniem minionym, a nader dlañ obfitym w niezwyk³e zdarzenia, k³ad³ siê do snu i z wolna rozbiera³ leniwie. Na stoliku obok ³ó¿ka sta³a odkorkowana butelka szampana i kieliszek wysoki, z kryszta³u, oraz odemkniête pude³ko cygar. Roman po chwili zapali³ jedno z nich, nala³ sobie wina i wypi³ haustem jeden kielich, poczem zmêczony, wsun±wszy siê pod ko³drê, zgasi³ ¶wiat³o. Odetchn±³ parê razy g³o¶no, z ulg±, przeci±gn±³ siê, a¿ zatrzeszcza³o staro¶wieckie ³o¿e, ziewn±³ smakowicie, zaci±gn±wszy siê za¶ wyborowem cygarem, my¶leæ pocz±³ o ukoñczonym dniu dzisiejszym, a prze³omowym w dotychczasowem ¿yciu jego. Dzi¶ to bowiem odby³o siê otwarcie testamentu nieboszczyka. Stosownie do woli zmar³ego, córka jego stawa³a siê jedyn± spadkobierczyni± kilkakroæstotysiêcznego maj±tku... Dzier¿ymirski powtórnie wyci±gn±³ siê z lubo¶ci± w szerokiem, szeleszcz±cem po¶ciel± ³o¿u. - Tak, kilkakroæ-stoty-siêcz-nego... - szepn±³ do siebie z zadowoleniem. U¶miechn±³ siê... Dwa dni temu jeszcze, jad±c tu, a przeczuwaj±c zgon ojca Oli, - by³ pewnym niemal, i¿ on córkê za niepos³uszeñstwo wydziedziczy³. Ju¿ dnia nastêpnego po przybyciu do Gowartowa przyjemnie bardzo rozwia³y siê jego trwogi; wzruszonej opowiadaniem o ostatnich chwilach pana Januarego córce, w obecno¶ci Romana, wrêczy³ by³ Krasnostawski podarty w³asnorêcznie przez umieraj±cego ojca testament. On za¶, pomimo to, w±tpi³ jeszcze... Ba³ siê otwarcia ostatniej woli nieboszczyka, z³o¿onej oficyalnie u notaryusza; i tutaj zdawa³ siê przeczuwaæ podstêp jaki¶ mo¿e i przykr± niespodziankê. Dzi¶ wreszcie pierzch³y bezpowrotnie niepokoje ostatnie. Z ni± ucieka³ równie¿ strach bliskiego bezpieniê¿nego jutra, które czeka³o nañ, czyha³o z wydaniem ostatnich paru tysiêcy, pozosta³ych z poprzedniej fortunki, ¿yciem nad stan przez lat trzy lekkomy¶lnie wydanej. Tu Dzier¿ymirski u¶miechn±³ siê szydersko. Nie, stanowczo, pieni±dz do niego siê garnie!.. Ten, który posiada³ dot±d, choæ wygrany, pali³ go czêstokroæ, pomimo wszystko, przypomnieniem przesz³o¶ci. Sofizmatami wt³umia³ w siebie wspomnienia gryz±ce, lecz jednocze¶nie i instynktownie jakby rozrzuca³, pozbawia³ siê grosza, tam, gdzie¶ na dnie duszy w³asnej, choæ nie przyznawa³ siê pozornie do tego, rad nawet bêd±c, i¿ z³oto w±tpliwe sz³o - nik³o... Jakby otrz±saj±c siê z tego samopoczucia, Dzier¿ymirski poruszy³ siê niespokojnie i powróci³ my¶l± do tera¼niejszo¶ci mi³ej. On i Ola - wszak to jedno. Dzi¶ zatem, pomimo praw miejscowych, de facto, stawa³ siê panem okaza³ej i pañskiej, w³asnej fortuny. I pokryta, st³umiona wa¿no¶ci± chwili, smutkiem Oli, oraz ca³ego domu - przez dzieñ ca³y - teraz dopiero, w ciszy u¶pienia pa³acu, w czterech ¶cianach sypialni, rozsadzaæ poczê³o Dzier¿ymirskiemu piersi egoistyczne zadowolenie wewnêtrzne. Szczerze ¿a³owaæ zmar³ego Roman w istocie nie móg³. Poza innemi cechami charakteru dodatniemu i mi³emi, arystokrata z przekonañ, nieprzystêpny i dumny wzglêdem tych, których pragn±³ trzymaæ od siebie z daleka, takim tylko, a nie innym, okaza³ siê nie¿yj±cy pan January, w stosunku do dzisiejszego swego ziêcia. Dzier¿ymirski nie bola³ wiêc wcale nad strat± te¶cia swego... Teraz za¶, powoli pal±c cygaro, my¶l jego, przesun±wszy siê obojêtnie po wypadkach ¶mierci pana Januarego i jego pogrzebu, zatrzymuj±c siê przy tych zdarzeniach tylko ze wzglêdu na bole¶æ drogiej mu Oli - swobodna, pomyka³a obecnie chy¿o w przysz³o¶æ. Od jutra staje siê panem!.. Bêdzie administrowa³ dobra, zbiera³ dochody... I Romana upaja³o to jutro!.. Lat temu parê skromny student, korepetytor bez grosza przy duszy, ¼le odziany, od¿ywiany - biedny... Pó¼niej zrz±dzeniem losu ¶lepego w³a¶ciciel sumki poka¼nej grosza... Dzi¶ dziedzic, pan ca³±, gêb±!.. - Do dyaska !.. - mrukn±³ Dzier¿ymirski i u¶miechn±wszy siê z zadowoleniem, musia³ przyznaæ jednak, ¿e ¶wiat nie tak z³y i nic nie wart, jak nazywa³ go ongi, w pesymizmu chwilach, i ¿e ¿ycie czasami bywa wcale mi³em. - I có¿ mog± o mnie z³ego powiedzieæ ludzie, ¶wiat ca³y? - rezonowa³ dalej w my¶lach swych Roman. - Nic zupe³nie. O zgubie niezwróconej wszak nikt nic nie wie, ka¿dy za¶ znaj±cy mnie przedtem, gdy dzi¶ mnie spotka, powie tylko z przekonaniem: Zuch, poradzi³ sobie w ¿yciu!.. - A jak? któ¿ o to pytaæ bêdzie... Dzier¿ymirski, poczuwszy znów pragnienie, w pó³¶wietle pokoju odnalaz³ kieliszek i butelkê szampana, któr±, powodowany jakim¶ dziecinnym wprost kaprysem, przyniós³ sam sobie wieczorem z "w³asnej" piwnicy; nalawszy wina, napi³ siê chciwie. Rado¶æ za¶ jego wewnêtrzna, poza egoistyczn± samowiedz± przysz³ego bytu, mia³a równie¿ na jego obronê, przyznaæ nale¿y, i szlachetniejsz± podstawê. - Teraz bêdê mia³ na to, by oddaæ to, co znalaz³em - mówi³ sobie w³a¶nie w tej chwili, trzymaj±c machinalnie w rêku wysoki kryszta³owy kielich od wina, a w my¶lach bezwiednie i niejasno zarazem uk³ada³ ju¿ wzglêdem tego plany na przysz³o¶æ. - Ukrytym celem ¿ycia mego bêdzie znale¼æ, odszukaæ koniecznie zagadkowego w³a¶ciciela zgubionych dwudziestu siedmiu tysiêcy - szepta³ cicho Roman do siebie, - a oddawszy mu jego pieni±dze, oczy¶ciæ siê w ten sposób z plamy przesz³o¶ci!.. - Muszê j± zmazaæ! Czystym byæ muszê!.. - z si³± powtórzy³ g³o¶niej. - Choæbym mia³ ¶wiat z posad poruszyæ! - dokoñczy³ z moc± i umilk³, a równocze¶nie w piersiach jego zapala³a siê teraz jaka¶ gor±czka czynu. Zdawszy za¶ sobie natychmiast sprawê z tego stanu swego, Dzier¿ymirski poruszy³ siê w po¶cieli swej niespokojnie. - Tak, ja go znajdê! - mówi³ sobie w my¶li dalej. - Znajdê, dla tego choæby, i¿ nie unikaæ boja¼liwie, jak dot±d, ale ¶mia³o szukaæ go bêdê. Ale... - tu Roman zatrzyma³ siê w my¶lach, - ale, by dopi±æ tego - powtórzy³ - wszak muszê wyp³yn±æ na arenê szersz± ¶wiata!.. Bo przecie¿ tu, choæ bêdê panem Gowartowa, nic przecie w tym wzglêdzie uczyniæ nie zdo³am!.. - A wiêc - gdzie ?.. - drêczyæ go, mêczyæ poczê³o pytanie. Dzier¿ymirski brwi zmarszczy³. Powtórnie, znowu poczu³ w sobie jak±¶ nieprzepart± chêæ czynu, a równocze¶nie zrozumia³ nagle, ¿e rado¶æ jego chwilowa, przelotna z odziedziczenia maj±tku by³a s³omianym tylko ogniem! Bo, rzeczywi¶cie... Ambicya bowiem, czasem ¼le umieszczona - pojêta, lecz jedna i ta sama zawsze, która dot±d pcha³a go ¶lepo naprzód, i teraz, choæ zosta³ panem i zdoby³, czego pragn±³, uka¿e mu niew±tpliwie inne znów braki obecnego po³o¿enia, "i¶æ" naprzód ka¿e, wynie¶æ siê ponad drugich zachêcaæ bêdzie - nurtuj±ca, despotyczna - nie pozostawi go w spokoju! Wzi±wszy za¶ jeszcze pod uwagê u¶piony wyrzut sumienia i chêæ zmazania plamy z w³asnej uczciwo¶ci - przysz³o¶æ ta, przed chwil± jeszcze wymarzona, idealna... ju¿ teraz przed wzrokiem Romana pokrywa³a siê cieniem. Samowiedza powy¿sza pokry³a chmur± na chwilê piêkne rysy Dzier¿ymirskiego. - Ha!.. zobaczymy!.. - rzek³ zupe³nie g³o¶no, a wypiwszy do koñca szampañskie wino, postawi³ kielich na stole tak silnie, ¿e lejkowaty, delikatny, prys³ on i szcz±tki kryszta³u upad³y z brzêkiem na ziemiê. Pierwszym ruchem pana na Gowartowie by³o siêgniêcie po zapa³ki, my¶l za¶ zapalenia ¶wiecy, by zebraæ szk³o st³uczone, przemknê³a mu przez g³owê. Powstrzyma³ siê jednak i mrukn±³ zcicha: - Po co? Mam przecie na zawo³anie kamerdyra i dwóch lokai... Sprz±tn± jutro... Poczem, znu¿ony my¶lami, przytuli³ g³owê do poduszki, usi³uj±c zasn±æ. -------------- CZÊ¦Æ DRUGA By³a wiosna... Od opisanych zdarzeñ pi±ta ju¿ z kolei tak samo urocza zawsze, u¶miechniêta i weso³a - nowa wiecznie, w zieleni i blaskach wschodzi³a ona znowu nad ¶wiatem. Pe³na w przysz³o¶æ wiary i nadziei krzepi³a serca, rozja¶nia³a umys³y, sia³a po twarzach ludzkich u¶miechy radosne, a rozogniaj±c wyobra¼niê, zmys³y - upajaj±c swem tchnieniem, majowem, ¶wie¿em - sz³a zwyciêska, królewska, wspania³a... Przez wpó³przymkniête okno powiew jej, ³±cznie z g³uchym gwarem ulic wielkiego miasta, wdziera³ siê do umeblowanego powa¿nie, obszernego gabinetu, gdzie przy biurku okaza³em, a zarzuconem papierami, listami, ksiêgami i pismami, siedzia³ Roman Dzier¿ymirski i s³ucha³ mówi±cego co¶ do niego m³odego mê¿czyzny. Po chwili ten¿e umilk³, w pokoju zapanowa³a cisza, zamykaj±ca snaæ powa¿n± i czas d³u¿szy tocz±c± siê rozmowê. Roman zamy¶lony, uj±wszy w dwa palce jaki¶ papier, z³o¿ony we czworo, postukiwa³ nim machinalnie o amarantowe sukno biurka, przybysz za¶ milcza³, wpatrzony w niego - na odpowied¼ czeka³ cierpliwie, bawi±c siê tymczasowo trzymanem w rêku no¿em do rozcinania. Go¶æ nieznajomy by³ niskiego wzrostu; twarz mia³ my¶l±c±, ruchliw± i zmienn±, ca³a za¶ jego powierzchowno¶æ, wyra¼nie zdradzaæ siê zdawa³a, kogo¶ ze sfer finansów, lub przemys³u. Przeniós³szy niebawem wzrok z twarzy Dzier¿ymirskiego na otaczaj±ce go sprzêty w gabinecie, pobie¿nie przygl±daæ mu siê zacz±³. Rzuci³ wiêc okiem na stoj±cy opodal stó³ du¿y, przykryty zielonem suknem, a przeznaczony zapewne do sesyi i narad, na otaczaj±ce go fotele, skór± kryte, na dwie, szafy ksi±¿ek, zegar - cacko staro¿ytne; spojrza³ na parê konsol, stolików, i innych zbytkownych gracików - wreszcie, zniecierpliwiony d³u¿szem milczeniem gospodarza, zagadn±³: - Zatem... panie prezesie? Dzier¿ymirski ockn±³ siê, i ju¿ otwiera³ w³a¶nie usta, by co¶ odrzec, lecz zatrzyma³ siê nagle, drzwi bowiem skrzypnê³y, i wszed³ lokaj, trzymaj±c du¿y list na tacy. - Jaki¶ pan to przyniós³, czeka³ bardzo d³ugo, - obja¶ni³, - w koñcu kaza³ mi list oddaæ ja¶nie panu, a sam poszed³... - Przepraszam pana!.. - rzuci³ Roman go¶ciowi swemu - pan pozwoli, nieprawda¿? - i rozerwa³ kopertê przyniesionego pisma. Spojrza³ na æwiartkê papieru formatu handlowego, z kilkunastoma tylko wierszami, pisanymi czytelnie na maszynie, i kilkoma hieroglifami podpisów. Lokaj znik³ tymczasem, a, jednocze¶nie Dzier¿ymirski, skoñczywszy czytanie, ponownie zwróci³ siê do go¶cia swego, lecz i tym razem znowu przeszkodzono mu. Kto¶ puka³ do drzwi dyskretnie. - Proszê!.. - rzek³ Roman g³o¶no. Drzwi roztworzy³y siê szybko. Do gabinetu wszed³ m³odzieniec bardzo wysoki, ubrany modnie, o powierzchowno¶ci wytwornej i pañskiej, oraz ruchach naturalnych, swobodnych, nerwowych nieco tylko i zbyt prêdkich. Przeprosiwszy po¶piesznie siedz±cego przemys³owca, Dzier¿ymirski zerwa³ siê na widok wchodz±cego. - Pardon... mille fois... pardon!.. Kochany prezesie, s³ówko tylko jedno - mówi³ ju¿ tymczasem przyby³y, a ujrzawszy powstaj±cego instynktownie go¶cia, do¶æ grzecznie rzuci³ w jego stronê. - Przepraszam bardzo, stokrotnie... pana... sekundê tylko!.. - uj±wszy za¶ ramiê Dzier¿ymirskiego, nachyli³ siê ku niemu, odprowadzi³ dalej nieco i pó³g³osem mówiæ pocz±³ co¶, z ¿ywo¶ci± i gestykulacy±, stoj±c z nim razem po¶rodku gabinetu. Po chwili, odprowadzony a¿ do drzwi, z atency± wyra¼n±, po¿egna³ siê serdecznie z Romanem i znikn±³ za portyer± i drzwiami. Dzier¿ymirski tymczasem powraca³ ju¿ do go¶cia swego, a przeprosiwszy go raz jeszcze, doda³ na pozór niedbale: - To w³a¶nie ksi±¿ê-ordynat B... nie zna pan?... Mia³ do mnie interes bardzo pilny... Tu znów - wskaza³ na otrzyman± przed chwil± korespondencyê, - zaproszenie na ogólne zebranie akcyonaryuszów jednej z naszych kolei. Dzi¶ mam piêæ sesyj... - ci±gn±³ dalej w tym samym tonie, - tam - uczyni³ g³ow± niewyra¼ny ruch ku drzwiom, - czeka masa interesantów... Wszystkie godziny dnia policzone... - Wobec tego - zatrzyma³ siê znowu Roman - nie wiem doprawdy - mówi³ zwolna - czy przyj±æ mogê tak zaszczytny wybór panów... Po prostu nie mam w ogóle czasu... Nie, nie mogê ! Cieñ przeszed³ po obliczu nieznajomego, chcia³ co¶ zaprotestowaæ, lecz Dzier¿ymirski ju¿ mówi³: - Przykro mi tylko, i¿ panowie z tego powodu ambaras prawdopodobnie mieæ bêd±... - zatrzyma³ siê chwilê i wskaza³ na trzyman± do niedawna, w rêku odezwê jednego z pierwszorzêdnych akcyjnych towarzystw wêglowych, w której donoszono mu w³a¶nie o wyborze go podczas ostatniego zebrania akcyonaryuszów na przewodnicz±cego w komisyi rewizyjnej. - Lecz wyznaæ muszê - ci±gn±³ dalej i u¶miechn±³ siê przy tem z lekka, - ¿e nawet czynno¶æ, proponowana mi przez panów, zastaje mnie ca³kiem nie przygotowanym. Po prostu - tu po wargach Romana przemkn±³ powtórnie u¶miech - dziedzina to rzeczy, dla mnie nie tak dok³adnie i zupe³nie znanych... Terra incognita... - sk³oni³ g³owê ruchem lekkim - stanowiska podobnego nie mia³em jeszcze dot±d... I Dzier¿ymirski zamilk³ na chwilê poczem swobodnie dorzuci³: - Ale! prawda... Zapomnia³em jeszcze powiedzieæ szanownemu panu... Za parê dni wyje¿d¿am na czas d³u¿szy za granicê, dla wypoczynku. Roman zatrzyma³ siê i pytaj±co spojrza³ na go¶cia swego. - O!.. to najmniejsza... - odpar³ szybko przemys³owiec - czynno¶æ komisyi w roku bie¿±cym wypada dopiero za miesiêcy kilka, a odbywa siê w ogó1e nieczêsto... Co za¶ do pierwszego punktu... rzecz to równie¿ ma³ej wagi... - Nie chodzi nam bynajmniej o jednostkê tak dalece rutynowan±, - przepraszam za wyra¿enie i m³ody cz³owiek u¶miechn±³ siê lekko - lecz o cz³owieka tych wp³ywów i stanowiska, oraz zaufania szerokich kó³ naszego miasta, jakie pan prezes po paru latach zaledwie zdobyæ sobie potrafi³, i które niew±tpliwie, rzec mo¿na, posiada obecnie ju¿ w zupe³no¶ci... Dzier¿ymirski teraz z kolei u¶miechn±³ siê na tak jasne postawienie kwestyi. Rzeczywi¶cie, lat temu kilka, gdy nieznany tu zgo³a jeszcze przyby³ osiedliæ siê w mie¶cie, czy¿by ¶ni³o siê nawet komu przyj¶æ doñ z tego rodzaju propozycy±. B³ysk zadowolenia mi³o¶ci w³asnej przemkn±³ w tej chwili po licach Dzier¿ymirskiego. - Nie traci³e¶ czasu daremnie - mówi³ mu wewnêtrzny g³os i uczucie pychy rozpiera³o piersi. Milczeniu zaleg³e przerwa³ tymczasem g³os przemys³owca. - Zatem - rzecz za³atwiona nieprawda¿? Pan prezes - przyjmuje?... Dzier¿ymirski zawaha³ siê sekundê jeszcze, pochlebstwo jednak, podane zrêcznie, dzia³aæ poczyna³o. Zdecydowa³ siê daæ odpowied¼ przychyln±. - No... trudno!.. - wycedzi³ z wolna, obojêtnie i z pozornym przymusem. Pomimo obowi±zków i odpowiedzialno¶ci, które wk³adaj± na mnie czynno¶ci i stanowisko przewodnicz±cego w komisyi, przyj±æ ju¿ chyba muszê!.. - Wybór panów akcyonaryuszów zreszt± takiego zwi±zku, jakiem jest Towarzystwo panów - tu Roman sk³oni³ siê grzecznie w stronê go¶cia swego, a bêd±cego - ci±gn±³ dalej - bez pochwa³ i przesady, w rozkwicie obecnym jednem z pierwszorzêdnych w kraju - zaszczyt mi tylko przynosi - i Dzier¿ymirski w tem miejscu przemówienia swego pochyli³ z lekka g³owê. - Co za¶ do czynno¶ci rewizyjnych, mam nadziejê równie¿ - koñczy³ - i¿ chyba im podo³am, tymbardziej - u¶miechn±³ siê tym razem nieco dumnie - ¿e zajêæ bardzo podobnych, choæ tak ró¿norodnych, piastujê od pewnego czasu moc niezliczon±... - O, naturalnie! - przy¶wiadczy³ go¶æ skwapliwie, - zreszt± przyjemno¶æ mia³em powiedzieæ ju¿ panu prezesowi w toku rozmowy dzisiejszej, ¿e zdaniem jest jednog³o¶nem akcyonaryuszów naszego Towarzystwa, i¿ w ca³em mie¶cie nie ma formalnie nikogo, kto by lepiej od pana prezesa czynno¶æ wzmiankowan± obj±æ zdo³a³. Dzier¿ymirski na to znowu pochlebstwo nowe w milczeniu nisko pochyli³ tylko g³owê i powsta³ z siedzenia. Go¶æ jednocze¶nie z krzes³a zerwa³ siê szybko. - Dziêkujê i uciekam, panie prezesie, czas - to pieni±dz, a przys³owie to nigdzie chyba lepiej, ni¿ tutaj, zastosowanem byæ nie mo¿e. - Proszê wyraziæ tymczasowo moje podziêkowanie panom z Rady Zarz±dzaj±cej,- odpar³ uprzejmie Dzier¿ymirski. - W sprawie tej zreszt± wpadnê osobi¶cie do biur Towarzystwa, przed mym wyjazdem. - S³uga pañski!.. - rzuci³ jeszcze przyby³y w uk³onie i w ¶lad za tem znik³ za drzwiami. Dzier¿ymirski krokiem miarowym przechadzaæ siê pocz±³ po pokoju. - Wiêc i ta akcyjna spó³ka wêglowa - my¶la³ - obracaj±ca kapita³ami, najpotê¿niejszymi mo¿e w kraju, ceniona, znana, wybra³a go równie¿! Wiêc i oni doñ przyszli! Wpo¶ród siebie nie znale¼li nikogo, godniejszego, by piastowaæ urz±d, tak pe³en zaufania!.. - w umy¶le Romana bezustannie nad innemi górowa³o wra¿enie wizyty ostatniej. Duma wci±¿ rozsadza³a mu piersi, u¶miech zadowolenia b³±ka³ siê po ustach; Roman, zamy¶lony, przebiega³ ci±gle swój gabinet wielkimi krokami. Nagle rozmy¶lanie to, tak wielce dlañ mi³e, przerwane zosta³o wej¶ciem lokaja. - Jaka¶ nieznajoma pani w ¿a³obie chce widzieæ siê z ja¶nie panem - zaanonsowa³. - Jak siê nazywa? - Oto bilet, ja¶nie panie... Dzier¿ymirski wzi±³ z r±k s³ugi kartkê brystolu i przeczyta³ wylitografowane na niej nazwisko; nic jednak nie powiedzia³o mu ono. - Pro¶! - rzek³ krótko. Lokaj wyszed³, a Dzier¿ymirski zbli¿y³ siê z wolna do swego biurka i usiad³ przed niem, spojrzawszy przy tem mimo woli na le¿±ce tam porozrzucane papiery. - A... prawda!.. - mrukn±³ pó³g³osem do siebie i siêgn±³ jednocze¶nie po papier listowy, oraz kopertê. Przed nim, jako wice - prezesem zak³adów dobroczynnych, le¿a³ list znanego w mie¶cie i wp³ywowego ksiêcia S., z pro¶b± o umieszczenie w jednym z przytu³ków jakiego¶ schorza³ego biedaka. Odpowiedzi przychylnej w tej sprawie - któr± dnia poprzedniego sam ju¿ za³atwi³ osobi¶cie - nie da³ jeszcze ksiêciu; umoczywszy wiêc pióro, Roman pocz±³ pisaæ zamaszy¶cie. W tej samej chwili do komnaty wsunê³a siê przysadzista, krêpa postaæ czarno ubranej kobiety. Ma³ymi kroczkami podesz³a natychmiast do biurka i przemówi³a g³o¶no: - Przepraszam bardzo, ¿e tak natarczywie... Dzier¿ymirski, niezadowolony nieco, ¿e mu tak z nag³a przerwano w±tek listu, spojrza³ niechêtnie z pod oka na nowo przyby³±. Przed nim sta³a kobieta lat piêædziesiêciu mo¿e, o znêkanych rysach, ubrana nieco z staro¶wiecka, do¶æ zreszt± poza tem uk³adnej powierzchowno¶ci. - Niech pani spocznie, proszê... za chwilê s³u¿ê! - rzek³ uprzejmie i pocz±³ pisaæ znowu. - Doprawdy nie rozumiem sama, jak o¶mieli³am siê przyj¶æ tutaj, ale szlachetno¶æ, zacno¶æ szanownego prezesa... - us³ysza³ znowu Roman. Niecierpliwie tym razem wzniós³ na przyby³± spojrzenie i przerwa³ jej grzecznie, lecz sucho: - Przepraszam. Jak widzi szanowna pani, chwilowo zajêty jestem... Wszak pani nie pilno?.. - O, nie... przeciwnie... Tylko... Roman spu¶ci³ oczy i my¶l±ce czo³o, oraz pocz±³ pisaæ dalej, najspokojniej w ¶wiecie. W pokoju zaleg³o milczenie, przerywane li tylko zgrzytem pióra po papierze. Gdy Dzier¿ymirski list skoñczy³, podniós³ machinalnie oczy na nieznajom±. U¶miechn±³ siê mimo woli; spotka³ siê bowiem z dziwnie zabawnym i uszczypliwym wyrazem jej twarzy, oraz wejrzeniem z³em i jakby obra¿onem, które pod niespodzianym wzrokiem jego z³agodnia³o jednak natychmiast, przeistoczy³o siê w s³odkie i potulne, jak u baranka. Zaadresowawszy list, Dzier¿ymirski zadzwoni³ na lokaja. Gdy ten siê zjawi³, poleci³ mu odes³aæ pismo natychmiast. - Czy jest kto? - zapyta³. - Pan hrabia z Melsztyna... Czeka w salonie - brzmia³a odpowied¼. - Powiedz, ¿e przepraszam, i za chwilê go proszê! - rozkaza³ Roman, gdy za¶ lokaj znik³ za drzwiami, uprzejmie z kolei zwróci³ siê do nieznajomej. - S³ucham pani±... Czem s³u¿yæ mogê? Przyby³a poprawi³a siê na krze¶le, zrobi³a minê s³odsz± jeszcze, i zmieszana nieco przemówi³a: - Mój m±¿, znaj±c tak dobrze szanownego pana prezesa, tak czêsto wspomina³ mi o jego szlachetno¶ci, zacno¶ci, dobrem sercu, ¿e... - tu przerwa³a na chwilê, widz±c zdumion± minê Dzier¿ymirskiego, poczem ci±gnê³a znów dalej, straciwszy widocznie w±tek poprzednich my¶li, bo nie dokoñczy³a ju¿ poprzedniego zdania: - Mój m±¿, Nepomucyn, zawsze mawia³ mi takich ludzi potrzeba nam wiêcej, jak prezes Dzier¿ymirski; ludzi hartu, ¿elaznej woli, inteligencyi rzutkiej, prawo¶ci charakteru... O, mój m±¿ bardzo, bardzo ceni³ pana prezesa... - i zawik³awszy siê ponownie w wyg³aszane przez siê pochwa³y, nieznajoma zatrzyma³a siê chwilê. Dzier¿ymirski, zniecierpliwiony nieco, skorzysta³ skwapliwie z przerwy. - Przepraszam pani± - spyta³ grzecznie - jak godno¶æ i imiê mê¿a pani? Czy ¿yje?... - Nepomucyn Wygrzywalski - odpar³a zapytana - zmar³ rok temu... ¦wieæ, Panie, nad jego dusz±! - westchnê³a. Dzier¿ymirski zmarszczy³ brwi i zamy¶li³ siê chwilê. - Nie przypominam sobie, bym mia³ przyjemno¶æ znaæ osobê tego nazwiska... - wycedzi³ z wolna. Z pod u¶miechniêtych s³odkawo i mile, si³± woli u³o¿onych rysów przyby³ej, b³ys³o ku Romanowi ura¿one i gro¼ne spojrzenie. - Jak to ? - odezwa³a siê obra¿onym nieco i kwaskowatym jakby tonem. - Byæ nie mo¿e ?.. Pan prezes chyba przypomnieæ sobie tylko nie raczy... - A jak dawno? - ³agodniej nieco przemówi³ Dzier¿ymirski. - I ile razy - s³owa ostatnie podkre¶li³, u¶miechn±wszy siê ironicznie - widzia³ mnie m±¿ pani? - O! kilka razy zaledwie mia³ sposobno¶æ... - po¶pieszy³a z odpowiedzi± przyby³a. - Dwa, trzy mo¿e... Ale widzenie siê to by³o dlañ przyjemnem nad wyraz - utkwi³o mu w pamiêci... - Ach, m±¿ mówi³ mi tyle razy - ci±gnê³a dalej s³odkawo, z wymuszonym okoliczno¶ciowym u¶miechem, - ¿e, naturalnie, poza zas³ugami spo³ecznemi, tak przyjemnego, sympatycznego, mi³ego cz³owieka, jak pan, nie zna³ by³ dot±d, i dla tego te¿ my¶la³am, ¿e i pan prezes... - tu urwa³a swe przemówienie pani Wygrzywalska, ¶ledz±c na twarzy Romana wra¿enie s³ów swoich. Ten jednak¿e, zra¿ony nieco rzucanemi mu w twarz ni przypi±³, ni przy³ata³, pochlebstwami ju¿ powtórnie, i ca³kiem notabene, niezrêcznie, odrzek³ zimno: - O, proszê pani... Ja widujê po trzydzie¶ci, czterdzie¶ci interesantów dziennie... Po³owa z nich nieznan± mi bywa zazwyczaj - liczbie tych wiêc znajdowa³ siê zapewne m±¿ pani... Dlatego te¿ nie przypominam go sobie. Jak pocisk zjadliwe tym razem i ca³kiem ju¿ obra¿one uderzy³o w lica Dzier¿ymirskiego spojrzenie pani Wygrzywalskiej. - Dziwi mnie to niewymownie, ¿e tak uporczywie pan prezes przypomnieæ sobie mego mê¿a nie raczy... - odezwa³a siê uszczypliwie, a w glosie jej czuæ by³o ¶mierteln± obrazê. - Przecie¿ ostatecznie - mówi³a w tym samym tonie dalej - jak i mnie, tak i jego, tu w mie¶cie zna³o du¿o osób... Nie dalej, jak hrabiowie Olscy, zacno¶ci i poczciwo¶ci ludzie, z którymi mnie ³±czy nawet stosunek przyja¼ni... Wyjechali za granicê wczoraj w³a¶nie... Nastêpnie równie¿ i nieod¿a³owanej pamiêci ksi±¿ê Topór-Toporski Alfred tak ³askaw by³ za ¿ycia opiekowaæ siê nami... - koñczy³a przyby³a z godno¶ci±. - Chce zaimponowaæ mi znajomo¶ci± z ksi±¿êtami, a to orygina³ baba, - przemknê³o przez my¶l Dzier¿ymirskiemu i u¶miechn±³ siê jednocze¶nie, zrobi³ bowiem i inn± w tej chwili uwagê, a mianowicie, ¿e jako¶ za wiele by³o nieboszczyków w gronie ludzi, na których powo³ywa³a siê siedz±ca przed nim jejmo¶æ. Chc±c przytem przeci±æ zarazem zapowiadaj±c± siê prawdopodobnie znów na d³ugo tyradê s³ów, pozbawionych, jak i poprzednie, ¶cis³ej logiki, rzek³ szybko: - Przepraszam bardzo: Nie mog³a by mnie szanowna pani powiadomiæ jednak, czemu w³a¶ciwie zawdziêczam jej wizytê? Na tak jasno postawione ultimatum zmiesza³a siê przyby³a i wyj±ka³a: - Nie wiem doprawdy, jak ja, wdowa nieszczê¶liwa, zdoby³am siê na tak± ¶mia³o¶æ... Ale, przynaglona materyalnem po³o¿eniem bez wyj¶cia, ufaj±c w przyja¼ñ, któr± ¿ywi³ mój m±¿ nieboszczyk do pana prezesa, chcia³am prosiæ o drobn± po¿yczkê... - urwa³a na chwilê, poczem g³osem ¶mia³ym ju¿ teraz i godno¶ci pe³nym, doda³a: - Co do oddania - nie mo¿e byæ obawy ¿adnej, poniewa¿ ludzie mnie znaj±... A zreszt±... - tu u¶miechnê³a siê z dumn± - pochodzê sama z arystokracyi, wiêc... To "wiêc" by³o wypowiedziane takim tonem, i¿ rozwiewaæ siê zdawa³o wszelkie co do zwrócenia kwoty w±tpliwo¶ci; jejmo¶æ nie dokoñczy³a zdania, a spojrza³a tylko przenikliwie na s³uchacza swego, jakby pragn±c odgadn±æ, jakie wra¿enie nañ uczyni³o powiedzenie jej ostatnie. Dzier¿ymirski za¶ tymczasem, zdziwiony nieco tym epilogiem, u¶miechn±³ siê pod w±sem nieznacznie. - Czy wolno wiedzieæ - z której? - z kurtuazy± zapyta³. - Rodzê siê z domu kniaziówna R±rowska - z godno¶ci± i namaszczeniem odpar³a dumnie wdowa. Dzier¿ymirski ponownie u¶miechn±³ siê z ironi±. Rodzina ta prawie, ¿e ju¿ ca³kiem wygas³a, aczkolwiek dawna bardzo, wed³ug heraldycznych i historycznych danych, nigdy nie mia³a praw do ¿adnych w ogóle tytu³ów, prócz kopertowych chyba. S³ysz±c zatem wypowiedziane tak czelne k³amstwo, Roman nie odpowiedzia³ nic, a tylko wpatrzy³ siê badawczo, z uwag±, w twarz siedz±cej przed nim kobiety. Od pocz±tku ju¿ samego dziwi³y go jej rozmowa i zachowanie ca³e, teraz wiêc, gdy wiedzia³ cel wizyty, bystrym wzrokiem rozumnych oczu wpatrywa³ siê wci±¿ w rysy przyby³ej. Trwa³o tak minut parê. I pod spojrzeniem tem nagle spu¶ci³a wzrok kobieta... Po raz pierwszy od kwadransa spad³a z twarzy jej ob³udna, fa³szywa i uk³adna, a przyodziana li tylko w imiê pozorów, maska. Zorane policzki wdowy okrasi³ lekki rumieniec, a pod wp³ywem jakiej¶ my¶li zapewne, wyraz jej oblicza, prawdziwy i szczery, mign±³ na chwilê przed oczyma obserwuj±cego mê¿czyzny. I to ocali³o nieboraczkê. Zniecierpliwiony bowiem dot±d obecno¶ci± jej Roman, i zdecydowany ju¿ prawie wyprosiæ za drzwi kniaziównê "de domo", zamy¶li³ siê nagle. Po chwili za¶, jakby wynik przelotnego egzaminu fizyonomii przyby³ej, by³ dlañ wystarczaj±cym zupe³nie, spu¶ci³ wzrok. I snaæ wiele niek³amanego, a tajonego bólu, oraz nieszczê¶cia prawdziwego mo¿e wyczyta³ by³ na tej twarzy go¶cia swego; bo po minutach jeszcze paru zastanowienia i wahania, milcz±c, siêgn±³ rêkê klamki drzwiczek wbitej w ¶cianie ogniotrwa³ej kasy, i - wyj±wszy stamt±d papierek dziesiêciorublowy, po³o¿y³ go na stole. Posun±wszy za¶ banknot ten z lekka ku siedz±cej, rzek³ tylko: - S³u¿ê pani! Poczem, gdy pieni±dz ów schowa³a, obsypuj±c ofiarodawcê swego potokiem s³odko przyprawionych komuna³ów, zadzwoni³ na lokaja: Pos³uszny, zjawi³ siê s³uga za chwilê. - Pro¶ pana hrabiego! - rozkaza³ Dzier¿ymirski. - Ju¿ wyszed³. Mówi³, ¿e wpadnie kiedy indziej, bo czekaæ wiêcej nie mia³ czasu... Kaza³ przeprosiæ ja¶nie pana, bardzo i zostawi³ tu bilet swój, na którym co¶ napisa³, - i przy tych s³owach lokaj poda³ bilet. Roman rzuci³ nañ okiem... Pani Wygrzywalska jednak przerwa³a mu czytanie. Do swej roli wraca³a powtórnie. - Przepraszam bardzo szanownego pana prezesa - poczê³a mówiæ swym poprzednim tonikiem - ale wiedzieæ chcia³am w³a¶nie, jak adresowaæ mam przy zwrocie tej kwoty, tak wspania³omy¶lnie, szlachetnie, mi udzielonej... Pan prezes podobno na d³ugo wyje¿d¿a?.. Roman na te s³owa u¶miechn±³ siê z³o¶liwie i odpar³: - O, ³askawa pani ! Adresem zupe³nie dostatecznym bêd± dwa s³owa : "R. Dzier¿ymirski." ¯egnam pani±... - tu powsta³ z siedzenia i sk³oni³ siê z daleka. Po¿egnany z kolei uk³onem sztywnym nieco odchodz±cej "pseudo-arystokratki", Dzier¿ymirski zwróci³ siê do lokaja: - Jest kto? - zapyta³. - Jaki¶ pan powiada, ¿e ja¶nie pana zna dawno, chce siê widzieæ koniecznie. - Jak wygl±da? - Taki sobie... nie bardzo poka¼ny... Codziennie, od dziewi±tej do dwunastej z rana, ka¿dy mia³ wstêp wolny do "pana prezesa". Dzier¿ymirski nie odstêpowa³ nigdy od powziêtej raz regu³y, tym razem wiêc zarówno rzuci³ obojêtnie: - Pro¶!.. Sam za¶ do biurka zasiad³, by skoñczyæ czytanie biletu hrabiego z Melsztyna. Minê³o parê minut. Zaczytany, nie spostrzeg³ by³ Roman, ¿e na ¶rodku pokoju od pewnego ju¿ czasu sta³ m³ody cz³owiek, lat oko³o trzydziestu piêciu, i patrzy³ nañ uporczywie. Pod si³± tego wzroku podniós³ oczy Dzier¿ymirski, a ujrzawszy przybysza zblad³; pozna³ go bowiem od razu, nie da³ jednak poznaæ tego po sobie, nie podniós³ siê z miejsca nawet, a tylko ruchem rêki obojêtnym wskaza³ krzes³o. - Proszê pana... Przepraszam... za chwilê... Nieznajomy zarumieni³ siê, nie rzek³szy nic jednak, usiad³ pokornie na koniuszczku sto³ka, Dzier¿ymirski za¶ siêgn±³ po jakie¶ ksiêgi, le¿±ce - opodal i zag³êbi³ siê w nich, ze skupieniem. Ale tylko na pozór... W rzeczywisto¶ci za¶ potrzebowa³ czasu, by och³on±æ z doznanego przed chwil± wra¿enia. Przed nim znajdowa³ siê towarzysz, niewidziany ju¿ od lat siedmiu - jeden z dwóch pierwszych ludzi, z którymi siê by³ zbrata³, przyjechawszy niegdy¶ do kraju sam, nieznany i biedny!.. I nagle, wywo³ane przypomnieniem, stanê³y mu w my¶li jasno te chwile dawne !.. Ukaza³a mu siê ¿ywo w wyobra¼ni straszna noc moralnego prze³omu jego ¿ycia, noc udrêczeñ w izdebce na poddaszu - noc walki z uczciwo¶ci± z jednej strony, a nêdz±, u³ud± mi³o¶ci, pragnieniem ¿ycia - z drugiej!... Wszak siedz±cy oto teraz przed nim m³ody cz³owiek by³ jednym z tych dwóch w³a¶nie, którzy, gdy on nurza³ rêce w kusz±cem go sw± potêg± z³ocie, stukaniem nag³em we drzwi izdebki wstrz±snêli nim tak silnie... I Roman, przebiegaj±c spojrzeniem w duchu to wszystko, mówi³ do siebie jednocze¶nie: - Dziwnem jednak jest to ¿ycie nasze... O, jak¿e dziwnem !.. Gdyby nie to z³oto, a pó¼niej Monte Carlo, Ola i ¶mieræ jej ojca, oraz dziedzictwo po nim, nie by³bym przecie nigdy tem, czem dzi¶ jestem!.. Przepastna ironia - ko³o bez wyj¶cia!.. Dzier¿ymirski, pochylony nad grub± ksiêg±, której cyfr i kolumn ich nie widzia³ zgo³a - pogr±¿onym siê ci±gle byæ zdawa³ ca³kowicie, w rachunku i pracy. Milczenie zupe³ne - panowa³o w pokoju, w ciszy zegar wydzwoni³ niebawem godzinê wpó³ do dwunastej. Roman siê ockn±³; zostawa³o mu ju¿ tylko pó³ godziny czasu. Uczyni³ nad sob± wysi³ek i g³osem spokojnym zupe³nie przemówi³ obojêtnie: - Z kim mam przyjemno¶æ i czem s³u¿yæ mogê?.. - Herman Zieliñski. Czy pan.. prezes naprawdê mnie sobie nie przypomina? - odpar³ m³ody cz³owiek dobitnie. Dzier¿ymirski zawaha³ siê chwilê. - Zieliñskich znam wielu - rzek³ z wolna - nazwisko pañskie ma przedstawicieli tak licznych... Zreszt±... mo¿e... Przykro mi bardzo, lecz doprawdy nie przypominam sobie... - Ja za to - odpowiedzia³ m³odzieniec, akcentuj±c silnie s³owa - przypominam sobie a¿ nadto dobrze... Poznali¶my siê przed laty siedmiu; ja, pan i Jasio Zboiñski stanowili¶my przez czas jaki¶ nierozerwaln± nawet trójkê. Potem... pan przesta³e¶ stopniowo nas poznawaæ... Kolej to zwyk³a rzeczy ¶wiata tego, prawo ludzkie - byæ mo¿e... Pan wznosi³e¶ siê po drabinie spo³ecznej wysoko, my ginêli¶my w cieniu... Pan dosiêg³e¶ jej szczytów obecnie, my, to jest ja, zosta³em u jej podnó¿a... Zatrzyma³ siê w przemówieniu swem m³ody cz³owiek, po chwili za¶ doda³; z gorycz±: - Jednak... my¶la³em, ¿e pan... prezes, pomimo to, raczy mnie sobie przypomnieæ. Có¿ robiæ - omyli³em siê!.. - m³odzieniec powsta³, gotów do wyj¶cia. - Ale có¿ znowu !.. - wykrzykn±³ s³uchaj±cy go dot±d w milczeniu wahaj±cem siê Dzier¿ymirski, a zarazem, powstawszy ¶piesznie z miejsca, przyja¼nie wyci±gn±³ rêkê ku przyby³emu. - Witam i przepraszam... Pamiêtam te czasy doskonale, tylko pan zmieni³e¶ siê do niepoznania. Có¿ Zboiñski, có¿ pan - porabiacie teraz?.. Niech¿e pan spocznie, proszê bardzo... - dorzuci³ Roman ³askawie i swobodnie, teraz bowiem panowa³ ju¿ ca³kiem nad sob±. Zieliñski, poznany, usiad³ i o¶mielony odpar³: - Cieszy mnie niewymownie, ¿e pan przypominasz sobie lata owe.. Dla mnie, wyznaæ muszê, okres ten ca³y ¿ycia mego stanowi przyjemne nader wspomnienie - urwa³, i u¶miechn±wszy siê ironicznie, zachowuj±c jeszcze swój ton sprzed chwili, dorzuci³ dobitnie: - Ba, dawniej przecie my ze Zboiñskim, we trójkê, mówili¶my sobie "ty" nawet! - Có¿ pana obecnie do mnie sprowadza? - przerwa³ Dzier¿ymirski po¶piesznie, niechc±cy jakby, puszczaj±c mimo uszu ostatni± uwagê. - Rad jestem niezmiernie z widzenia siê naszego, z przyjemno¶ci± us³u¿ê, je¶li bêdê móg³ to uczyniæ...- doda³ jeszcze, jak móg³ najprzychylniej. Choæ zmro¿ony nieco pocz±tkiem zdania, Zieliñski spojrza³ przyja¼nie na Romana, poczem odezwa³ siê: - Dziêkujê, i zobowi±zany jestem panu bardzo, bardzo, panie... prezesie!., - u¶miechn±³ siê znowu, z gorycz± - pocz±tkowo jednak winienem w krótkich s³owach obja¶niæ go nieco o po³o¿eniu mem obecnem. - S³ucham - przerwa³ szybko Dzier¿ymirski i spojrza³ na wisz±cy ma³y zegarek, wskazuj±cy w tej chwili trzy kwadranse na dwunast±. Zieliñski dostrzeg³ ruch jego. - O! to nied³ugo potrwa! - po¶pieszy³ z zapewnieniem. - Nic nie szkodzi, proszê bardzo... - odpar³ Roman. - O pierwszej mam wa¿n± sesyê, a ¿e wyje¿d¿am ju¿ za dni parê, obecno¶æ moja jest tam bez opó¼nienia konieczn±. Ale... s³ucham pana... - powtórzy³ znowu uprzejmie. - Otó¿ wiêc, streszczam - rzek³ Zieliñski. - ¯ycie moje odmiennem potoczy³o siê korytem od ¿ycia pañskiego, a nawet Zboiñskiego Jana. Pan - nie ma co mówiæ o tem ; ca³e miasto godzi siê jednog³o¶nie, ¿e o zdolniejszego i bardziej wp³ywowego zarazem cz³owieka u nas trudno... Zboiñski jest lekarzem na prowincyi i wiedzie mu siê niezgorzej, a ja... - tu Zieliñski zatrzyma³ siê chwilê - zosta³em za wami, panowie, w tyle, o, bardzo w tyle nawet!... Dlaczego? któ¿ odgadnie ?.. Zdawa³oby siê, ¿e los nie posk±pi³ mi zdolno¶ci; szko³y ukoñczy³em, z medalem, prawo, z odznaczeniem, ale, niestety, los nie obdarzy³ mnie szczê¶ciem do ¿ycia! - M³ody cz³owiek znowu, wzruszony jakby mimowolnie, mówiæ przesta³. - Trzy lata temu - ci±gn±³ dalej niebawem - o¿eni³em siê z mi³o¶ci, bez grosza... - rysy, do¶æ regularne Zieliñskiego o¿ywi³y siê promieniem wewnêtrznym - kocha³em j±, tê moj± Maniutê, tak, jak kocham j± do dzi¶ dnia jeszcze, choæ jak nie mia³a, tak i nie ma ani szel±ga posagu!.. Obecnie mam troje drobiazgu... - tu z kolei twarz go¶cia Romana zasêpi³a siê smutnie, zatrzyma³ siê, jakby trudno mu by³o wykrztusiæ resztê, czo³o za¶ bia³e pociemnia³o mu od rumieñca - jednem s³owem - dokoñczy³ - w domu u mnie - nêdza!.. Umilk³, nie podnosz±c oczu. Po d³u¿szej chwili, ci±gn±³: - Pomny naszej dawnej znajomo¶ci, przyszed³em tu, do pana prezesa, z pokorn± pro¶b± o posadê, o pracê, choæ byle jak±, ale - p³atn±, o zarobek, bo ja³mu¿ny nie zwyk³em przyjmowaæ!.. Byle z g³odu nie umrzeæ... byle os³odziæ ¿ycie tej kobiecie, która mnie kocha, a której doli dot±d w ¿adny sposób ul¿yæ nie mogê!.. - wyrzuci³ z siebie z moc±. Zamilk³ i wstydz±c siê jakby s³ów w³asnych, nie podnosi³ ju¿ wcale oczu na Romana. Dzier¿ymirski za¶ z kolei przez czas ten ca³y ¶ledzi³ s³owa i grê fizyonomii Zieliñskiego, a w my¶lach jego równocze¶nie stan±³ wyra¼nie kontrast ra¿±cy, pe³ny ironii, miêdzy ¿yciem jego, a ¿yciem tego oto Hermana, znanego mu dobrze, jako najzdolniejszego studenta uniwersytetu - z przed laty... Stanowczo nie pop³aca byæ idealist±! O¿eni³ siê bez maj±tku... No, a gdyby tak on, Roman Dzier¿ymirski, zgrzeszy³ by³ idealizmem, i biedak, ale nieposzlakowany, uczciwy, pozby³ siê przed laty nietkniêtych banknotów i o¿eni³ siê nastêpnie z jak± dziewczyn± zupe³nie biedn± ?.. - No, w ka¿dym b±d¼ razie, jako¶ da³bym tam sobie radê! - odpowiedzia³o co¶ butnie w duchu Roman natychmiast. - Posiadam hart, wolê, rozum, rzutko¶æ, dar oryentowania siê trafnego, i spryt - to wiele; a on? Szlachetny, zdolny, lecz jednak trochê... g³upi! - Ale czysty ! - uk³u³o co¶, jakby ¿±d³em Romana. Spu¶ci³ g³owê i s³uchaj±c dalej losów kolegi Zieliñskiego, mówi³ sobie zarazem: - Jednak pomóc trzeba... nale¿y. Dla wspomnieñ, no, i dla zasady. Gdy za¶ dawny towarzysz mówiæ ju¿ przesta³, odezwa³ siê z kolei: - Wiêc ¿yczy³by pan sobie otrzymaæ zapewne miejsce na kolei, gdzie jestem prezesem... Niestety, nie mogê, postanowi³em bowiem podczas ca³ego trwania tam moich rz±dów, od siebie nie narzucaæ nikogo... Ale móg³bym pomie¶ciæ pana gdzie indziej. W Banku Handlowo-Przemys³owym, na przyk³ad, nale¿ê do zarz±du... Czy znane s± panu: rachunkowo¶æ kupiecka, buchalterya i jêzyki obce biegle, jak francuski, niemiecki, a mo¿e i angielski`?.. - Niestety, nie! - odpar³ Zieliñski. - Fachowego wykszta³cenia nie posiadam, gimnazya klasyczne za¶ i wydzia³ prawny uniwersytetu nie wyszkoli³y mnie dostatecznie w ¿adnym z nowo¿ytnych jêzyków europejskich... Co innego grecki i ³acina... Co siê za¶ tyczy rachunkowo¶ci, poza arytmetyk± i matematyk± wy¿sz±, t. j. algebr±, geometry±, trygonometry±, inn± s³u¿yæ nie mogê... I machn±wszy przy tych s³owach rêk±, w zniechêceniu, m³odzieniec, westchn±wszy smutnie, doda³. - Zreszt±, panie prezesie, mówi±c szczerze ca³kiem, przekonywam siê teraz coraz bardziej, i¿ szko³y nie da³y mi zgo³a ¿adnej nauki ¿yciowej i praktycznej. - Ma pan s³uszno¶æ, zapewne... - potwierdzi³ Roman. - Niedaleko, szczególniej przy obecnej nadprodukcyi w naszem mie¶cie ludzi fachowych, zajecha³by¶ pan ze swym dyplomem, ale nie martw siê pan... Spotka³e¶ mnie na swej drodze. Ja zaprotegujê pana po pierwsze w imiê lat dawnych, po drugie, ¿e nale¿ysz pan, jak widzê, do prawdziwie potrzebuj±cych pracy! - ostatnie s³owa silniej zaakcentowa³ Dzier¿ymirski. - Czy ³adny i czytelny masz pan charakter pisma? - Owszem, staranny i czytelny w zupe³no¶ci! - po¶pieszy³ z odpowiedzi± Herman. - No, to dobrze - odpar³ Roman, i przy tych s³owach siêgn±³ do stoj±cego na biurku pude³eczka po bilet wizytowy. - Napiszê s³ówko do Dyrekcyi Towarzystwa Ogniowego "Esperanza"... Z dyrektorem jestem w ¶cis³ych bardzo stosunkach, w tych dniach oprócz tego sam z nim pomówiê - odmówiæ mi nie mo¿e... Od pierwszego przysz³ego miesi±ca dadz± panu posadê. Przypuszczam, i¿... na pocz±tek z jakie¶ 500 rubli... Bêdziesz pan obrachowywa³, sprawdza³, a potem przepisywa³ zapewne ubezpieczeniowe polisy... Jak siê pan za¶ wprawisz w owem przepisywaniu, wyrobiê, i¿ dadz± panu polisy do kopjowania w domu, w ten sposób zarobisz pan wiêcej. Zgoda?... - Ale¿ naturalnie - dziêkujê stokrotnie, dziêkujê po tysi±c razy! Wdziêczno¶æ moja, panie prezesie, nie ma granic!... - i zerwawszy siê z krzes³a, Zieliñski, wzruszony i uradowany, u¶cisn±³ z przejêciem d³oñ Romana. Ten ostatni, napisawszy s³ów kilka, zapieczêtowa³ list i powsta³, a podaj±c go m³odemu cz³owiekowi, rzek³: - ¯yczê szczê¶cia i powodzenia!.. Bardzo kontent równie¿ jestem, ¿e pan zwróci³e¶ siê bezpo¶rednio do mnie, i ¿e znajomo¶æ nasz± odnowili¶my znowu... Doktorowi Zboiñskiemu moje uk³ony, gdy go pan zobaczysz!.. I Roman Zieliñskiemu poda³ rêkê. - Dziêkujê... Nie zapomnê tego panu nigdy!.. - z serdecznem ciep³em w g³osie odpar³ m³odzieniec, ¶ciskaj±c d³oñ dawnego swego towarzysza. Dzier¿ymirski odprowadzi³ go uprzejmie do drzwi, a gdy z Zieliñskim znik³o mu z przed oczu przesz³o¶ci widmo, odetchn±³ swobodniej, i zadzwoni³ na, lokaja. Ten zjawi³ siê natychmiast, nios±c w rêku tacê z kilkoma biletami. - Czekaj± jeszcze? - zapyta³ Roman, i spojrza³ pobie¿nie na bilety, a równocze¶nie wyj±³ z kieszeni zegarek, wskazuj±cy ju¿ parê minut po dwunastej. - Przepro¶ tych panów i powiedz, ¿e dzi¶ za pó¼no!.. - rzuci³ czekaj±cemu s³udze. Lokaj wyszed³, a Dzier¿ymirski przechadzaæ siê pocz±³ z wolna po pokoju i cygaro zapali³, wypuszczaj±c od niechcenia z ust ma³e kó³eczka dymu. Ca³y by³ jeszcze pod wra¿eniem ostatniej wizyty, oraz tej od¿y³ej z ni± tak nagle ¶wie¿o minionej przesz³o¶ci. I Dzier¿ymirskiemu czo³o poora³o siê w drobne bruzdy, zamy¶lony wci±¿ tak samo, nerwowym krokiem przebiega³ komnatê. Od lat kilku, gdy o¿eni³ siê by³ z Ol±, nie zmieni³ siê Roman prawie ¿e wcale. Ta sama inteligentna i piêkna twarz po³udniowca, ta¿ sama m³odzieñcza szybko¶æ ruchów, oraz niezmienna wytworno¶æ sylwetki ca³ej - cechowa³y go obecnie tak, jak i przed paru laty. A ile¿, ile¿ zdarzeñ przewinê³o siê dot±d w ¿yciu jego! Po odbyciu ¿a³oby na wsi, w Gowartowie, przyjecha³ z Ol± do miasta. Tu, dziêki dziedzictwu pana Januarego, po³o¿eniu towarzyskiemu ¿ony i, odnowionym w³asnym stosunkom, zdoby³ Roman to, co do dzi¶ dnia posiada³. Energiczny, rzutki, giêtki, sprytny i pe³en ambicyi zaszed³ wysoko. Ola kocha³a go dot±d niezmiennie, ludzie korzyli siê przed jego rozumem, stosunkami, wp³ywami, a jednak nie by³ on zgo³a szczê¶liwym!.. I teraz po twarzy jego odgadn±æ to równie¿ ³atwe by³o. Cierpia³... Rozpamiêtuj±c w my¶lach przesz³o¶æ w³asn±, zapomnia³ widaæ zupe³nie o tera¼niejszo¶ci. Niby wczorajsze ¶wie¿e, we wspomnieniach ¿y³y znów te lata minione, dawne... Jak fata morgana u³udna mami³y wzrok duszy jego niedo¶cig³±, bo bezpowrotn± ju¿ dal±, rozpierzcha³y siê, nieuchwytne, to znów wraca³y jawne - ¿ywe! Widzia³ siê wiêc Roman w po¶lubnym roku mi³o¶ci wzajemnej, haszyszów i upojeñ, z dysonansem ¶mierci te¶cia swego na koñcu i widzia³ siebie potem lata ca³e w ci±g³ych zabiegach, trudach, w prawdziwej, namiêtnej energii czynu, w bezustannej gonitwie za popularno¶ci±, wielko¶ci± i znaczeniem. Wznie¶æ siê!.. wznie¶æ ponad drugich, ponad t³umy - to sta³o siê ¿ycia jego celem!.. Widzieæ kornemi te ludzkie masy u stóp swoich - marzeniem - pomimo samopoznania w g³êbi duszy, ¿e na to wszystko nie zas³uguje siê zgo³a, pomimo gryz±cej go, jak jad, tocz±cej go, jak robak, samowiedzy, ¿e on moralnie nie godzien mo¿e ¿adnego z tych, którzy go ponad siebie wynosz±!.. Bo rzecz zaiste dziwna... Setki zdarzeñ, tysi±ce ludzi przemknê³y, jak w kalejdoskopie, w ¿yciu Romana, a tajemnica jego odleg³ego "wczoraj", pozosta³a nadal - tajemnic±... Nikt jej nie odkry³, nikt nie przypomnia³. O w³a¶cicielu dwudziestu siedmiu tysiêcy g³ucho i cicho by³o, jakby fakt ten ca³y by³ li tylko snem strasznym, zaklêt± bajk± z tysi±ca i jednej nocy! A tymczasem ¿ycie, tocz±c siê wartkiem ko³em, poch³ania³o sob± Romana, poch³ania³o go tak dalece, ¿e bywa³y chwile, i¿ zapomina³. Ale, niestety, by³y to tylko... chwile. Sumienie uparcie czuwa³o bezustannie. Nie by³o dnia jednego, by Dzier¿ymirski w cicho¶ci ducha nie uchyli³ g³owy przed przypomnieniem strasznem; nie mija³ miesi±c, by godzin kilka, z dala od ludzi, nie by³ zmuszonym przepêdziæ sam na sam ze sob± i z wyrzutami sumienia. O! jak¿e pragn±³ on nieraz oddaæ to z³oto cudze, jak pragn±³!.. Oddaæ! Ale komu?.. Zwróciæ, ale jak, nawet gdyby siê i zna³az³ w³a¶ciciel zagadkowy, by nie splamiæ nieskazitelnego po³ysku czci w³asnej, honoru i opinii cz³owieka, przoduj±cego spo³eczeñstwu ca³emu?.. W tym samym, ozdobionym granacikow± koron± hrabiowsk±, pugilaresie, le¿a³y od³o¿one przezeñ na miejsce, owe dwadzie¶cia siedem tysiêcy, w banknotach i rulonach z³ota, schowane w tajemnej i nikomu nie znanej skrytce. Przeznaczone dla zagadkowego w³a¶ciciela - czeka³y one nañ tam daremnie. Bo gdyby¿ przynajmniej, choæ promykiem ma³ym, rozdar³a siê ta tajemnicza ciemno¶æ, kryj±ca dot±d w swych czelu¶ciach bezustannej zagadki prawnego pieniêdzy tych pana! Och, wtedy, bêd±c choæ trochê przygotowanym, niew±tpliwie da³by on jako¶ sobie radê! Wola³by bowiem zobaczyæ nawet roztwieraj±c± siê przed nim przepa¶æ bez wyj¶cia, gdy¿ ufny w swój rozum, znalaz³by je na pewno, ni¿ widzieæ ci±gle przed sob± ten pe³ny milczenia sfinksowy spokój, id±cego przed nim ciemnego, nieodwo³alnego jutra!.. Przestrasza³ go on - przejmowa³ zgroz±... Bo Dzier¿ymirski poza licznemi zajêciami swemi spo³ecznej natury, czyni³ dot±d niemal bez skutku wszystko, aby zrzuciæ z siebie, ju¿ raz na dobre, gniot±cy go skrycie ciê¿ar wspomnienia!.. Podawa³ wiêc kilkakrotnie nad wyraz przebiegle i sprytnie og³oszenia w pismach, nie tylko w kraju, ale i za granic±, w nadziei, i¿ wpadnie na trop w³a¶ciwy. Sam pozatem odby³ kilka tajnych wycieczek do ludzi, o których wiedzia³, ¿e zgubili niegdy¶, bez znalezienia, sumy wiêksze... Zbadawszy ich jednak podstêpnie, z ostro¿na, wraca³ zawsze z niczem. Zagadka trwa³a. Teraz wreszcie równie¿, nie dalej, jak za dni ju¿ kilka, postanowi³ Roman raz jeszcze uczyniæ próbê w tym wzglêdzie i wyjazd za granicê, zapowiedziany przezeñ, dla wypoczynku, "de facto" by³ zwi±zanym ¶ci¶le z t± tylko sam±, wiecznie jedn±, spraw±. Przechadzaj±cy siê wci±¿ szybko po gabinecie Dzier¿ymirski, w chaosie j±trz±cych go my¶li i wspomnieñ, schwyci³ siê nagle za g³owê i szepn±³ do siebie przejmuj±co: - Och, czemu¿, czemu¿, na Boga, natura obdarzy³a mnie sumieniem tak czujnem, wra¿liwem, czemu?.. By³bym po³o¿enie moje bra³ filozoficzniej, pro¶ciej... Wszak z pieniêdzy znalezionych w rzeczy samej korzysta³em tak ma³o! Przegra³em je przecie wszystkie w Monaco, do ostatniego grosza, a wygra³em z pieniêdzy zupe³nie innych! - sofizmat, niezmiennie ten sam, powraca³ w umy¶le Romana. O ile jednak dawniej pociesza³ on go chwilami, teraz, dzi¶ - nie dzia³a³ ju¿ bynajmniej. Dojrzalszy obecnie, w niejednem jeszcze przekszta³cony ¿ycia szko³±, patrz±cy z odleg³o¶ci lat kilku zimniej daleko na uczynek swój w³asny "przyw³aszczenia", Dzier¿ymirski, nie wyzbywszy siê dot±d wcale wszczepionych silnie w dzieciñstwie zasad uczciwo¶ci, nieprzejednanej, prawej, czystej, - rozumia³, i¿, pomimo poch³oniêcia cudzego z³ota przez jaskiniê gry i dotychczasowej bezkarno¶ci - zb³±dzi³, i ¿e wina jego zgo³a nie by³a mniejsz±. Czu³, ¿e ¿ycie moralne wykolei³o go niemi³osiernie, i cierpia³... Roman przetar³ rêk± rozpalon± g³owê; atak apatyi nerwowej pesymizmu, ¿alu i goryczy, szerok± fal± nap³ywa³ znowu do duszy jego. W tej samej chwili na ¶ciennym zegarze wybi³o wpó³ do pierwszej. Roman siê wstrz±sn±³. Sesya, obowi±zki, przodownictwo spo³eczne - trzeba byæ silnym!.. Odpocznie pó¼niej, gdy wyjedzie - za dni parê, teraz odwagi!.. spokoju!.. I uczyniwszy nad nerwami swymi i my¶l± wysi³ek, Dzier¿ymirski wyprostowa³ siê. Rzuciwszy opodal do po³owy spopiela³e, cygaro, pocz±³ porz±dkowaæ ¶piesznie porozrzucane na biurku papiery. W tej samej chwili do drzwi zapukano trzykrotnie. Roman drgn±³ i odwróci³ siê. Pozna³ sposób stukania ¿ony, co dzieñ bowiem, o tej porze, Ola zwyk³a by³a odwiedzaæ go po pracy. - Entrez!.. - rzuci³ dono¶nie i czo³o jego wypogodzi³o siê natychmiast. Ma j± przecie¿, najdro¿sz± ¿onê, podporê-kochankê i przyjaciela ! Wszak wzajemnie nie posiadaj± przed sob± ¿adnych tajemnic, prócz jednej - jedynej! Przez próg komnaty do gabinetu wchodzi³a ju¿ Ola, ubrana do wyj¶cia, w kapeluszu i sukni, skrojonej elegancko i szeleszcz±cej jedwabiami spódnic. I ona od lat tych piêciu nie zmieni³a siê prawie. Wypiêknia³a tylko jeszcze bardziej, bujniejszemi sta³y siê kszta³ty i linie jej cia³a, ponêtniejszemi, w ca³ym swym czerwcowym rozkwicie, lat ju¿ niespe³na trzydziestu. Z u¶miechem, przywitali siê ma³¿onkowie; Roman uca³owa³ ¿onê w czo³o i zapyta³: - Dok±d¿e to tak moja pani? - Na ogólne zebranie pañ Opieki ¦-go Franciszka z Assy¿u; a ty wychodzisz tak¿e?.. - A jak¿e. Na sesyê Zwi±zku Kredytowego. - Na któr± godzinê? - O pierwszej siê rozpoczyna... - Pysznie!.. - zawo³a³a uradowana Ola.- Kaza³am w³a¶nie do powozu zaprz±dz, podwiozê ciê... A ¶niadanie drugie ju¿ jad³e¶? - Nie, kochanie, czasu mi nie starczy³o. Przek±szê co¶ nie co¶ na mie¶cie... - Mój ty biedaku !.. - i pog³askawszy pieszczotliwie mê¿a po twarzy, u¶ciska³a go Ola serdecznie, - taki zajêty zawsze, ¿e nawet prawie nie mo¿na nigdy pomówiæ z tob± swobodnie... - A czyja wina? - przekomarza³ siê weso³o Dzier¿ymirski.- Gdy ja do domu wpadnê, nigdy pani mej nie ma... To zebranie ¦-go Antoniego, Kalsantego, Ambro¿ego, - wszystkich ¶wiêtych jednem s³owem... To znów z kolei opatrywaniu chorych, wenta na przytu³ki, obrady na zabawy filantropijne, rozdawnictwa, gwiazdki dla dzieci, rozbieranie ich, ubieranie... Czy ja w koñcu wiem i pamiêtam, wszystkie owe tam wasze damskie pseudo-prace?.. - No, no... Bardzo proszê, nie wy¶miewaæ mi siê z nas... Niby to wy, panowie, robicie co na owych sesyach. A jak¿e! Rozmawiacie zgo³a o czem innem, papierosy palicie, k³ócicie siê i rozchodzicie. Ho-ho, ju¿ ja wiem dobrze, co mówiê!..- odpar³a z przekonaniem obra¿ona niby Ola. I w ten sam sposób d³u¿ej jeszcze przekomarzaliby siê ¿artobliwie ma³¿onkowie, gdyby nie wej¶cie lokaja, który zaanonsowa³: - Proszê ja¶nie pañstwa, powóz ju¿ czeka... - Aaa... to dobrze! - rzek³ Roman ¿wawo, daleki ju¿ my¶l± od drêcz±cych go do niedawna wspomnieñ. - Nie przebierzesz siê Romciu? - zapyta³a Ola. - Ani my¶lê, nie mam czasu! Patrz, dochodzi ju¿ pierwsza... Có¿ to, moje ¿ycie, uwa¿asz mo¿e, ¿e nie po d¿entlemeñsku wygl±dam?... - zapyta³ lekko. - Ale gdzie¿ tam... Có¿ znowu?.. Tego my¶leæ siê nie o¶mielam - roze¶mia³a siê Ola. - tylko tak trochê... nie ¶wie¿o... Czekaj, przeczeszê ciê, poprawimy krawat i oczyszczê... Dzier¿ymirski podda³ siê pokornie wymaganiom estetycznym ¿ony. - No, fertig! Wygl±dasz zno¶nie!.. - zadecydowa³a Ola po chwili. - Phi... tylko? To niezbyt pocieszaj±ce, - odpar³, ¶miej±c siê, Roman - i wyszed³ z Ol± do przedpokoju. W bramie domu czeka³ ju¿ powóz odkryty; Dzier¿ymirscy wsiedli doñ po¶piesznie, lokaj wskoczy³ na koz³y i ruszyli. Znany w ca³em mie¶cie pojazd "prezesowstwa", zaprzê¿ony w dwa ros³e mieszañce, krwi anglo-arabskiej, wytoczy³ siê na ulicê i pomkn±³ chy¿o. Co chwila z po¶ród id±cej po szerokich chodnikach publiczno¶ci, lub z wymijanych powozów, k³ania³ siê kto¶ uprzejmie Dzier¿ymirskim, a oni, u¶miechniêci, weseli, tak samo grzecznie oddawali wszystkim uk³ony. Po d³u¿szej chwili milczenia, odezwa³ siê Roman: - Ale, a propos, musisz siê tem zaj±æ, Oluniu, bo ja, doprawdy, czasu nie mam. Dzi¶, lub najdalej jutro, wysy³amy zaproszenia do wszystkich naszych znajomych... W sobotê damy raut po¿egnalny... J'espere, ¿e nic nie masz przeciwko temu, moje ¿ycie ?.. - Ale¿, naturalnie!.. - po¶pieszy³a z zapewnieniem Ola, - lecz musimy przecie¿ z³o¿yæ wizyty... - Nie ja, nie ja, cherie!.. To ty za mnie nieodzownie zrobiæ musisz, kochanie... Kto nie przyjdzie - pal go licho!.. A zreszt±, pas de crainte, stawi± siê wszyscy... - Dlaczego nie chcesz jechaæ ze mn±? - Nie nie chcê, lecz nie mogê. Mam przed wyjazdem jeszcze zajêcia huk! Nie mo¿esz mieæ nawet wyobra¿enia, moja droga, co to znaczy wyrwaæ siê na miesiêcy kilka, jak tego pragnê, z tego ko³amych rozlicznych obowi±zków - c'est un vrai tour de force!.. - Dzier¿ymirski zamilk³ na chwilê, poczem koñczy³: - Bo pomy¶l tylko... Tu znale¼æ na czas ten ca³y zastêpcê, tam znów wycofaæ siê zrêcznie, by nie obraziæ nikogo i za³atwiæ wszystkie czynno¶ci ju¿ z góry... Wiêc chyba rozumiesz teraz, i¿ w wizyty ¶wiatowe bawiæ siê nie mogê, najwy¿ej do kilkunastu wybitniejszych osobisto¶ci, i koniec. - Ale¿ dobrze, ju¿ dobrze, nie t³umacz siê, nie broñ - zrobiê wszystko, mój w³adco i panie! - z u¶miechem, pocieszy³a go Ola. - Pyta³am siê tak tylko... Czy wracasz dzi¶ na obiad ?.. - Pas possible! - odpar³ Dzier¿ymirski stanowczo. - Akurat o szóstej zebranie nadzwyczajne akcyonaryuszów i komitetu nowego przedsiêbiorstwa, wiesz, Komercyjno -Agronomiczny Zwi±zek krajowy... Zjem na mie¶cie. - A wieczorem? - pyta³a dalej Ola. - Muszê byæ koniecznie u ksiêcia Artura, w sprawie budowy nowego ko¶cio³a ¦w. Jana Chrzciciela; zebranie prywatne w jego mieszkaniu - obieca³em. - Niemo¿liwym jeste¶ cz³owiekiem !.. - roze¶mia³a siê Ola, - ja ju¿ o czwartej wracam do domu. Umilkli. Wko³o nich ¶mia³o siê w s³oñcu miasto; wiosna czarodziejka nawet tu, w ciasne ogrodu mury, swój powiew balsamiczny tchn±æ potrafi³a - oddycha³o siê swobodniej, szerzej, ¶wie¿o¶æ majowa pie¶ci³a twarze ¶piesz±cych zewsz±d t³umów, ¶miej±cych siê i weso³ych. - Stañ! - rzuci³ nagle i rozkaz Dzier¿ymirski, dotykaj±c z lekka lask± liberyjnych pleców stangreta. Doje¿d¿ali do wspania³ego gmachu Zwi±zku Kredytowego. Powóz zatrzyma³ siê pos³usznie. - A ce soir! - rzek³ Roman, i lekkiem u¶ci¶nieniem rêki po¿egnawszy ¿onê, wyskoczy³ z ekwipa¿u. Po kamiennych stopniach kru¿ganka skierowa³ siê ku olbrzymim kutym drzwiom, które, w powitalnym, niskim uk³onie, otwiera³ ju¿ us³u¿nie szwajcar miejscowy. Na progu gmachu Dzier¿ymirski obejrza³ siê i spotka³ ze wzrokiem Oli. Spojrzeniami wzajemnie po¿egnali siê jeszcze pieszczotliwie, poczem Ola odwróci³a siê pierwsza, Roman za¶, ¶cigaj±c j± oczyma, zatrzyma³ siê i u¶miechn±³... W oddalaj±cym siê powozie, m³oda kobieta po chwili, instynktownie jakby, raz drugi spojrza³a za siebie. Dzier¿ymirski jednocze¶nie skin±³ g³ow± i znik³ za drzwiami, Ola za¶ odwróci³a siê i niedbale rozpiê³a bia³±, koronkami obszyt±, parasolkê. Promienie i blaski majowe zal¶ni³y siê jeszcze na jej postaci chwilê, i powóz znik³, poch³oniêty wielkomiejskim wirem. ------------ Kaskad± ¶wiate³ i blasków p³on± rzêsi¶cie apartamenty Romanowstwa Dzier¿ymirskich... Z pó³ otwartych lilii z kryszta³u, zdobi±cych gazowe po bocznych ¶cianach kinkiety, z ¿yrandoli i lamp - tu jaskrawo, tam znów ³agodniej, dr¿± w dusznej atmosferze salonów pêki promieni, spadaj± deszczem na t³um weso³y, elegancki i strojny, graj±, za³amuj±c siê w klejnotach kobiet - pieszcz± ich nagie gorsy i ramiona, g³aszcz± je swym niewidzialnym dotykiem. Gwar st³umiony prowadzonych z o¿ywieniem rozmów, oraz t³ok i ciasnota panuje w kilku obszerych salonach; czê¶æ tylko go¶ci siedzi, wiêkszo¶æ, wahad³owym ruchem p³yn±cej fali, przechadza siê bezustannie, a raczej dyskretnie przeciska. Nie omyli³ siê bowiem w przewidzeniach swych Dzier¿ymirski. Ca³e towarzystwo i wszystkie jego sfery stawi³y siê na raut po¿egnalny prezesa, wice prezesa, dyrektora i cz³onka licznych instytucyi -rade i poczuwaj±ce siê do obowi±zku obecno¶ci± sw± z³o¿yæ daninê grzeczno¶ci ¶wiatowej temu, kto trzyma³ obecnie w silnej d³oni w±tek ich spraw i interesów - natury spo³ecznej, przemys³owej, filantropijnej, a czêsto gêsto i osobistej nawet. Pe³ni uprzejmo¶ci, dystynkcyi i go¶cinno¶ci szczerej, w¶ród t³umu swych go¶ci, uwijali siê Dzier¿ymirscy, zmieniaj±c siê kolejno w pobli¿u wej¶cia pierwszego salonu, dla witania wchodz±cych co chwila nowych przybyszów. W koñcu jednak i ten czasowy posterunek ich okaza³ siê wprost niemo¿liwym... Roman i Ola zmuszeni zostali zmieszaæ siê z t³umem rautuj±cych go¶ci, ustêpuj±c sami naporowi ¶cisku. A kwadranse tymczasem mija³y szybko. Liczba nap³ywaj±cych osób powiêksza³a siê coraz bardziej, w¶ród szeleszcz±cej za¶, barwnej fali go¶ci, w liberyi i poñczochach, ukazywaæ siê poczêli, posuwaj±c siê z trudem, lokaje, z wielkiemi srebrnemi tacami... U wej¶cia za¶ salonów, wyparta zwiêkszaj±c± siê fal± ludzi, stanê³a zwarta gromada mê¿czyzn, tamuj±c w ten sposób po prostu komunikacyê do przepe³nionych nad miarê apartamentów. M³odzieniec, ciemny szatyn, nieposzlakowanie elegancki, o impertynenckiej nieco, choæ wielko¶wiatowej powierzchowno¶ci, wchodzi³ w tej chwili do mieszkania prezesowstwa Dzier¿ymirskich. Znalaz³szy siê niebawem poza zbit± u drzwi garstk± panów, na razie nie móg³ post±piæ ani kroku naprzód. Widz±c to, skrzywi³ swe w±skie usta, i wspi±³ siê dyskretnie na palce. Ponad zbli¿onemi, wypomadowanemi g³owami stoj±cych mê¿czyzn, ujrza³ dok³adnie ko³ysz±ce siê morze kobiecych biustów, g³ówek czarownych, piêknych, ró¿nobarwnych tualet, gorsów i fraków i mrukn±³ do siebie: - Ho-ho!.. pas mal... Spojrza³ nastêpnie na stoj±cych opodal rautowiczów. Nie zna³ ¿adnego z nich. ¯achn±³ siê niecierpliwie i szepn±³ znów z cicha do siebie, po francuzku: - Que diable, je ne suis pas venu ici pour garder l'antichambre... I jednocze¶nie posun±³ siê zrêcznie naprzód, potr±ciwszy za¶ lekko po drodze swej paru s±siadów, rzuci³, z wytwornym uk³onem, kilka: "Pardon", w rezultacie jednak znalaz³ siê zaledwie o parê kroków naprzód. Popatrzy³ znowu przed siebie, wspi±wszy siê na palce. - Ach, przecie¿ choæ jeden!.. - szepn±³ z ulg±, tym razem ju¿ po polsku, dojrza³ bowiem w³a¶nie poznanego w przeddzieñ Emila £ady¿yñskiego. Rzuciwszy po francusku parê ugrzecznionych przeproszeñ, m³odzieniec post±pi³ znów kroków kilka, a¿ stopniowo, przepraszaj±c dalej bezustannie, zdo³a³ dotrzeæ do £ady¿yñskiego. Ten ju¿ go by³ zoczy³. Podali sobie rêce, witaj±c siê uprzejmie. - Eh bien, chèr comte - zagadn±³, z u¶miechem pierwszy pan Emil - jakie¿ wra¿enie z rautu "koroniarzy?.." Trudno siê dostaæ, co? Et, ce qui touche, gospodarza, prezesa, vous ne le verrez probablement pas, bo jest akurat pod przeciwnym biegunem. - A ja w³a¶nie muszê, bo go nie znam. Pani Dzier¿ymirska by³a tak bardzo uprzejm± zaprosiæ mnie, bo z³o¿y³em jej wizytê, lecz prezesa, jako nader zwykle zajêtego podobno, nie widzia³em... - Ba... ba... c'est simple - potwierdzi³ £ady¿yñski - nasz prezesunio jest to cz³owiek, który jest wszêdzie, ale nigdy u siebie w domu... Voulez - vous, przedstawiê pana. W drogê zatem... P³yñmy, p³yñmy, póki czas!.. - zanuciwszy pó³g³osem wyrazy ostatnie, rzek³ starzej±cy siê kawaler, i prowadz±c za sob± przybysza, pu¶ci³ siê naprzód. Ostro¿nie, z wolna, dwaj panowie posuwaæ siê zaczêli. Czynno¶æ to za¶ nie³atw± by³a. Prócz obawy niezrêcznego potr±cenia kogo¶ z wytwornego, a ¶cie¶nionego grona - musieli oni pozatem lawirowaæ jeszcze bardzo zrêcznie pomiêdzy d³ugiemi trenami pañ... £ady¿yñski jednak radzi³ sobie wybornie. Co chwila k³ania³ siê komu¶ uprzejmie z daleka, lub wita³ z bliska, przystawa³, rzuca³ dowcipnych s³ów parê - rozstêpowano siê przed nim. Szed³ dalej. - Uf, nous y voilà!..- rzuci³ po niejakim czasie towarzyszowi swemu. - Widzê Romana, jak peroruje, cà va sans dire, o spo³ecznych sprawach... - Och, i pani Ola jest równie¿ niedaleko!.. Quelle chance... I pan Emil, odwróciwszy siê, skorzysta³ z wolniejszej nieco oko³o siebie przestrzeni, wzi±³ pod ramiê m³odego cz³owieka i zbli¿aæ siê pocz±³ wolno, ku otoczonemu kilkoma rozmawiaj±cymi ¿ywo panami, Dzier¿ymirskiemu. Id±c za¶, podrwiwa³ z cicha, cytuj±c dolatuj±ce g³o¶niejsze wyrazy i zdania. - A co? nie mia³em racyi ? s³yszy pan ? Cel spo³eczny, - potêga dzia³alno¶ci, - punkt kulminacyjny, - przesilenie finansowe - etc. i tak dalej. Jak dowodzi, co? Prawdziwa dystyngowana wie¿a Babel szumnych frazesów! M³ody cz³owiek s³ucha³ uwa¿nie, u¶miechaj±c siê z lekka, tymczasem za¶ jednak znale¼li siê obaj tu¿ ko³o grupy rozprawiaj±cych zapalczywie mê¿czyzn. - Stój, panie hrabio, skromnie, a¿ ja zatamujê, przerwê ten oto rw±cy potok dyskusyi!.. - odezwa³ siê znów £ady¿yñski. Nie okaza³o siê to jednak potrzebnem. Dzier¿ymirski, bierniej od innych bior±cy udzia³ w rozmowie, dojrza³ ju¿ w³a¶nie zbli¿aj±cego siê pana Emila. Wyci±gaj±c przyja¼nie rêkê ku niemu, z serdeczno¶ci±, przemówi³: - Emilu? Jak siê masz? có¿ tak pó¼no? Romana z £ady¿yñskim ³±czy³y obecnie stosunki przyja¼ni szczerej. Dzier¿ymirski polubi³ szczerze tego weso³ego zawsze, patrz±cego na ¿ycie trze¼wo bywalca, a przyjaciela rodziny - ¿ony, nie maj±cego mu przytem za z³e - jak wiadomo - postêpku ongi z Ol±. - Bynajmniej nie za pó¼no - odrzek³ swobodnie zapytany, - od godziny dzi¶ tak rojno, niby u ministra... Doj¶æ do Jego Ekscelencyi nie mog³em... - z uk³onem, dokoñczy³ ironicznie. - A... tak. Rzeczywi¶cie. ¯egnaj± mnie czule, - w tym samym tonie odpar³ z u¶miechem Dzier¿ymirski. - Czy widzisz, Romanie, - ci±gn±³ £ady¿yñski - tego m³odzieñca w monoklu, z takiem znawstwem dyskretnem ogl±daj±cego w tej chwili tors hrabiny P ? - Widzê i nie znam!.. - zadziwi³ siê Dzier¿ymirski. - Co? pas possible!., - zadrwi³ pan Emil. - Nie znasz swoich go¶ci? O, panie prezesie, wstyd i hañba!.. No, ale nic, wybawiê ciê z k³opotu i przedstawiê ci go. Ja go znam!.. - Jak siê nazywa? Il a l'air assez bien!.. - Parbleu, çà va sans dire. Potomek znakomitego rodu: hrabia Topola-Topolski - obja¶ni³ £ady¿yñski, z ironi±. - No, ju¿ "Topola", to pewnie dodatek twój, Emilu - za¶mia³ siê Roman - ale sk±d¿e go wyrwa³e¶?.. - Przyby³ z Galicyi, rodem z Ksiêstwa Poznañskiego - zaprosi³a go twoja ¿ona. Strze¿ siê, prezesie, pani prezesowa ma swoich protegowanych!.. - No, nie gawêd¼, przedstaw mi go, bo biedak siê zanudzi, tak czekaj±c - rzek³ Roman, i uj±wszy ramiê przyjaciela, skierowa³ siê ku Topolskiemu, id±c za¶, nachylony dyskretnie, szepn±³: - Tylko nie przedstawiaj mi go comte Topolski, bo ja zmuszonym bêdê wobec drugich uczyniæ to samo... Przecie¿ to nonsens wierutny tytu³owaæ jakiego¶ tam Topolskiego hrabi± tu u nas, gdzie roi siê od autentycznych, historycznych rodów... - E !.. daj pokój, obrazi siê, zreszt± bogaty i epuzer... - odrzek³ z niechêci± £ady¿yñski - in faut lui laisser son illustre illusion. - Ale¿ w³a¶nie, przeciwnie! - przerwa³ Dzier¿ymirski. - "Bez z³udzeñ", to najlepsza regu³a. Et je t'en prie, zrób, jak ciê proszê... - No, dobrze, dobrze... Uspokój siê zreszt±... Po³knê "comte", ale je¶li mnie ten dudek wyzwie na pojedynek, to musisz byæ sekundantem! - zawyrokowa³, po swojemu, £ady¿yñski. - Monsieur Topolski... - szybko wyrzuci³ po chwili, gdy znale¼li siê ko³o czekaj±cego na nich m³odzieñca. - Dzier¿ymirski... Po¶pieszy³ osobi¶cie przedstawiæ siê Roman uprzejmie i natychmiast zagai³ rozmowê. - Bardzo mi mi³o widzieæ u siebie go¶cia z za Kordonu... Wszak pan przybywa z Galicyi?.. - Tak jest. Wczoraj w³a¶nie mia³em zaszczyt przedstawiæ siê... i tam dalej - recytowa³ po¶piesznie Topolski banaln± ¶wiatow± odpowied¼, wyja¶niaj±c± jego tutaj obecno¶æ i dotychczasow± znajomo¶æ z gospodarzem. - Nie zna pan zatem pewnie wiele osób - wys³uchawszy go cierpliwie do koñca, przemówi³ Dzier¿ymirski - tymczasem przedstawiê pana par ci, par là, zgoda?.. Venons! - dorzuci³ przyja¼nie. - Bonsoir, monsieur le comte! - w tej samej chwili tu¿ obok nich rozleg³o siê powitanie zwrócone do m³odzieñca, i przed trzema panami stanê³a Ola, w prze¶licznej jasnozielonej sukni balowej, mieni±cej siê, przetykanej srebrem, wdziêcznie ubranej kwieciem wodnych nenufarów. Topolski sk³oni³ siê wytwornie i przywita³ z gospodyni± domu, oraz, z wpraw± obytego ¶wiatowca, rozpocz±³ natychmiast rozmowê. Po twarzy Dzier¿ymirskiego tymczasem na s³owa powitalne ¿ony przemknê³o niezadowolenie widoczne i skrzywi³ siê nieznacznie. Posta³ chwilê w niepewno¶ci, poczem, zrezygnowany, rzuci³ Topolskiemu uprzejmych s³ów parê i znik³ w t³umie go¶ci. Topolski tymczasem, pomimo powierzchowno¶ci, na pierwszy rzut oka aroganckiej nieco, okaza³ siê mi³ym i wprawnym "causeur em", a id±c wolno obok Oli, z o¿ywieniem rozmawiaæ z ni± nie przestawa³. - Jak to? - mówi³a Dzier¿ymirska - wiêc to pan odziedziczy³ maj±tek w naszych stronach... Wolno wiedzieæ nazwisko dóbr pañskich?.. - Szczêsnaja - odpar³ Topolski. - Ale¿ to zaledwie o piêæ mil od Gowartowa, gdzie z mê¿em mieszkamy - obja¶ni³a towarzysza Ola. - ¦liczna rezydencya, znam z widzenia... Nie przypuszcza³am zgo³a, ¿e bêdê mia³a w pana s±siada. Bardzo mi mi³o! - dokoñczy³a uprzejmie. Topolski sk³oni³ siê, rzuciwszy jednocze¶nie zdawkowo - banaln± grzeczno¶æ. - To pan dziedziczy po hrabi Teodorze Irenhauzie? wszak prawda? - pyta³a dalej Ola. - Tak, pani; to by³ mój dziad stryjeczny... - Tak? no, widzi pan... Zna³am doskonale swego czasu dziadka, pañskiego, nous sommes donc en pays de connaissance... By³ to bardzo dystyngowany, zacny i mi³y cz³owiek... - Oh, vous êtes bien aimable, madame...- zacz±³ sw± wytworn± francuszczyzn± m³odzieniec, lecz przerwa³a mu, snaæ niedos³yszawszy, Ola: - I obj±³ pan ju¿ swe dobra ?.. - Nie, pani, jadê tam dopiero za parê tygodni... - Pozna pan zatem Ukrainê, - ci±gnê³a dalej swobodnie m³oda kobieta, - kraj to cudny, ¶liczny, zobaczy pan... Ja go tak lubiê, tak kocham, z ca³ego serca!.. - koñczy³a, z o¿ywieniem. - Ot bynajmniej nie jest mi obc± Ukraina - po¶pieszy³ z odpowiedzi± Topolski. - Zazna³em ju¿ jej uroku, bywa³em bowiem u stryja dawniej, et je suis tout à fait de votre opinion madame, c'est un pays charmant... Tyle wdziêku, cichego czaru, w tych drzemi±cych stepach i polach, tyle poezyi, w jej dumkach, a tyle, tyle têsknoty we wszystkiem!.. - z zapa³em, wyg³osi³ ostatnie s³owa Topolski. Ola, po raz pierwszy, spojrza³a nañ uwa¿niej. Twarz m³odzieñca w tej chwili pozby³a siê ca³kiem na³o¿onej konwenansowej maski ¶wiatowca, z³agodnia³a jakby i wypiêknia³a. Przesun±wszy uwa¿nie swe rozumne spojrzenie po twarzy swego nowopoznanego s±siada wiejskiego w przysz³o¶ci, Ola zdziwi³a siê w duszy niepomiernie, tymbardziej, ¿e nie poza bynajmniej, ale przeciwnie, szczero¶æ w ostatnich s³owach jego d¼wiêcza³a. Nie spodziewa³a siê podobnego zwrotu w rozmowie banalnej przeciêtnego salonowca, za jakiego wziê³a nowego go¶cia, zamy¶li³a siê zatem chwilê, umilk³a, i dopiero, w parê minut pó¼niej, przypomniawszy snaæ sobie obowi±zki gospodyni, uprzejmie bardzo zwróci³a siê do Topolskiego. - Gawêdzê z panem, et j'oublie tout à fait, comte, que vous connaissez ici très peu de monde... Wszak prawda? Przyjecha³ pan dni temu parê zaledwie... Przedstawiê pana... donnez moi votre bras, s'il vous plait. Z wdziêkiem, Topolski poda³ natychmiast Oli swe ramiê, rozp³ywaj±c siê jednocze¶nie w podziêkowaniach, grzeczno¶ciach i zasypuj±c zrêcznymi komplementami m³od± kobietê... Uprzejma gospodyni tymczasem prowadzi³a go ku grupie siedz±cych starszych dam. Im naprzód przedstawiwszy go¶cia, skinê³a nastêpnie na jednego z krêc±cych siê bezczynnie m³odych ludzi, a zapoznawszy z nim swego protegowanego, poleci³a zaprezentowaæ go m³odszym paniom i pannom. - Comte Topolski... hrabia Topolski... monsieur le comte Topolski...- rozleg³o siê po chwili tu i tam po salonach, w milkn±cym w³a¶nie rozmów gwarze, t³o fortepianu bowiem, stoj±cego na zaimprowizowanej estradzie, zbli¿a³a siê w tej samej w³a¶nie chwili s³awna artystka, ¶piewaczka w³oska... Akompaniowaæ jej zamierza³ znany profesor i muzyk. Topolski zacz±³ przyciszonym g³osem zabawiaæ grupê pañ i panien, wespó³ z wyfraczon± i wymuskan± m³odzie¿±, uwaga za¶ powszechna zwróci³a siê jednocze¶nie na m³od± i piêkn± W³oszkê. Coraz ciszej i ciszej, choæ opornie, umilk³ w koñcu, niby morze, t³um wytworny i s³uchaæ poczêto, z pozornem zajêciem... Wreszcie, w ciszy wzglêdnej jeszcze, odezwa³y siê pierwsze akordy, a w ¶lad zatem obi³ siê o ¶ciany salonów i uszy s³uchaczy melodyjny, o cudnem aksamitnem brzmieniu, kontralt kobiecy. Z³±czona w harmonijn± ca³o¶æ z muzyk± fortepianu, rozleg³a siê, zadr¿a³a uczuciem w³oska pie¶ñ namiêtna i jak ¶wie¿e tchnienie z pod nieba Italii, sp³ynê³a urocza, na rojn± masê go¶ci... Wstrz±sn±wszy za¶ gam± tonów przepe³nione salony, polecia³a pie¶ñ czysta, skrzydlata, daleko - wyrwa³a siê przez okna na ulice miasta potê¿na, silna, wcisnê³a siê do ka¿dego zak±tka mieszkania Dzier¿ymirskich - zbudzi³a swym czarem dalekim siedz±cego w zadumie w jednym z najbardziej oddalonych fumoir'ów, Romana. Podniós³ g³owê instynktownie, ws³ucha³ siê w modulowan± artystycznie pie¶ñ i westchn±³ po kilkakrotnie... Korzystaj±c ze zwróconej ogólnie uwagi na maj±cy siê rozpocz±æ wkrótce popis koncertowy, Dzier¿ymirski znu¿ony schroni³ siê by³ tutaj. My¶li d³u¿ej go przytrzyma³y. Teraz za¶, s³ysz±c daleki, cichn±cy stopniowo szmer t³umnego zebrania, a pó¼niej wyra¼ne tony pie¶ni znakomitej ¶piewaczki, z³agodzone oddaleniem, piêkne, marz±ce, drgaj±ce uczuciem i si³± - Roman, w milczeniu s³ucha³ nieporuszony - jakby zaklêty... I odej¶æ st±d nie chcia³o mu siê wcale... Poddaj±c siê bowiem urokowi s³uchanej pie¶ni, porusza³y siê, tr±cone jakby czyj±¶ d³oni± z lekka, jakie¶ struny w jego duszy, kwili³y cicho, gra³y... Tymczasem namiêtny glos W³oszki rós³, potê¿nia³... Wreszcie w po¿egnalnym rytmie ostatnie, dono¶ne, s³owa pie¶ni zabrzmia³y - pola³y siê law± jakby ekstazy, rozkoszy, upojenia, wstrz±snê³y ¶cianami cichej komnaty, a dobieg³y a¿ tu, pod stopy Dzier¿ymirskiego, i zgas³y... Nasta³a drobna chwilka zupe³nego milczenia, poczem, zg³uszony nieco oddaleniem, zabrzmia³ oklask przeci±g³y, d³ugi, szczery... Roman przetar³ d³oni± czo³o i powsta³... Trzeba by³o powracaæ do obowi±zków niestrudzonego gospodarza domu. A tak dobrze by³o mu tutaj! Dawno nie pamiêta tak cichej, niczem nie zam±conej chwili, bez zgrzytu ¿adnego, bez rozterki... Rozterka!.. By³a przecie¿ ona jego ¿yciem. Tak. Nie tem zewnêtrznem, dla ludzi, dla ¶wiata, ale tem prawdziwem, wewnêtrznem - dla siebie. Cieñ smutku powlek³ piêkne rysy Dzier¿ymirskiego; rozpamiêtuj±c co¶, zaduma³ siê on znowu. Nagle brwi zmarszczy³, i jakby przypomniawszy co¶ sobie, siêgn±³ szybko do kieszeni fraka, sk±d wyj±³ welinow± pod³u¿n± kopertê. Rzuciwszy uwa¿nem okiem na wypisany, dr¿±c± rêk±, dok³adny adres, odczytywaæ go pocz±³. By³ to za¶ list do niejakiego pana Wiktora Orlêckiego w Pary¿u. O pismo to chodzi³o Romanowi bardzo od kilku ju¿ tygodni, to jest od czasu, gdy siê dowiedzia³, ¿e wzmiankowany powy¿ej, Wiktor Orlêcki, zamieszka³ w stolicy ¶wiata z oszczêdno¶ci i musu po stracie -maj±tkowej, wynik³ej, jak mówiono, ze zguby, przed samym terminem licytacyi maj±tkowej, sumy pieniê¿nej. Opowiadanie to, pos³yszane przypadkiem, uderzy³o Romana Dzier¿ymirskiego. Rodziny Orlêckich nie zna³, szczegó³ów dowiedzieæ siê nie móg³... Wiadomo¶æ ta jednak niepokoi³a go; ogarniaæ go poczê³a chêæ niezbadana stanowczego zobaczenia siê, z owym Wiktorem Orlêckim, oraz wybadania go zrêcznego. I od chwili tej nie zna³ ju¿ pragnieñ innych... Wreszcie pozna³ siê umy¶lnie pewnego dnia z bogaczem, s³awnym odludkiem i dziwakiem, Hugonem Orlêckim, jedynym krewnym zamieszka³ego, w Pary¿u Wiktora, by w jakikolwiek b±d¼ sposób móc dotrzeæ przez niego do nieznanego mu zgo³a cz³owieka, a trzymaj±cego, mo¿e, kto wie, niæ jego w³asnej zagadki! Dzi¶ dopiero, na kilka godzin przed rautem, uda³o siê zdobyæ list od starego samoluba, dla którego napisanie go nawet by³o ofiar± niew±tpliwie wielk±, zerwa³ bowiem zupe³nie stosunki ze swym krewnym. Pismo to by³o w kwestyi oderwanej ca³kiem; tre¶æ, poddana przez samego Romana, poleca³a tylko oddawcê w pewnej sprawie wzglêdem synowca starego bogacza, posiadaj±c jednak list ów w kieszeni, Dzier¿ymirski odetchn±³. £atwiej mu ju¿ bowiem by³o, maj±c sposobno¶æ poznania owego Orlêckiego, potr±ciæ w rozmowie z nim o temat pieniê¿nej zguby, którego, jako obcy zupe³nie, prawdopodobnie tkn±æ by nawet z nim nie móg³. - Ba!.. jeszcze jeden... - westchn±³ Dzier¿ymirski i skierowa³ siê ¶piesznym krokiem ku rozbrzmiewaj±cym ju¿ wrzaw± salonom. Tam, po uczcie artystycznej ducha, przechodzono w³a¶nie do du¿ej pustej jadalnej sali, by z kolei przyst±piæ do uczty cia³a i pokrzepiæ siê jad³em, za stawionem poka¼nie i suto, na olbrzymim pod³u¿nym, przybranym kwiatami, stole. Roman stan±³ w cieniu portyery, u wej¶cia jednego z ustronnych buduarów, gdzie w tej chwili nie by³o nikogo, i obj±³ spojrzeniem swych go¶ci. W jego ogromnych salonach by³o ju¿ nieco przestronniej; tu i tam siedziano jeszcze, rozmawiano, lub przechadzano siê swobodniej... Wypuklej wystêpowa³y teraz wspania³e toalety kobiet, mieni³y siê têczowymi kolory. Na alabastrowych szyjach, piersiach i ramionach wachluj±cych siê zalotnie dam, ³atwiej mo¿na by³o dojrzeæ obecnie wspania³e klejnoty, po³yskuj±ce, na równi ze spojrzeniami ich oczu... Na lewo za¶, ku sali jadalnej, ¶cisk natomiast panowa³. Wiele osób dyskretnie w ostatnim, trzecim z rzêdu, salonie, oczekiwa³o, rautuj±c tymczasowo, kolei swej, bo przy sto³ach biesiadnych pe³no ju¿ by³o go¶ci, posilaj±cych siê, przewa¿nie stoj±c, wystawn±, urz±dzon± na zimno kolacy±. Paniom i pannom us³ugiwali panowie, jedz±c, flirtuj±c, ¶miej±c siê i bawi±c weso³o. Obejmuj±c sale wzrokiem, d³u¿sz± ju¿ chwilê sta³ tak Dzier¿ymirski, a na twarzy jego, w ¶lad za pewnym jakby odblaskiem wewnêtrznej pró¿no¶ci, zawita³ teraz melancholijny cieñ... - Przyszli tutaj - my¶la³ - tak, stawili siê z ró¿nych obozów, sfer, przybyli i wielcy, i mali, bawi± siê obecnie swobodnie, weseli, splataj±c zarazem sw± obecno¶ci± d³ug grzeczno¶ci ¶wiatowej, zaci±gniêty u niego - po¿yczkê moralnych us³ug, czynno¶ci, zabiegów... Ha, zapewne! Lecz gdyby tak oto niespodzianie, nagle, dowiedzieli siê tutaj oni wszyscy, co poza jego, Dzier¿ymirskiego, pow³ok± siê kryje, gdyby w zawrotn± g³±b duszy jego zajrzeli!.. O, niew±tpliwie! Przeczytawszy ukryt± tam tajemnicê, odwróciliby siê ze wzgard±... Dzier¿ymirski nieuczciwy? Jak to?.. Prezes, wiceprezes, cz³owiek czynu, energii, ¿elaznej woli, nasz najzdolniejszy, znany i powa¿any w szerokich ko³ach miasta?.. Jaka¶ pe³na zgrzytów, piek±ca ironia roze¶mia³a siê na glos w duszy Romana. - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha !.. Oszukujesz ich ty!.. Ty, czczony, wielki! Zasypujesz im oczy b³yszcz±cym piaskiem, kpisz sobie w duchu z nich wszystkich!.. Roman wstrz±sn±³ siê... W przywidzeniu nag³em ujrza³ on te klasy, sfery - tych wszystkich, przechadzaj±cych siê przed nim, strojnych ludzi, unikaj±cych jego wzroku, uk³onu, uchylaj±cych siê od podania mu rêki, ze wzgard± zimn±, such± na obliczu... I Dzier¿ymirski, wzburzony nagle, podniós³ g³owê hardo, wstrz±sn±³ bujn± czupryn±, ¶niada twarz jego przybra³a wyraz energii, oraz niez³omnej woli, i wyszepta³: - Nie dam siê, nie dam!.. - zacisn±³ instynktownie piê¶ci i dokoñczy³ ciszej jeszcze: - Korz± siê oni przede mn±, kornymi zostan±; bo ja tak chcê i tak byæ musi!.. Dzier¿ymirski bowiem w tej chwili nie ba³ siê rzeczywi¶cie ciemnej, nierozwi±zanej jeszcze ¿ycia zagadki - ufa³ w siebie!.. W ukryciu swem, niedostrze¿ony przez nikogo, sta³ d³ugo jeszcze... Uspakaja³ siê stopniowo, a z równowag± umys³ow±, wywalczan± zwykle wol± ¿elazn± - codzienny, tajony przed drugimi, smutek, pe³ny samowiedzy, po raz setny znowu wstêpowa³ do duszy jego. - Galernikiem jestem!... - szepn±³ Roman z gorycz±. - Nie tym, z piêtnem ludzkiej sprawiedliwo¶ci na czole, potêpianym, ale mo¿e gorszym jeszcze, bo moralnym - tym, któremu honory pod nogi rzucaj± hojnie, a on je z rumieñcem wstydu ukryæ by rad przed sumieniem, lecz nie mo¿e!. W ciemniê zagadki wpatrzony b³êdnie, wij±cy siê bezustannie w ducha rozterce, niewolnikiem b³êdnego ko³a przeznaczenia w³asnego jestem, bryzgaj±cym ¶wiatu fa³szem mego "ja", potrafi±cym go odurzyæ komedy±, gran± znakomicie, nie mog±cym za¶, niestety, zag³uszyli tylko - siebie!.. (przypis - tu ksi±¿k± jest spalona, elementy wziête w nawias kwadratowy s± dokoñczeniem wyrazu, b±d¼ oznaczeniem przerwy w tek¶cie) I Dzier¿ymirski przesun±³ d³oñ po czole, jakby pragn±c zetrzeæ z niego ostatecznie my¶li niepos³uszne. Stan±³ po chwili przed lustrem, rozczesa³ starannie w³osy i brodê, poprawi³ szczegó[³y swej] toalety, a przybrawszy zwyk³± codzie[nn± pozê] oblicza - przest±pi³ sprê¿y¶cie próg z[ bu]duaru... Rzuci³ znowu oczyma po salac[h ]. Druga, czy trzecia partya go¶ci [ ]raz wieczerzê, a tamci, syci, przechad[zali siê po] nim. Nagle ujrza³ w dali sylwetkê w[ ] szukaj±cej uparcie wzrokiem kogo¶ ws[zak po] chwili oczy ich spotka³y siê, Ola u¶mie[chnê³a siê ] i przyzywaæ go poczê³a skinieniem g³owy. [Równocze]¶nie kto¶ szybko uchwyci³ za rêkê Romana. - Qua diable, ekscelencyo!.. - zabrzmia³ g³os £ady¿yñskiego. - Co z tob± siê dzieje? Kolacya rozpoczêta, pani Ola ciê szuka, go¶cie dopytuj± siê o ciebie bezustannie, a ty¶, jak w wodê wpad³... Bój siê Boga, wielki cz³owieku, có¿ z ciebie za gospodarz domu!?.. - i pan Emil, wzi±wszy pod rêkê Dzier¿ymirskiego, prowadziæ go pocz±³ poprzez salony. Roman za¶ teraz dopiero zda³ sobie sprawy dok³adnie, jak widocznie d³ugo nie by³o go pomiêdzy go¶æmi. - Telefonowano do mnie, interes bardzo wa¿ny!.. Naprêdce za³atwiæ musia³em korespondencyê... - sk³ama³ g³adko. - Ach, zawsze z ciebie ten sam interesoman - za¶mia³ siê £ady¿yñski - wiesz co ? Ja my¶lê, ¿e je¿eli tak d³u¿ej potrwa, to i w nocy bêdziesz przewodniczy³ sesyom, a niby ¶. p. Napoleon godzin parê tylko spoczywa³ w objêciach Morfeusza!.. (przypis - druga strona spalenizny) [Rom]an na tê uwagê nic nie odpowiedzia³, bo [ ]go. Panowie i panie przyw³aszczali so[bie ]gi nieobecnego tak d³ugo gospodarza do[ ]iê z nim w rozmowy, na których dnie, [ ]ry³ siê i tu nawet, zrêcznie wyzyskuj±cy [ int]eres osobisty. [Dzier¿y]mirski za¶, ze zwyk³± sobie pozorn± po[wag± ] poddawa³ siê temu wszystkiemu uprzej[mie rozmaw]ia³ z o¿ywieniem i niebawem znik³ z oczu, [ ] fal± go¶ci. W tryby swe, kó³eczka i ko³a [ ]a³a go znowu machina ¿ycia, ¶cieraj±c walkê [my]¶li, wra¿enia z przed chwili, barwnym, bawi±cym siê "towarzyskim ¶wiatem", tak, jak wczoraj czyni³a to interesami, sesyami, prac± spo³eczn±, lub czem innem wreszcie... To w³a¶nie ¿ycie czynne by³o najwiêkszem mo¿e czasowem lekarstwem Romana - by³o jego morfin±, której za moraln± dawk± zapomina³ chwilowo o wszystkiem. Tymczasem czas mkn±³ szybko. Po skoñczonej ju¿ zupe³nie kolacyi, przez czas krótki do kulminacyjnego punktu o¿ywienia doszed³ raut prezesowstwa Dzier¿ymirskich... Salony rozbrzmia³y zdwojon± zabaw± i rozmow±. Na wszystkich prawie twarzach widnia³o szczere zadowolenie, co w wielkiej mierze zawdziêczano niezmordowanym, go¶cinnej uprzejmo¶ci pe³nym zabiegom Romana i Oli. Eleganckie ich sylwetki, w¶ród barwnej l¶ni±cej fali zaproszonych osób, miga³y szybko, znajdowa³y, zdawa³o siê, wszêdzie, by tylko uprzyjemniæ, rozruszaæ i zabawiæ wszystkich, umiejêtnem przedstawianiem, dobieraniem wzajemnem kó³ i kó³eczek swych go¶ci. Wreszcie stopniowo, z wolna, w salonach ukazywaæ siê poczê³o coraz wiêcej swobodnego miejsca... Wybi³a gdzie¶ godzina wpó³ do trzeciej. High life miejscowy pierwszy da³o has³o do odwrotu, za jego przyk³adem, ¶ladem posz³y i sfery inne... Przed domem, oraz na asfalcie obszernego dziedziñca zatêtnia³y liczne uderzenia kopyt koñskich, zamajaczy³y ogniki u latarñ dziesi±tek powozów i karet. Rozje¿d¿a³o siê t³umnie i coraz szybciej. U wej¶cia wyludniaj±cych siê coraz bardziej salonów, znowu stali teraz Dzier¿ymirscy, ¿egnaj±c wszystkich serdecznie i grzecznie nad wyraz. - N'est ce pas ? do zahaczenia w Gowartowie?.. - rzuci³a na po¿egnanie Ola odchodz±cemu ju¿ w tej¿e chwili Topolskiemu. - Najmilszym to dla mnie bêdzie obowi±zkiem!.. - zabrzmia³a, w uk³onie wytwornym skwapliwa jego odpowied¼. ******************************************* Noc wiosenna, cicha, przez otwarte wszystkich apartamentów okna, zajrza³a w swej gwia¼dzistej szacie do salonów Dzier¿ymirskich. Ciep³ym, rze¼kim powiewem zmiesza³a siê ona z pozosta³± tu woni± perfum, potu cia³a i oddechów ludzkich, - tchnieniem swem dotknê³a g³ów siedz±cych w zacisznym buduarze Romana i Oli. Ola z lubo¶ci± wci±gnê³a w piersi oddech wiosennej nocy, poczem rzek³a: - Ach, jak przyjemnie... czujesz, Romciu? Co za mi³y i ¶wie¿y powiew!.. Dzier¿ymirski, pal±cy w zamy¶leniu papierosa, spojrza³ na wdziêczn± postaæ ¿ony, opiêt± zgrabnie w ¶liczn± dekoltowan± sukniê, i d³u¿ej zatrzymawszy na niej spojrzenie, milcz±c, z u¶miechem skin±³ potakuj±co g³ow±; po chwili za¶ rzuci³ papierosa precz od siebie i przysun±wszy fotel bli¿ej do kanapki; gdzie siedzia³a Ola, po³o¿y³ miêkk± d³oñ sw± na jej ma³ej r±czce. - Wiesz, kochanie - rzek³ ³agodnie i z wolna - ¿e ja ju¿ jutro do Pary¿a jechaæ muszê... - Ju¿ jutro?.. - wykrzyknê³a ze zdziwieniem Ola. - Mieli¶my jechaæ razem do Gowartowa - doda³a nastêpnie z ¿alem - a ty za granicê dopiero pó¼niej... I oczy Oli pociemnia³y nieco, na twarzy za¶ odbi³ siê cieñ widocznego jakby rozczarowania. Dzier¿ymirski u¶miechn±³ siê na tê minkê niezadowolon±. - Dba jednak o mnie i kocha... - przemknê³o mu przez my¶l, poczem ³agodnie, g³aszcz±c d³oni± r±czkê Oli, mówi³ pieszczotliwie znów dalej, pali³y go ju¿ bowiem gor±czk±: list schowany w kieszeni i nadzieja wpadniêcia mo¿e na tak dawno poszukiwany trop. - Wierz mi, zwlekaæ nie mogê, muszê jechaæ natychmiast... Zreszt± przyjadê do Gowartowa pó¼niej. - Ale¿ wczoraj jeszcze - ¿achnê³a siê Ola - mówi³e¶ mi, ¿e nic tak dalece pilnego nie powo³uje ciê... - Ho-ho gniewy!.. - zauwa¿y³ lekko i ¿artobliwie Dzier¿ymirski. - Có¿ to, mo¿e moja pani chcia³aby mnie mieæ tak ci±gle à ses trousses?.. - I mówi±c to, powsta³, zbli¿y³ siê do ¿ony, a uj±wszy jej obie d³onie, po³o¿y³ je u¶miechniêty sobie na twarzy i wargami muskaæ pocz±³ delikatnie, bawi±c siê jednocze¶nie brzêcz±cemi na r±czkach Oli bransoletkami. - Oj, kotku, koteczku ty mój drogi, kochany! wczoraj... - przedrze¼nia³ z kolei - wczoraj nic nie wiedzia³em jeszcze, a dzi¶... - tu Roman spu¶ci³ oczy - na raucie w³a¶nie uchwalili¶my razem z cz³onkami nowozak³adaj±cej siê wspó³ki Przemys³u Fabryczno - Krajowego, ¿e ja, jako delegowany, muszê, jechaæ czemprêdzej do Pary¿a, w celu obejrzenia na miejscu udoskonaleñ fabrycznych... Roman umilk³, pu¶ci³ delikatnie d³onie ¿ony i wyj±³ ruchem szybkim zegarek. - Oho - po trzeciej... Pó¼no, cherie, ju¿ k³a¶æ siê pora - i koñcz±c jakby poprzedni± rozmowê, dorzuci³: - No, i có¿, moje ¿ycie, widzisz teraz, i¿ nie jechaæ jutro nie mogê... - Zapewne. Ty zawsze nie mo¿esz, gdy nie chcesz! No, ale có¿ robiæ... Jed¼... Tylko w takim razie proszê mi d³ugo tam nie siedzieæ i pisaæ listy codziennie. Koniecznie... By nie zapomnieæ o mnie zupe³nie - tu Ola z u¶miechem pogrozi³a mê¿owi palcem i doda³a jeszcze: - bo Pary¿ - Pary¿em, ho, ho, ja znam siê na tem!.. Nie oszukasz mnie tak ³atwo... - Ale có¿ znowu? - ¿achn±³ siê Dzier¿ymirski, ale tym razem zupe³nie szczerze. - Có¿ za my¶li - u¶miechn±³ siê, a potem dorzuci³ ca³kiem powa¿nie: - Wiesz przecie, ¿e prócz ciebie, ¿adna na ¶wiecie kobieta nie obchodzi mnie zgo³a!.. Z wdziêczno¶ci± spojrza³a nañ Ola. - Wiem i wierzê - rzek³a - a poniewa¿ i mnie têskno bez pana mego bêdzie, wiêc i ja jutro pojadê... Zatrzyma³a siê, spojrzawszy filuternie na mê¿a, cieñ bowiem mimowolny przebieg³ po twarzy jego... - Nie, nie do Pary¿a!.. - roze¶mia³a siê szczerze, jakby my¶li Romana zgaduj±c - ale do Gowartowa!.. U¶miechn±³ siê z kolei Dzier¿ymirski. - Dobrze! - wykrzykn±³ weso³o. - Zatem jutro - marsz! Poniewa¿ za¶ poci±g mój wychodzi pó¼niej od twego, wy¶lê pakunki nasze przez s³u¿bê i odwiozê ciê na kolej powozem. A teraz - ci±gn±³ dalej - spaæ!... Dobranoc, kochanie, zmêczon± jeste¶. Poca³owa³ Olê serdecznie w obie rêce i czo³o - ma³¿eñstwo znu¿one rozesz³o siê... Niebawem w apartamentach prezesowstwa Dzier¿ymirskich pogas³y wszystkie ¶wiat³a. Cisza i u¶pienie, prowadz±c siê za rêce, wst±pi³y do roj±cych siê tak niedawno od ludzi salonów, buduarów - rozpostar³y siê wszêdzie i mrokiem sennym otuli³y wszystko doko³a. -------- - Paris!.. Tout le monde descend!.. Paris!.. Okrzyk ten jêdrny, dono¶ny, a wyrzeczony najczystszym francuskim akcentem, obi³ siê o s³uch pasa¿erów poci±gu, podje¿d¿aj±cego pod oszklone arkady paryskiego dworca, i zbudzi³ drzemi±cego w wagonowym przedziale Dzier¿ymirskiego. - Par... - ris !.. - zabrzmia³o przeci±gle raz jeszcze pod samem oknem wagonu i drzwiczki szybko roztworzono nagle... Roman zerwa³ siê, a pochwyciwszy podró¿n± torebkê, wyskoczy³ ¶piesznie na peron. Bieganina, ruch, zgie³k, ogarnê³y go natychmiast, oszo³omi³y chwilowo ca³kiem; w parê minut dopiero, zoryentowawszy siê, poszed³ Dzier¿ymirski do rewizyjnej sali, gdzie pobie¿n± z baga¿em swym za³atwiwszy formalno¶æ, w kwadrans pó¼niej znalaz³ siê ju¿ w doro¿ce, na bulwarach. Zapaliwszy cygaro i rozpar³szy siê wygodnie, z przyjemno¶ci± przypatrywa³ siê on teraz od bardzo ju¿ dawna nie widzianej nadsekwañskiej stolicy. ¦rodkiem bulwaru Sewastopolskiego, ulic±, wymija³y go ogromne, zielone tramwaje elektryczne, ró¿nobarwne omnibusy konne, ekwipa¿e, samochody; ca³y zastêp ruchliwy pojazdów tamowa³ co chwila wir miasta, na sekund kilka wielokrotnie zatrzymywaæ siê by³a zmuszona wioz±ca Romana doro¿ka; policyjna w mantylach ciemnych krzykliwie czyni³a porz±dek - poczem ruszano znowu. A pod wynios³emi drzewami, po bokach, snu³y siê po¶piesznie przechodniów roje; na werandach mnogich kawiarni, zajmuj±cych czê¶æ chodnika, pe³no by³o równie¿ i gwarno od konsumentów - p³ci obojga oraz ró¿nych stanów. I jaki¶ pr±d kie³kuj±cego, czynnego bezustannie ¿ycia, lec±cego na o¶lep jakby przed siebie, niepomnego by³ego, znik³ego ju¿ "wczoraj", w ci±g³ej, ¶piesznej pogoni tera¼niejszo¶ci i jutra - bi³ od tych uganiaj±cych siê mas ludzkich, zawrotn± si³± ci±gn±³ jakby ku sobie - poch³ania³ i wabi³... W p³uca swe wci±gaj±c bezwiednie tchnienie tego ¿ycia, tocz±cego siê z ³oskotem swego perpetuum mobile, Roman dojecha³ wreszcie do jednego z centralnych hoteli, gdzie rozlokowawszy siê niebawem, znu¿ony po³o¿y³ siê i zasn±³. Przespawszy w kamiennym ¶nie zmêczenia dobrych godzin kilka, Dzier¿ymirski zabra³ siê energicznie do celu swego tutaj przybycia. Wybieg³ na miasto. Dla oryginalno¶ci i pod wp³ywem przypomnienia u¿ywanej za studenckich jeszcze czasów jazdy na "impérial'i" omnibusów, "pan prezes" usadowi³ siê na dachu jednego z nich i z zadowoleniem, rozgl±daæ siê pocz±³ woko³o. U stóp jego, blisko, w granitowem pod³o¿u toczy³a sennie swe ciemne, stalowe fale Sekwana. U jej brzegów w oddali, na lewo, wznosi³y siê ponure nieco kwadraty wie¿yc katedry Notre Dame, w prawo za¶ majaczy³ Luwr olbrzymi. Dalej znów b³yszcza³ ozdobami most Aleksandra III-go, odcina³a siê na tle nieba wie¿a Eiffel - w perspektywie, kopu³a pa³acu Inwalidów z³oci³a siê w promieniach majowego s³oñca... A po Sekwanie, kr±¿±c, uwija³y siê parowe statki, zatrzymywa³y siê u licznych przystani, obs³uguj±c bezustannie mieszkañców stolicy. Trzês±c niemi³osiernie, ¿ó³tawy, w trzy siwe konie zaprzê¿ony, omnibus zatrzymywa³ siê w³a¶nie na jednym z przystanków, gdy obserwuj±cy ci±gle Pary¿ Dzier¿ymirski, zda³ sobie nagle sprawê, ¿e mieszkanie Orlêckiego mo¿e byæ ju¿ blisko, i pocz±³ schodziæ szybko po krêtych schodkach, ³±cz±cych piêtnastocentymow± impériale z trzydziestocentymowym pado³em. Znalaz³szy siê na bruku, Roman przy¶pieszy³ kroku, i wymin±wszy kilka w±skich zau³ków, znik³ w bramie jednego z domów. W chwilê pó¼niej dzwoni³ na krêtych ciemnych schodach starej, jak ¶wiat, kamienicy - u drzwi pomieszkania Orlêckiego. Otworzy³a mu m³oda, fertyczna s³u¿±ca, w charakterystycznym bia³ym czepeczku na g³owie. - Monsieur Orlêcki? - zapyta³ Dzier¿ymirski. - Sorti et ne reviendra qu'a dix heures du soir - pos³ysza³ zwiêz³± odpowied¼. Zawiedziony Roman skrzywi³ siê, z niechêci± i zagadn±³: - A jutro o której godzinie zastaæ go bêdzie mo¿na? - O, jutro zgo³a co innego. W Niedzielê pan przyjmuje od drugiej do obiadu - poinformowa³a przybysza m³oda Francuzka. - A zatem przyjdê jutro o tej¿e godzinie - odpar³ Dzier¿ymirski, i siêgn±wszy po bilet wizytowy, oraz list Hugona Orlêckiego, wrêczy³ je s³u¿±cej, - Proszê oddaæ to panu... Do widzenia!.. - skin±³ g³ow± uprzejmie. - Bonjour, monsieur!.. - odwzajemniaj±c siê dzieñ dobrym, wed³ug miejscowego zwyczaju, po¿egna³a go dziewczyna u¶miechem i zalotnem b³y¶niêciem czarnych oczu. Wydostawszy siê na ulicê, Dzier¿ymirski, niezadowolony ze zw³oki, a ca³y poch³oniêty nadziej± rozwi±zania za pomoc± Orlêckiego drêcz±cej go zagadki - szed³ naprzód przed siebie odruchowo czas d³u¿szy. Od otoczenia swego daleki jeszcze my¶lami, nagle zatrzyma³ siê jednak, spojrzawszy uwa¿nie doko³a siebie. Znajdowa³ siê obok filarów wej¶ciowych Panteonu - przed nim za¶ w perspektywie ju¿ bliskiej zielenia³ za krat± ogród Luksemburski. Pustymi chodnikami skierowa³ siê w t± stronê; wkrótce by³ ju¿ w ogrodzie i i¶æ zacz±³ bez celu szerokiemi alejami, niebawem za¶ znalaz³ siê na obszernym tarasie. Na lewo, w oddali, zamajaczy³y wie¿yce Obserwatoryum, przed nim wznosi³o siê muzeum Luksemburskie. - Wpadnê tam i obejrzê, co jest!.. - pomy¶la³, zadowolony nagle na widok gmachu, a poniewa¿ wej¶cie do pa³acu nie by³o od ogrodu, lecz od strony bulwaru ¦-go Micha³a, Dzier¿ymirski skierowa³ siê boczn± alej± parku ku wyj¶ciu, na prawo. Twarz chmurn±, znudzon±, okrasi³ mu u¶miech; przest±pi³ sprê¿y¶cie próg muzeum i spojrza³ jednocze¶nie na zegarek - mija³a czwarta, podwoje pa³acu za¶ zamykano o pi±tej. - Zd±¿ê chyba zobaczyæ wszystko!.. - mrukn±³, kontent ju¿ tym razem zupe³nie, z przyjemnego zabicia czasu. I rzeczywi¶cie.. Pod wp³ywem bowiem pierwszego rzutu oka na salon sztuki, Dzier¿ymirski zapomnia³ o wszystkiem, co go drêczy³o. Znajdowa³ siê w otoczeniu, ustawionych w pierwszej sali, licznych rze¼b nowo¿ytnych... Wiêc oto najprzód spojrzenie jego przyku³a ustawiona na ma³em wzniesieniu, w pobli¿u wej¶cia, rze¼ba Moreau-Vauthier'a, a by³a ni± postaæ naga, le¿±cej na wznak, w lubie¿nej pozie i upojeniu, bachantki, z gronem winogron w lewej d³oni... Naturalno¶æ pozy i ruchu, a szczególniej modelowane doskonale cia³o kobiece, têtni±ce po prostu w zimnym bia³ym marmurze, ¿arem krwi m³odej - zatrzyma³o d³u¿ej na sobie wzrok Romana. Rozgl±daj±c siê, przystaj±c co chwila, poszed³ dalej!.. I niebawem znowu zapatrzy³ siê d³u¿ej, tym razem przed przegiêt± w ty³, w stoj±cej postawie, i unosz±c± siê jakby w przestrzeni, postaci± nagiej równie¿ dziewczyny. Oczy jej by³y przymkniêtemi, twarz owiana mg³± u¶pienia, w rêku trzymane chwia³o siê kwiecie... By³o to "Z³udzenie" F. Charpentier'a, oddaj±ce subtelnie pochwycon± nieuchwytno¶æ illuzyi, jak sen, jak marzenie, nieujêtej - rozp³ywaj±cej siê jakby w przestrzeniach... Niezrównanem bowiem oddaniem czaru u¶pionych piêknych rysów kobiecych, zdawa³o siê, ¿e znajduj±cy siê tutaj przedstawiciele rze¼by turniej urz±dzili sobie. W¶ród wielu innych w tym¿e rodzaju pos±gów, wyró¿nia³a siê jeszcze rze¼ba, nader piêkna, zatytu³owana : "Wspomnienie". Twórc± jej by³ Mercié Autonin. Przedstawia³a ona m³ode dziewczê, o rysach drobnych, z g³ow± przechylon± w ty³ nieco, z obliczem, ton±cem jakby w g³êbokim, cichym ¶nie. Na kolanach jej, na ziemi - wszêdzie, widnia³y rozsypane kwiaty; dwa go³±bki, nios±c w dzióbkach równie¿ kwiecie, lecia³y ku niej, rozmarzonej cicho, we wspomnieniu dalekiem... Po¶wiêciwszy wzglêdnie do¶æ czasu na rze¼bê, Dzier¿ymirski przeszed³ spiesznie do salonów, zawieszonych obrazami, dochodzi³a ju¿ bowiem godzina zamkniêcia. Szybko, jak móg³ najuwa¿niej, pocz±³ ogl±daæ obrazy wszystkie; w ten sposób dobieg³ do sali ostatniej. Poczem, wolniej nieco, powracaæ zacz±³. I teraz w jednym salonie uwagê jego zwróci³ nader oryginalnie, bo, jakby ca³kiem po ¶wiecku traktowany, a mimo to nadziemsko¶ci± tchn±cy, obraz: "Naj¶wiêtsza Marya Pocieszycielka..." Z ram patrzy³a na widza, natchnionego oblicza, o du¿ych oczach czarnych, siedz±ca postaæ Niebios Królowej... Na kolanach Jej, rzucona na klêczkach, opar³a siê kobieta, z twarz± ukryt±, z rêkoma za³amanemi, w bezbrze¿nym bólu, szukaj±ca na ³onie ¦wiêtej Maryi pocieszenia! U stóp tych dwóch postaci kobiecych - poni¿ej, le¿a³o wdziêcznie u¶pione dzieci±tko, ¶ni³o, osypane ca³e, obrzucone puchem bia³ych ró¿ ¶nie¿nych, w rozkwicie... Dzier¿ymirski, zachwycony wdziêkiem i poezy±, bij±cemi z obrazu tego, pêdzla "Bouguereau"; po chwili znów pospieszy³ dalej. Naraz zatrzyma³ siê ponownie. Ujrza³ bowiem naprzeciwko siebie obraz do¶æ du¿y, przez Detaille Edwarda. Nosi³ miano "Le rêve (Sen)". Na olbrzymiem oto polu, otuleni p³aszczami, z czapkami nasuniêtemi na czo³o, pokotem, jeden obok drugiego, le¿± setki odpoczywaj±cych, pogr±¿onych we ¶nie ¿o³nierzy... Poranek cichy; niebo hen! daleko zaró¿awia siê leniwie jutrzenk±, - w¶ród ¶pi±cych ludzi b³yszcz± w szarem ¶witaniu rzêdem poustawiane, u³o¿one w koz³y bronie, a gdzie¶ z boku, blisko, dogasa ju¿ ognisko... Lecz có¿ to za cienie majacz± tam, w górze, nad nimi? To gór±, w ob³okach, p³ynie mg³± przes³oniêty jaki¶ hufiec inny, zwyciêzki - mar i duchów, nie ludzi!.. Grzmi tam muzyka, bêbni±, strzelaj±, proporce siê chwiej±, chor±gwie szumi±... tamci, tam, zwyciê¿aj± niezawodnie!.. I ponad g³owy u¶pionych ¿o³nierzy, których potwór wojny mo¿e ju¿ jutro poch³onie, przesuwa siê, jak marzenie, u³udne widzenie ostatnie: oni ¶pi±c, widz± siebie, jak zwyciê¿aj±, pe³ni chwa³y!.. To sen... Pi±ta wybi³a g³o¶no w salonach sztuki, i Dzier¿ymirski opu¶ciæ musia³ muzeum. Niebawem znalaz³ siê na bulwarach Pary¿a i równocze¶nie instynktownie poczu³ g³ód. W³och z matki i dusz± ca³± artysta, my¶l± wspomina³ on jeszcze widziane przed chwil± dzie³a sztuki i pogodnem spojrzeniem ogarnia³ biegn±ce woko³o siebie t³umy, przepe³nione kawiarnie i hucz±ce pojazdy. - La Presse!.. La Patrie... La Pres-se!.. - krzyczano mu nad uchem na wszystkie strony; w restauracyach, na platformach, spo¿ywano ju¿ posi³ek, popijano wino, absynt i inne wyskokowe napoje - ca³y Pary¿ obiadowa³. Na ¶wie¿em powietrzu, przy jednym z takich stolików, zachêcony przyk³adem, zasiad³ i Roman, a kazawszy podaæ obiad, zapali³ swobodnie cygaro. Niebawem przyniesiono pierwsz± potrawê. W¶ród przelewaj±cego siê kaskad± paryskiego ¿ycia i huku ruchliwej stolicy, Dzier¿ymirski spokojnie zacz±³ spo¿ywaæ zupê, s³uchaj±c ciekawie, z u¶miechem, g³o¶nych rozmów swych przerozmaitych s±siadów i charakterystycznych czêstokroæ ich bulwarowych dowcipów. *** Punktualny, pomiêdzy drug±, a trzeci± po po³udniu, wchodzi³ nazajutrz Roman do mieszkania Orlêckiego. S³u¿±ca wprowadzi³a go natychmiast do saloniku, zaledwie jednak wszed³ tam, roztworzy³y siê ju¿ zamaszy¶cie boczne drzwi komnatki i w ramie ich ukaza³ siê mê¿czyzna ros³y, blondyn; ³ysawy i do¶æ oty³y, o siwiej±cym, z polska podkrêconym, w±sie. - Jak¿e mi mi³o... Jak mi³o mieæ w swoich progach tak dostojnego go¶cia... rodaka!.. - zacz±³ od proga, z polsk± szczero¶ci± i uprzejmo¶ci± w g³osie, roztworzy³ przytem machinalnie ramiona, jakby chcia³ do piersi przycisn±æ niemi przyby³ego, po chwili opamiêta³ siê jednak i wyci±gaj±c uprzejmie prawicê; czysto ju¿ tylko salonowym gestem, przedstawi³ siê: Orlêcki... Wiktor... - siostrzeniec Hugona. - Nie uwierzy pan - ci±gn±³ natychmiast bardzo grzecznie - jak± rzetelnie prawdziw± rado¶æ uczyni³ mi list stryja i zapowied¼ tej pañskiej wizyty... Proszê, niech pan prezes siada!... Proszê bardzo... I Orlêcki wskaza³, z grzeczno¶ci±, fotele, widz±c za¶ zdziwienie na twarzy Romana, na d¼wiêk tytu³u "prezesa", u¶miechn±³ siê, odgad³szy my¶l go¶cia. - Dziwnem siê panu prezesowi, jak widzê, wydaje - przemówi³, - ¿e tytu³uje go... Có¿ to, przypuszcza pan mo¿e, - ci±gn±³ dalej, ze swad±, - ¿e my tu na obczy¼nie nic nie wiemy, kto w kraju u nas przoduje? Przeciwnie, przeciwnie! - ¶ledzimy gor±czkowo i z uwag± ruch naszych ziomków, wspó³braci !.. A jak¿e... a jak¿e!.. Ja sam osobi¶cie trzymam wiele gazet polskich, wiem o wszystkiem, a z nazwiskiem pañskiem - tu sk³oni³ siê grzecznie w stronê Romana - spotyka³em siê w nich tylokrotnie, ceni±c zawsze ruchliwo¶æ pana prezesa i oddaniu siê jego spo³eczeñstwu naszemu... Umilk³, a po chwili - Ale!.. przepraszam bardzo!.. Pan prezes wszak pali zapewne?.. s³u¿ê natychmiast - i zerwa³ siê miejsca, przynosz±c wkrótce Dzier¿ymirskiemu pude³ko papierosów. Roman siêgn±³ po jednego z nich i b±kn±³ niewyra¼nie: - Dziêkujê bardzo!.. Obserwuj±c wci±¿ ciekawie, spod oka swego gospodarza, chcia³ przytem ju¿ przemówiæ, lecz pe³ny bezustannej uprzejmo¶ci Orlêcki przerwa³ mu zanim usta otworzyæ zdo³a³: - A mo¿e cygarko?.. Przepraszam stokrotnie... Za chwilê! - i nie czekaj±c odpowiedzi, znik³ za drzwiami przyleg³ego pokoju, Dzier¿ymirski za¶ u¶miechn±³ siê. Poczciwy cz³owiek jaki¶ - pomy¶la³ - i choæ, zdaje siê, blagier nieco, lecz szczery i z gatunku nieszkodliwych. Dowiem siê prawdopodobnie, czego chcia³em... Ledwie Roman okre¶lenie to w umy¶le sformu³owaæ zdo³a³, gospodarz domu sta³ ju¿ przed nim, podaj±c szerokie puzderko cygar. - Doskona³e - pochwali³ - prawdziwe pruskie... O, bynajmniej nie tutejsze, które s± po prostu ohydne - zaopiniowa³. - Dziêkujê bardzo. Pan tak ³askaw... - poczu³ siê w obowi±zku odrzec Dzier¿ymirski, powstawszy zarazem z miejsca swego. - O, panie prezesie! - pospieszy³, z odpowiedzi±, Orlêcki, - Siadaæ proszê en bons amis... Ot -tutaj... - wskaza³ na kanapkê - wygodniej bêdzie! - i zapaliwszy równocze¶nie zapa³kê, zbli¿y³ p³omieñ do koniuszczka cygara Dzier¿ymirskiego. - Merci!.. - sk³oni³ siê ten¿e raz jeszcze, i wypu¶ciwszy kó³eczko dymu, odezwa³ siê wreszcie, skorzystawszy z sekundy milczenia go¶cinnego gospodarza. - Czyta³ pan list stryja, pana Hugona, wszak prawda?.. Wiadomy panu wiêc zatem cel mego tu przybycia... Nie zn±j±c nikogo w Pary¿u, zdecydowa³em siê prosiæ stryja pañskiego, o tarte d'entree do pana... - Och, i bez tego, panie prezesie - przerwa³ Orlêcki - ka¿dego rodaka witamy tu z ca³ego serca! Tembardziej za¶ pana prezesa, tak w kraju zas³u¿onego... - Ach, tak, nie w±tpiê - z wolna potwierdzi³ Roman - lecz i mnie chodzi³o równie¿ - tu u¶miechn±³ siê z lekka - o specyaln± protekcyê do kogo¶, by potrafi³ u³atwiæ wiadom± nam sprawê przemys³ow±... - A tak, tak! - przerwa³ znów Orlêcki, niezadowolony jakby, ¿e poruszano tê kwestyê. Pan prezes radby obejrzeæ drobiazgowo i gruntownie urz±dzenia fabryk tutejszych, przy mojej pomocy... Owszem, postaram siê, panie prezesie, choæ uprzedziæ muszê, ¿e ja... - zatrzyma³ siê - nie mam tak rozleg³ych stosunków ze sfer± handlowców... to jest, chcia³em powiedzieæ... ze sfer± fabrykantów... przemys³owców... Pary¿a... panie dobrodzieju... Jednak¿e... - tu zaj±kn±³ siê, zapl±ta³ w swem przemówienia Orlêcki i zamilk³, widocznie zmieszany. U¶miech niedostrzegalny okoli³ w±skie usta Romana. - To nic nie szkodzi - odpar³. Mam niep³onn± nadziejê, i¿ razem z panem damy sobie z tem wszystkiem radê... Zreszt±, to chyba drobnostka. Chodzi zaledwie o jakie¶ dziesiêæ fabryk tylko... Roman zatrzyma³ siê i zapyta³ jeszcze, chc±c konsekwentnie doprowadziæ do koñca zmy¶lony swój interes i misyê: - Wszak fabryki owe wymienione s± w li¶cie pana Hugona... - Tak jest, tak jest... w istocie...- potwierdzi³ Orlêcki i zaj±kn±³ siê znowu. - To dobrze, móg³by mi mo¿e szanowny pan powiedzieæ, czy w³a¶ciciele ich znani s± jemu?.. Gdzie to zak³ady fabryczne znajduj±, w jaki sposób, oraz kiedy obejrzeæ je mo¿na by by³o?.. - Nic doprawdy nie mogê jeszcze panu prezesowi w tym wzglêdzie powiedzieæ - odrzek³ Orlêcki i doda³ natychmiast: - Co siê tyczy, czy znam w³a¶cicieli, to... prawdopodobnie... Zreszt± zna siê tutaj osób tyle... - zatrzyma³ siê. - Tylko, vous savez, panie prezesie... otrzyma³em list dopiero wczoraj - urwa³, i dokoñczy³ po chwili - wiêc, vous comprenez, czasu nie mia³em... - Ale¿ naturalnie!.. - pospieszy³ z uspakajeniem Orlêckiego Dzier¿ymirski. - Ja tylko dlatego siê pytam, i¿ to jest celem mego tutaj przybycia, i ¿e to mnie nader interesuje, jako delegata nowa zak³adaj±cej siê u nas w kraju wspó³ki Handlowo-Przemys³owo-Fabrycznej... - A tak, s³ysza³em,.. Czyta³em nawet o tem gdzie¶ w gazetach - odpar³, z przekonaniem Orlêcki. - K³amie, jak z nut - pomy¶la³ Dzier¿ymirski, i u¶miech dyskretny ponownie przemkn±³ po ustach jego. Zaci±gn±³ siê jednocze¶nie cygarem i wpatrzy³ badawczo w Orlêckiego. - Bonne pâte d'homme... - my¶la³ zarazem - ale jak tu zacz±æ o tych zgubionych pieni±dzach? Tymczasem, nielubi±cy milczeæ Orlêcki, widocznie równie¿ pragn±cy zrêcznie odwróciæ rozmowê, ju¿ mówi³: - Pan prezes zapewne nie po raz pierwszy i na d³u¿ej przyby³ do Pary¿a, nieprawda¿?.. - Och, tak... - odruchowo potwierdzi³ Roman, nie my¶l±c o tem, co mówi. - No, to mam nadziejê - opowiada³ uprzejmy gospodarz dalej - ¿e bêdê jeszcze mia³ okazyê przedstawiæ panu prezesowi moj± ¿onê i córkê... Dzi¶ pojecha³y do Versailles. Panu prezesowi wiadomo zapewne, i¿ w pierwsz± niedzielê ka¿dego miesi±ca puszczaj± wodê ze wszystkich fontann w Wersalskim parku... Widok zaiste bywa wówczas wspania³y. C'est charmant!.. - zatrzyma³ siê chwilê i siêgn±³ po zegarek do kieszeni. - O! trzecia ju¿ dochodzi... Niebawem wróc±... Dzier¿ymirski tymczasem, s³uchaj±c, nie s³ucha³, pogr±¿ony wci±¿ w my¶lach. Naraz twarz ¶niada jego o¿ywi³a siê, przelecia³ po niej promieñ... Strzepuj±c delikatnie popió³ z cygara, przemówi³ z wolna: - Proszê pana... - zatrzyma³ siê. - Za niedyskrecyê pope³nian± mo¿e, najmocniej przepraszam... Czy¿by pan nie by³ rad powróciæ do kraju.. I Dzier¿ymirski badawczo spojrza³ w twarz Orlêckiemu, czekaj±c odpowiedzi, jednocze¶nie my¶la³. - Ka¿dy Polak na obczyznie têskni za krajem, pewnik; dlaczegobym ja nie mia³ u¿yæ tego sposobu do osi±gniêcia mego prywatnego celu? No, zobaczymy... Orlêcki za¶ ju¿ mówi³: - Czy ja nie pragn±³bym powróciæ do kraju? Ale¿, panie prezesie, to moje najgorêtsze ¿yczenie! pragnienie ¿ony mojej, córki - codzienne marzenie nas wszystkich! - dokoñczy³, z zapa³em. - No, dobrze, mam ciê!.. - przelecia³o przez umys³ Romana. - Czy wolno zapytaæ jeszcze - przemówi³ - o rzecz jedn±, a mianowicie... Czy ¿yczenie to pañstw - marzenie - poprawi³, z u¶miechem - ma ju¿ dot±d jakie pewne i konkretne podstawy?.. Orlêcki na te s³owa spu¶ci³ wzrok ku ziemi. - O, bynajmniej - odpar³... - Tam, w kraju, stosunki zerwa³em wszystkie prawie... tu za¶ zawi±za³em niektóre, potrzebne mi. Mam poza tem sta³e zajêcie, przynosz±ce mi dochód pewny... - Tak, tak, zapewne, rozumiem - przerwa³ szybko Dzier¿ymirski - wchodzê w po³o¿enie i przepraszam bardzo za me pytania... - dokoñczy³ grzecznie, a widz±c równocze¶nie na twarzy gospodarza zak³opotanie widoczne... - Nie ma za co jechaæ nieborak - to jasne, i ¿yæ by z czego nie mia³ -w¶ród swoich - pomy¶la³ i w tej¿e chwili zapyta³: - Lecz gdyby tak trafi³a siê na przyk³ad szanownemu panu okazya dobra do objêcia w kraju zyskownej posady? Przypuszczam, ¿e w takim razie przeszkody do wyjazdu nie by³oby ¿adnej?.. - No, zapewne... Lecz o tem i my¶leæ niepodobna, nie posiadam bowiem ju¿ ¿adnych w kraju stosunków - powtórzy³ Orlêcki, ze smutkiem. - A pan Hugo, krewny pañski?.. - zagadn±³ Roman. - Och... ten... - przeci±gle odpar³ gospodarz, z niechêci± wyra¼n±, i z wybuchem szczero¶ci nag³ej, rzek³ z gorycz±: - Stryj Hugo od czasu, jakem emigrowa³ i wie¶æ mi siê w ¿yciu przesta³o, znaæ mnie ju¿ nie chce, ani wiedzieæ nic o mnie... Dziwiê siê nawet niewymownie, i¿ raczy³ napisaæ pod moim adresem, w interesie prezesa, s³ów kilka... Na twarzy Orlêckiego, przy tych s³owach, osiad³ cieñ, po chwili dorzuci³: - Zwyk³a kolej ludzka... nic dziwnego. ¦wiat pamiêta o tych tylko, którym siê powodzi. Dzier¿ymirski wpatrzy³ siê uwa¿nie w Orlêckiego; ostatnie s³owa, wypowiedziane przez niego, odkry³y mu utajon± stronê ¿ycia siedz±cego przed nim cz³owieka - nieszczê¶cie, gorycz skryt±, a powodów jej ³acno domy¶li³ siê Roman. Pomimo woli, ¿al mu siê Orlêckiego zrobi³o. - To szkoda jednak - przemówi³ z wolna - ¿e panowie mieszkaj± tak od siebie z daleka... Pan Hugo, choæ odludek i egoista, poza tem jednak cz³owiek nieposzlakowanej opinii i nadzwyczaj przy tem wp³ywowy i bogaty. Orlêcki na te s³owa uczyni³ niewyra¼ny ruch rêk±; - nasta³a chwila milczenia. - Wypada mi raz jeszcze przeprosiæ stokrotnie pana - odezwa³ siê znów pierwszy Dzier¿ymirski - ¿e o¶mielam siê wkraczaæ w stosunki jego, tak osobiste, lecz po pierwsze wyj±tkowe po³o¿enie nasze tu, na obczy¼nie, jako rodaków, sk³ania mnie do tego; po drugie za¶, ¿e w tym wzglêdzie mo¿e mogê staæ panu u¿ytecznym... Orlêcki, zdziwiony, spojrza³ na Romana. - Tak jest - rzek³ Dzier¿ymirski, z u¶miechem - có¿by szanowny pan bowiem powiedzia³ na to, gdybym... -- tu zatrzyma³ siê sekundê - u³atwi³ mu... - Dzier¿ymirski przy tem zaakcentowa³ wyra¼nie ostatnie wyrazy - powrót do kraju... Stosunkami za¶ da³ mu jak± posadê korzystn±?.. - Ale¿, panie prezesie! - wykrzykn±³ Orlêcki, i zerwawszy siê z fotelu, uchwyci³ d³oñ go¶cia swego, ¶ciskaj±c j± serdecznie.. - Wdziêczno¶æ moja i sercu memu bliskich nie mia³aby granic!.. Lecz doprawdy, nie pojmujê... nie rozumiem!.. - urwa³ wzruszony... - Sk±d taka ³aska pana prezesa dla mnie?... Wszak poznali¶my siê tak niedawno! - dokoñczy³ i zamilk³, nie wiedz±c snaæ, co powiedzieæ, jak siê obróciæ i znale¼æ w sytuacyi, tak dlañ niespodzianej... Roman tymczasem powsta³ równie¿ z miejsca, i oddawszy serdecznie u¶cisk Orlêckiemu, po przyjacielsku uj±³ go za ramiê. Przeszli po pokoju tak razem kroków kilka, poczem Dzier¿ymirski, wci±¿ id±c pod rêkê z Orlêckim, rzek³ ca³kiem swobodnie: - Przyznajê, poczu³em do szanownego pana szczer± sympatyê, rozumiem przy tem w zupe³no¶ci po³ó¿enie jego tutejsze, i gotów jestem uczyniæ dla niego wiele... - Dziêkujê, po tysi±c razy dziêkujê! - u¶cisn±³ Orlêcki serdecznie trzymane ramiê Romana, z równowagi ca³y wyprowadzony. Dzier¿ymirski mówi³ tymczasem dalej, pomny celu swego: - Lecz daruje pan rzecz jedn±... Nim przyst±pimy mianowicie do obchodz±cej pana sprawy, wiedzieæ muszê dok³adnie - Roman zatrzyma³ siê - zupe³nie szczegó³owo - poprawi³ - przebieg dotychczasowego jego ¿ycia. Nic w tem dziwnego z mej strony, wszak prawda?.. Znaæ mam przyjemno¶æ szanownego i kochanego pana od tak bardzo niedawna! - dokoñczy³, z przyjaznym u¶miechem, i jak najnaturalniej na pozór. - Ale¿, rzecz prosta! Tajemnicy w tem zreszt± nie ma ¿adnej! - odpar³ Orlêcki szybko, przekonany zupe³nie. - Opowiem prezesowi wszystko natychmiast! - ci±gn±³ dalej rozradowany. - No, to siadajmy!.. - rzek³ weso³o Dzier¿ymirski. Usiedli jeden naprzeciw drugiego. Roman wpatrzy³ siê badawczo w twarz Orlêckiego, a w oczekiwaniu zwierzenia, którego w duszy tak bardzo pragn±³, twarz mu poblad³a mimo woli, aksamitne za¶ spojrzenie ciemnych oczu sta³o siê bardziej jeszcze przenikliwem i rozumnem. - S³ucham pana - rzek³ powa¿nie. U¶miechniêty, radosny, poprawi³ siê Orlêcki na krze¶le, i siêgn±wszy po cygara, zapali³ jedno, w roztargnieniu czêstuj±c niemi Romana. - Dziêkujê, palê jeszcze - u¶miechn±³ siê niedostrzegalnie Roman, i spojrza³ z pod oka na gospodarza. - Rôti à point! - zadecydowa³ w my¶li sarkastycznie. - A, przepraszam! -odrzek³ Orlêcki i mówi³ dalej: - Otó¿, co do mego, technicznie tak zwanego curriculum vitae, postaram siê opowiedzieæ je prezesowi w kilku s³owach. Rzecz ta przedstawia siê zatem jak nastêpuje: - Urodzony lat temu, czterdzie¶ci i siedem, dobiegam ju¿ bowiem piêædziesi±tki - u¶miechn±³ siê - z ojca Ryszarda i matki Józefy z Lancjarskich de domo, przepró¿nowa³em, kszta³c±c siê w domu, do lat piêtnastu... Potem oddano mnie do Jezuitów, nastêpnie koñczy³em uniwersytet w Bonn, nad Renem, i wróciwszy do kraju, obj±³em klucz maj±tkowy, dziedziczny Orlin... - Bywaj±c w, ¶wiecie przez lat kilka, staraj±c siê o pierwsze w kraju partye, ¿yj±c nieco szeroko, straci³em maj±tek... Nastêpnie spotka³em dzisiejsz± ¿onê moj±, z domu hrabiankê Bo¿kowsk±... Przez ¿ - u¶miechn±³ siê Orlêcki, - bo s± i Borzkowscy przez rz, bez tytu³u i nie pochodz±cy wcale z karmazynów - zwyczajne szaraki - obja¶ni³. Dzier¿ymirski w tem miejscu u¶miechn±³ siê pob³a¿liwie - sarkastycznie, lecz s³ucha³ w milczeniu dalej. - Pobrali¶my siê, - ci±gn±³ tymczasem Orlêcki - i osiad³em na roli, ju¿ nie jako pan, ale jako skromny obywatel na kilkudziesiêciu w³ókach ziemi, i naturalnie, z czasem zerwa³em przy tem zupe³nie dawne ¶wiatowe stosunki... Gospodarowa³em sobie tak cicho lat kilkana¶cie, sta³em siê domatorem - przekszta³ca³em stopniowo, o ile mog³em, w czcigodnego pana s±siada... Wreszcie, niestety, jak piorun z nieba, spad³o na mnie zdarzenie pewne... Nie wspomo¿ony przez nikogo, sprzedaæ musia³em dobra, i przyby³em tu - za chlebem!.. Orlêcki umilk³ na chwilê, poczem, doda³ nieco smutnie : - Jak najpiêkniejsza od s³oñca p³owieje materya, tak i najbarwniejsze ¿ycie blaknie od nieprzychylnych ciosów ¿ycia. Szarzyzn± ono dla mnie dzisiaj - trudno! - westchn±³, i zamilk³ znowu. W nadziei, i¿ dowie siê jeszcze oczekiwanego przezeñ "clou" historyi tej ca³ej, milczenia tego nie przerywa³ Dzier¿ymirski. Po d³u¿szej jednak chwili, widz±c, ¿e Orlêcki, poch³oniêty my¶lami, zapominaæ zdaje siê nawet o jego obecno¶ci, zagadn±³ uprzejmie: - I je¶li wiedzieæ wolno, có¿ dalej? Jakby ze snu jakiego dalekiego zbudzony, Orlêcki podniós³ powoli posmutnia³e oczy na Romana. - Nic! - odrzek³ bezbarwnie, g³osem twardym. - Byæ nie mo¿e? - zadziwi³ siê Roman, jak móg³ najszczerzej. - I pomy¶leæ - ci±gn±³ swobodnie - ¿e ja tam w kraju tyle przeró¿nych rzeczy o panu s³ysza³em... Ura¿ony jakby tem, co us³ysza³, Orlêcki zapyta³ z kolei sucho: - No, i có¿ takiego, ciekawym, wymy¶li³a na mnie luba opinia, czy wiedzieæ mogê? Roman niecierpliwie poruszy³ siê na krze¶le. - Có¿ u licha! - pomy¶la³ - czyniê dot±d tyle, i prawda wci±¿ wymyka mi siê sprzed nosa... Po chwili za¶, jak gdyby nagle na co¶ zupe³nie ju¿ stanowczo zdecydowany, odpowiedzia³ z wolna, przetar³szy przytem rêk± czo³o: - Och!.. potem o tem... Teraz znowu powróciæ muszê do j±dra zajmuj±cej nas kwestyi. Pragnê daæ panu posadê... Czy wolno zapytaæ - jakie s± jego mocne - zaakcentowa³ - kwalifkacye fachowe?.. - Fachowych ¶ci¶le ¿adnych - przerwa³ niezadowolonym trochê g³osem Orlêcki. - Posiadam jednak jêzyki: angielski, francuski, rosyjski i niemiecki, oraz zdobyte prac± i praktyk± obecn± - rachunkowo¶æ i buchalteryê - w banku, gdzie urzêdujê i sk±d w razie potrzeby otrzymaæ mogê ¶wiadectwo odpowiednie. - A! - zadziwi³ siê mimo woli Roman - to dobrze... to bardzo dobrze... Wzrok jego przy tem, z zadowoleniem obj±³ d³u¿sz± chwilê ca³± postaæ Orlêckiego, mówi±c do siebie mimo woli wyra¼nie; - Patrzcie?.. nie spodziewa³em siê!.. - Zatem - odezwa³ siê niebawem - obj±æ mo¿e szanowny pan inn±, lepsz± nawet posadê od tej, któr± przeznacza³em w my¶li dla niego. - Có¿ to za miejsce? - zagadn±³ Orlêcki. - Une place de confiance...- wycedzi³ z wolna Dzier¿ymirski. - Przy tem równocze¶nie jedno z wy¿szych przy korespondencyi i buchalteryi w Banku Komercyjno-Przemys³owym, otworzyæ siê maj±cym za miesiêcy kilka... Do komitetu nale¿ê, odmówiæ mi nic nie mog±... Skoro za¶ pan w tej w³a¶nie dziedzinie ju¿ posiada praktykê pewn±, tem ³acniej wiêc wybór mój zatwierdz±... Roman skoñczy³ i spojrza³ znów spod oka na obywatela - emigranta. Zdziwienie radosne bi³o z twarzy Orlêckiego. - No, teraz chyba wy¶piewasz mi wszystko - pomy¶la³ Roman, w duchu. - Pensya znaczna - ci±gn±³ dalej ca³kiem obojêtnie, - ile, nie wiem jeszcze na pewno... W ka¿dym razie tysiêcy kilka .. - urwa³ niedbale. - Ale¿ to miejsce idealne! - wykrzykn±³ ¿ywo Orlêcki. - Dziêkujê po raz wtóry! - u¶cisn±³ d³oñ Romana. Dzier¿ymirski uczyni³ wysi³ek nad sob±, by nie zdradziæ siê przypadkowo nerwowem g³osu brzmieniem i przemówi³: - Tylko zachodzi tu jeszcze kwestya jedna... A mianowicie - zawaha³ siê... - Bo to, widzi szanowny i kochany pan, ci panowie, tam, w Zarz±dzie, s± bardzo trudni... Czepiaj± siê byle czego... I znów Roman mówiæ przesta³, poczem za¶, poirytowany nagle, ¿e bêdzie zmuszony i¶æ prosto do celu i palcami dotykaæ kwestyi, któr± zrêcznie obej¶æ zamierza³, wyrzuci³ z siebie twardo: - Mówiono mi tam, o jakich¶ pieni±dzach, zgubionych przez pana, nieodnalezionych, czy co¶ tam podobnego... Pojmuje pan zatem, ¿e ja, proteguj±c - zatrzyma³ siê Roman sekundê, i uprzejmie nieco dorzuci³, z wymuszonym u¶miechem. - Powiedzieæ muszê wszystko, wszak pan to rozumie chyba?.. Nic za¶ o tem dot±d szanowny pan mi nie mówi³... - Ale¿ nie powiedzia³em? - obruszy³ siê ura¿ony widocznie Orlêcki. - Bo uwa¿a³em to, jak i uwa¿am dot±d, za sprawê czysto osobist±... - Masz tobie! - omal ¿e nie wykrzykn±³ Dzier¿ymirski, ze z³o¶ci±, lecz opamiêta³ siê w porê, i zapyta³ w ¶lad za tem spokojnie, wpad³szy zarazem na pomys³ przebieg³y. - No tak, zapewne... Czyje¿ to jednak pieni±dze by³y?.. - Aaa! - wyrwa³o siê z ust Orlêckiego natychmiast, i powstawszy gwa³townie z krzes³a, wykrzykn±³: - To prezesowi tak powiedziano!.. Rozumiem teraz i przepraszam... £otry dopiero, infamisy!.. - wyrzuci³ z siebie z oburzeniem. Dzier¿ymirski ¶piesznie po³o¿y³ sw± kobiec± miêkk± d³oñ na ¿ylastej rêce szlachcica i pomimo woli rzuci³ niecierpliwie: - Ja równie¿ bardzo przepraszam! - zawaha³ siê - i s³ucham..: - dokoñczy³. Orlêcki usiad³, wzburzony jeszcze odsapn±³ i przemówi³: Powiesz mi pó¼niej, prezesie kochany, kto mnie tak oszkalowa³. Pierwsza rzecz, gdy do kraju powrócê, wyzwê go na pojedynek, jak mi Bóg mi³y, a teraz s³uchaj: - By³o to tak: Posiada³em maj±tek na Litwie, gdzie, jak wiadomo, hipoteki nie ma, ni Towarzystwa Kredytowego... S± tam tylko tak zwane "Banki Ziemskie", które w razie nie uiszczenia siê z wyp³aty na termin, egzekwuj± bardzo szybko... Otó¿ w jednym z banków owych mia³em grub± po¿yczkê... Min±³ termin jeden, drugi, trzeci, p³aci³em ma³o, zebra³y siê zaleg³o¶ci, wystawiono mi dobra na sprzeda¿... Zap³aciæ musia³em zaleg³o¶ci - razem dwana¶cie tysiêcy... Nie mia³em ich, po¿yczy³em wiêc sumê ¿±dan± u paru osób i w drodze, gdym jecha³ p³aciæ na miejsce, w ostatniej niemal chwili pieni±dze te zgubi³em... Maj±tek mi naturalnie sprzedano... - To bolesna prawda!.. Chyba pan prezes przysiêgi ¿±daæ ode mnie nie bêdzie, a zreszt±?.. Gotowym! - i Orlêcki powsta³ uroczy¶cie... - Ale, có¿ znowu?.. - rozleg³ siê w milczeniu suchy g³os Dzier¿ymirskiego, a s³owa te, wymówione zimno, zabrzmia³y niemi³ym dla ucha d¼wiêkiem: Od chwili bowiem, gdy z ust Orlêckiego pad³a cyfra "dwana¶cie tysiêcy", Roman zmieni³ siê ca³kiem. Giestem, pe³nym zniechêcenia, wypu¶ci³ z r±k trzymane cygaro, twarz za¶, przybrawszy wyraz obojêtny, ch³odny, poora³a siê w drobne zmarszczki. Wiêc ponownie oto rozprys³a mu siê w palcach mydlana bañka!.. ¯ycie, z przera¿aj±c± logik± dawa³o mu do zrozumienia, ¿e kpiæ z usi³owañ jego nie przestaje... I drwina ta nowa, szydercza, zrani³a go bole¶nie, jednocze¶nie za¶ gniew niewyt³umaczony, instynktowny, zawrza³ w Dzier¿ymirskim. Có¿ go, zaiste obchodziæ móg³ Orlêcki, historye i przysiêgi jego? - Osio³!.. My¶li mo¿e - rzuci³ w duchu gniewnie - ¿e obecnie, kiedy nie dwadzie¶cia siedm, a dwana¶cie tylko zgubi³ tysiêcy, zajmowaæ siê nim bêdê!.. Ba, nie g³upim! - i u¶miech z³y, sarkastyczny wykrzywi³ w±skie usta Romana. Powsta³ sztywno, maj±c za¶ ju¿ z wieloletniej swej praktyki na ustach gotowy do pozbycia siê ludzi zdawkowy komuna³, wyci±gn±³ rêkê na po¿egnanie... Lecz oto niespodzianie fakt na pozór drobny pomiesza³ mu ca³kiem szyki - zadzwoniono. Gadatliwy Orlêcki, rozpoczynaj±cy w³a¶nie, ma³o ju¿ obchodz±cy teraz Romana, dalszy ci±g swych ¿ycia kolei, przeprosiwszy, wybieg³ do przedpokoju, w ¶lad za tem rozleg³y siê dwa g³osy kobiece, szelest okryæ i sukien damskich. Rozbierano siê, potem szeptaæ zaczêto, po chwili za¶ znów dwa wykrzykniki zdziwienia i rado¶ci obi³y siê o s³uch Dzier¿ymirskiego. S³ysz±c je, skrzywi³ siê Roman nieznacznie, chrz±kn±³ i znudzony zbli¿y³ siê powoli ku oknu salonika. Nie trudno by³o domy¶leæ siê, ¿e tam, w przedpokoju, ten "poczciwy" Orlêcki wygada³ ju¿ rodzinie swej niemal wszystko. - Wpad³em! - pomy¶la³ Roman, i zdenerwowany, stukn±³ palcami w powietrzu. Drzwi za¶ poza nim roztwiera³y siê ju¿ spiesznie. Odwróci³ siê. Naprzeciwko niego sz³y dwie kobiety, zaró¿owione, u¶miechniête. Jedna z nich, starsza, brunetka, piêkna jeszcze, dobrze zakonserwowana, - druga, dziewczê m³odziutkie, szesnastoletnie zaledwie mo¿e, ho¿e i ¶wie¿e... - Prezes Roman Dzier¿ymirski, nasz obecny zbawca, opiekun, a jak ci mówi³em przed chwil±, najszlachetniejszy z ludzi, których dot±d w ¿yciu pozna³em! - przedstawi³ szumnie Orlêcki go¶cia ¿onie, g³osem ciep³ym, jakby wzruszonym jeszcze od doznanych z przed chwili wra¿eñ. Sk³oni³ siê Dzier¿ymirski, a na d¼wiêk ostatniego zdania lekki rumieniec pokry³ mu lica. Wstydzi³ siê za swe my¶li - za siebie... Tymczasem ruchem wspólnym, uprzejmie wyci±gnê³y siê ku niemu dwie ma³e kobiece r±czki. - Bardzo mi mi³o poznaæ pana, bardzo mi³o! - mówi³a, ¶ciskaj±c d³oñ jego, pani Orlêcka. - Tembardziej, ¿e jak mi w³a¶nie m±¿ powiada, pan prezes staje siê anio³em opiekuñczym naszych losów, przysz³o¶ci - zwiastunem, i¿ zobaczymy kraj nasz, za którym ci±gle tak bardzo têsknimy! - koñczy³a wzruszona. - Moja córka, Mita - przedstawi³a z kolei Romanowi m³odziutk± pannê. Dzier¿ymirski trzyma³, ¶ciska³ w³a¶nie w d³oniach drobn± jej r±czkê, a choæ nie powiedzia³o mu dziewczê nic zgo³a, z u¶cisku jednak przyjaznego, ciep³ego, ze spojrzenia jasnych, niebieskich oczu, w których czyta³y siê w owej chwili wdziêczno¶æ bez granic, rado¶æ i nadzieja - poczu³ Roman, i¿ okrucieñstwem niemi³osiernem by³oby teraz z jego strony cofniêcie obietnicy. I jednocze¶nie reakcya nag³a wst±pi³a weñ. Jaki¶ przyp³yw jakby dobroci zala³ mu duszê, serce; zarazem za¶ pomy¶la³: - Nazwano mnie "najszlachetniejszym", ha-ha-ha!.. Ironii mo¿e w tem wiele, ale... jednak... dlaczegó¿bym i ja czasami nie mia³ byæ szlachetnym? A poza tem, có¿ de facto winien ten oto Orlêcki, ¿e nie jest tym w³a¶nie, którego tak szukam bezowocnie?.. Jestem wp³ywowym, silnym, dlaczegó¿ wiêc nie dopomóg³bym cz³owiekowi, pokrzywdzonemu b±d¼ co b±d¼ przez nieznanego pieniêdzy jego znalazcê, tak, jak pokrzywdzonym jest mo¿e przeze mnie równie¿ i ten osobnik nieznany - "mój!.." I starczy³o w ¶lad za tem jednej chwili, by w g³owie Dzier¿ymirskiego powsta³ plan gotowy. - Cieszy mnie niewymownie, ¿e los pozwala mi staæ siê - tu zwróci³ siê, z u¶miechem, ku pani Orlêckiej - Anio³em Stró¿em tego domu... Dzi¶ zaraz zatelegrafujê do panów z komitetu nowego banku o kandydaturze pana - wskaza³ nieznacznie Orlêckiego ruchem g³owy. W milczeniu, wzruszony szlachcic u¶cisn±³ d³oñ Dzier¿ymirskiego. Ten ostatni za¶ zastanowi³ siê chwilê... Kiedy czyniæ co¶, to czyniæ zupe³nie i wszechstronnie, - pomy¶la³, a siêgn±wszy do kieszeni, dyskretnie pocz±³ d³ugo szukaæ czego¶ w portfelu... Znalaz³szy wreszcie tam przekaz na okaziciela w "Credit Lyonnais", wskazuj±cy sumê dwóch tysiêcy franków, rzek³ swobodnie: - Choæ to niegrzecznie bardzo z mej strony tak zaraz niemal po poznaniu opuszczaæ panie, - sk³oni³ siê uprzejmie w stronê dwóch kobiet - jednak panie wybacz±, uczyniæ to bêdê zmuszony, i... - Ale¿, có¿ znowu... - obruszy³a siê Orlêcka. - Obiad , podadz± w tej chwili, prosimy bardzo... Mito! - zwróci³a siê do córki - ka¿ dawaæ!.. - Dziêkujê serdecznie! - sk³oni³ siê z u¶miechem Dzier¿ymirski w stronê m³odego dziewczêcia. - Wychodzê natychmiast, a to z powodu nagl±cych spraw, które nieodzownie dzi¶ jeszcze za³atwiæ muszê... - ¯egnam panie! - wyci±gn±³ uprzejmie rêkê do pani domu, a nastêpnie do panny. Ta ostatnia poda³a mu j±, z niewys³owionym wdziêkiem i cicho rzek³a: - Przyjm pan, panie prezesie, i ode mnie szczere podziêkowanie za to, co czynisz dla ojca mego... Jeste¶ szlachetnym, dobrym i wdziêczno¶æ moja nie zapomni panu tego - nigdy!.. - Szczê¶ciem prawdziwem dla mnie, ¿e i pani bêdzie z tego korzystaæ... Bo, o ile zgadujê, pani tu chyba najwiêcej wróciæ by rada do rodzinnego kraju?.. - O! tak... - przyzna³a, z zapa³em, szczerze: Wyko³ysa³y mnie nasze ³any i lasy, wychowa³a ta ziemia nasza, tak piêkna chyba, jak ¿adna!.. Z sympaty±, spojrza³ Roman na dziewczê, i sk³oniwszy siê raz jeszcze, zwróci³ siê z kolei do Orlêckiego. - A do kochanego pana to mam jeszcze i interesik drobny... - wzi±³ gospodarza za ramiê i poprowadzi³ ku oknu: - Rzecz przedstawia siê, jak nastêpuje - rzek³, o ile móg³, najpowa¿niej. - Na zasadzie jednego z paragrafów ustawy, urzêdnikom nowego banku, naturalnie protegowanym, daje siê z góry na instalacyê... Kwestyê te jednak obmówiæ trzeba poprzednio na zebraniu. Otó¿, poniewa¿ pan, pomimo, ¿e bank nie funkcyonuje jeszcze, za miesi±c najdalej musisz ju¿ byæ na miejscu, a to, w celu ulokowania siê i objêcia, de nomine, wakansu ofiarowanej posady, ja za¶ dopiero za miesiêcy kilka tam bêdê - zatem...- Roman urwa³, dobieraj±c jakby w umy¶le wyrazów. - Zatem - powtórzy³ - awansujê tu kochanemu, panu przekazem, sumê w³a¶ciw±... Przypuszczam, bêdzie ona odpowiadaæ mniej wiêcej kwocie, któr± w swoim czasie przyznaj± panu na zebraniu Rady... Có¿, zgoda? Dobr± my¶l mia³em? - dokoñczy³ Roman. - Ale¿ z kochanego prezesa anio³ prawdziwy, nie cz³owiek!.. - wykrzykn±³ Orlêcki i po staropolsku, u¶cisn±wszy go szczerze, podziêkowa³, z zapa³em. - Klociu, czy s³yszysz? - zawo³a³ na ¿onê. Pan prezes na instalacyê awansuje mi, przekazem! - i szlachcic poinformowa³ dobrodusznie, szczegó³owo ma³¿onkê o wspania³omy¶lno¶ci Romana. Nast±pi³y w ¶lad za tem ponowne podziêkowania, wykrzykniki... Odprowadzony a¿ do drzwi, ¿egnany serdecznie i czule, Dzier¿ymirski wydosta³ siê nareszcie na schody, a potem na ulicê, sam pomimo woli wzruszony, z g³ow± pe³n± najsprzeczniejszych my¶li. Gdy po niejakim¶ czasie, wracaj±c z wolna do rzeczywisto¶ci, podniós³ g³owê, spostrzeg³ w pewnem oddaleniu przed sob± z³ocon± kopu³ê tumu Inwalidów. Tkniêty nag³± my¶l±, z miejsca natychmiast skierowa³ siê ku furtce, a wymin±wszy j± i strzeg±cego wej¶cia kulawego inwalidê, znalaz³ siê na obszernym placu tumu, odgrodzonego krat± od ulic miasta. Wkrótce, po stopniach wschodów wstêpowaæ pocz±³ do wnêtrza przybytku, kryj±cego w swych murach grobowiec wielkiego Napoleona. W gmachu milczenie i jakby uroczysty powiew jaki¶ potêgi niewidzialnej i grozy obj±³ Romana natychmiast. Cichym tylko szmerem rozlega³y siê tu kroki kilkunastu osób... Na dole, w szerokiem, na kszta³t basenu, pog³êbieniu, drzema³ olbrzymi sarkofag, z ceglasto - wi¶niowego marmuru... Dzier¿ymirski zbli¿y³ siê do balustrady grobowca, i stan±³ smutny, cichy... Wobec prochów mo¿nego w³adcy poczu³ siê równocze¶nie drobnym, nik³ym... Hucz±ce jego troki zmala³y równie¿ - uspakaja³ siê... I my¶li jego nagle wziê³y równie¿ obrót zupe³nie inny. - Wiêc to tu - mówi³ sobie Roman - le¿y zwyciêzca z pod Marengo, Ulm, Austerlitz, i.t.d., i.t.d. Wiêc tu spoczywaj± snem, nieprzebudzonym, wiecznym, prochy tego, wielkiego duchem - ma³ego imperatora!.. Dawno bardzo nie bawi±cy ju¿ w Pary¿u, pamiêtaj±cy go zaledwie w zamglonem tylko wspomnieniu, z minionych lat m³odzieñczych, Dzier¿ymirski, w skupieniu i z nabo¿eñstwem w duszy, wpatrzony, milcz±cy, z g³ow± pochylon±, zaduma³ siê przed trumn± cesarza Francyi. Woko³o niego z prawej i lewej strony, w wewnêtrznym pó³krêgu tumu, widnia³y wklês³e pog³êbienia, z grobowcami ma³ymi; przed nim za¶, poza drzwiami do grobu, wznosi³ siê rozpiêty na krzy¿u Syn Bo¿y umêczony... Dzier¿ymirski po chwili ockn±³ siê z zamy¶lenia i post±pi³ wzd³u¿ kolistej baryery grobowca, w kierunku jego wej¶cia: Zamkniête szczelnie drzwi pomnikowe po³yskiwa³y hebanem czarnego marmuru; u progu ich i wschodów, wiod±cych do wnêtrza "tombeau", w mundurze granatowym, powa¿ny, ze wstêgami i orderami, brodaty, stary, stró¿owa³ inwalida... Na górze za¶ b³yszcza³ wielki napis z³ocisty: "Je désire, que mes cendres reposent sur le bord de la Seine - au milieu de ce peuple francais, que j'avais tant aimé" *). [*) "Pragnê, aby me prochy spoczê³y u brzegów Sekwany - w¶ród tego ludu francuskiego, który tak bardzo kocha³em."] Dzier¿ymirski patrzy³, przejêty mimowolnie do g³êbi powag±, skupienia pe³n±, i jak±¶ melancholi± rzewn±, wiej±c± od tego grobu zmar³ego geniusza despoty, ¶ni±cego tu cicho, zapomnianego jakby w samem sercu republikañskiego dzi¶ Pary¿a. Nagle, gdy poruszony, niemy, sta³ tak, wci±¿, zamy¶lony, drgn±³ gwa³townie. Bo oto w tej¿e samej chwili wybi³a w ciszy g³o¶no godzina czwarta, a z jej uderzeniem, jako sygna³ zamykania ju¿ gmachu, raptowny, rozleg³ siê w³a¶nie odg³os bêbna. Grano bojow± pobudkê... Dono¶nie rozchodzi³ siê w milczeniu uderzenia krótkie, wzbija³y siê pod strop wysoki, echem dudni³y w zag³êbieniach, arkadach, owalnej kopule wysokiej. - Messieurs et dames sortez!.. sortez, s'il vous plait, sortez, sortez!.. - rozleg³ siê jednocze¶nie twardy g³os szwajcara, stró¿a Napoleonowego grobowca... Postukuj±c grub± lask±, i¶æ pocz±³ on i rozpêdzaæ energicznie przed sob±, ku wyj¶ciu rozsypanych po gmachu tam i ówdzie go¶ci. - Sortez! - rozkazuj±cy, wojskowo - lakoniczny, - bezustanny rozbrzmiewa³ g³os jego i miesza³ siê! z bojow± fanfar± bêbna!.. Dzier¿ymirski jednak nie rusza³ siê wcale z miejsca przeciwnie. Wrós³ jakby w ziemiê; ucho jego ³owi³o ³apczywie dono¶ne, jêdrne tony pobudki, wyobra¼nia, podsycana nerwami, w rozstroju - poruszona, snu³a mu przed oczyma obraz fantasmagoryczny. W gmachu panowa³ mrok... Ostatnie d¼wiêki surmy bojowej kona³y, a Romanowi zda³o siê, i¿ z milkn±cem coraz ju¿ dalszem echem bêbna, poczynaj± oto zaludniaæ tum wspania³y jakie¶ wyros³e jakby zewsz±d mary i cienie poleg³ej dawno Napoleoñskiej gwardyi starej, i wyra¼ny o s³uch jego obija siê przy tem stuk ich butów i ostróg o kamienie posadzki!.. Id±! Ustawieni w szyku, gotowi do walki, stoj± oto niezliczeni woko³o grobu wodza swego... Przebóg, có¿ to jest?.. Huk jaki¶ rozlega siê w gmachu - to marmur grobowca pêka, unosi siê... W trójgraniasty kapelusz przybrana, z za³o¿onemi na piersiach rêkoma, staje wyra¼nie przed wzrokiem Romana postaæ Napoleona - wodza!.. - Paf, paf!.. - w tej samej chwili tu¿ ko³o Dzier¿ymirskiego o posadzkê uderza kto¶ zamaszy¶cie. - Sortez, sortez donc, monsieur!.. Quatre heures... la consigne!.. - rozlega siê g³os twardy i szorstki. Roman budzi siê, rozgl±da... A zirytowany natychmiast, ¿e tak obcesowo przerwano mu jego widzenie marz±ce, gotów ju¿ jest a to rzuciæ w twarz staj±cemu nad nim miejscowemu szwajcarowi jak±¶ ostr± okoliczno¶ciow± uwagê... Otwiera ju¿ usta, spojrzawszy jednak na twarz wyblad³±, pooran± zmarszczkami, o wyrazie pe³nym melancholii i smutku, milknie. W tych rysach bowiem czyta wyra¼nie gniew t³umiony, lecz nie bezmy¶lny, - bynajmniej. Nie, przeciwnie. Oburzenie to jakie¶ inne, szlachetniejszej, podnio¶lejszej jakby natury, i mówiæ zda siê: - Ach id¼cie, ju¿ id¼cie!.. Odejd¼cie wy wszyscy, profanatorzy wstrêtni, kalaj±cy te progi ciekawo¶ci± banaln± - nieprzystojnym szumem, ha³asem, gadanin± i gwarem m±c±cy bezmy¶lnie spokój i sen wieczny wielkiego imperatora!.. - Có¿ wy? - mówi³y z pogard± te szare smutno oczy starca. - Có¿ wy, kar³y, nie ludzie dzisiejsi, mali -wiedzieæ mo¿ecie? Co s±dziæ o czynach olbrzymich "Jego?" Co odczuæ? Có¿ zrozumieæ jeste¶cie zdolni?.. Dzier¿ymirski z uwag± wpatrywa³ siê dalej w stoj±cego przed nim niecierpliwie szwajcara - inwalidê. Czy¿by istotnie w umy¶le tego starca uczucia podobne siê kry³y? - my¶la³ i zatopiwszy raz jeszcze, milcz±c, badawcze spojrzenie w mêtnych ¼renicach starca, bez s³owa, skierowa³ siê ku wyj¶ciu z tumu. Otworzono przed nim, zamkniête przed chwil±: z hukiem drzwi wchodowe, i zatrza¶niêto je poza nim. Wydostawszy siê na ulicê, Roman, znu¿ony, wsiad³ do pierwszej doro¿ki; tu za¶, och³on±wszy nieco od wzruszeñ i wra¿eñ, porz±dkowaæ zacz±³ w g³o¶no zdarzenia minionych godzin kilku. - Raz jeszcze zatem, miast rzeczywisto¶ci, chwyta³em marê, cieñ u³udny!.. - mówi³ sobie w duchu, z nag³± gorycz±. - Poch³oniêty wci±¿ jedn± my¶l±, przybieg³em tutaj nadziei pe³ny, i znowu nic - zero!.. - O, ironio, niezrozumia³a, dziwna!.. - duma³ dalej. - Czy¿ nigdy nie trafiê na ¶lad pewny? Czy¿ wiecznie, biczowany sumieniem, drêczyæ siê tak bêdê, zmuszony? Dzier¿ymirski opu¶ci³ rêce na kolana, w zniechêceniu i pochyli³ nisko g³owê. Z chwilow± samotno¶ci±, z pog³êbieniem siê w siebie, wraca³a bezlitosna samowiedza, b³êdne ko³o tajonego w duszy cierpienia zacie¶nia³o siê, wirowa³o, rzucaj±c mu jednocze¶nie na ekran duszy wizerunek nag³y w³asnego moralnego "ja". Nie kry³y go obs³ony z³ociste, utkane z pozorów, zdolno¶ci osobistych, rozumu, energii, czynu, bezinteresownego po¶wiêcenia dla drugich, szlachetno¶ci i wielu innych przymiotów, w które, jak w ¶nie¿n±, lamowan± purpur±, togê patrycyusza - przed lud¼mi, przed ¶wiatem, stroi³ siê prezes Dzier¿ymirski... Nie, by³ to szkielet tylko!.. Otulony w p³achtê jaskraw± szalonej ambicyi, kry³ on za jej fa³dami bagno moralne pamiêtnej w ¿yciu Romana chwili, gdy dla osobistego szczê¶cia, u¿ycia, pogwa³ci³ on by³ etykê spo³ecznego prawa!.. Z tej ka³u¿y jednak brudnej, a pozornie ju¿ zapomnianej, wyrasta³ kwiat - niby niepokalana bia³a lilia - zasiany ziarnem silnych, choæ podeptanych zasad, wszczepionych za m³odu - kie³kuj±cy, przy pomocy czujnego zawsze sumienia!.. Kwiatem tym - by³a chêæ szlachetna, instynktowna, konieczna, oddania b±d¼ co b±d¼, prawemu w³a¶cicielowi przyw³aszczonych pieniêdzy. Ona, wytrwa³a, popycha³a bezustannie Romana naprzód przed siebie; ona - ze¶rodkowywuj±ca w sobie równie¿ najpiêkniejsze pierwiastki jego charakteru - zniewala³a go - do czynów, tam i ówdzie szlachetnych. Jej to niew±tpliwie zawdziêcza³ Dzier¿ymirski swój postêpek z Orlêckim!.. I Romanowi w tej chwili mign±³ obraz wdziêczno¶ci tych trojga ludzi ku niemu. Znów tu wiêc fa³sz mimowolny - ¿ycia ironia!.. Dzier¿ymirski westchn±³. Pomimo jednak, i¿ czu³ zgrzyt w duszy, ros³o tam w nim jednocze¶nie pewne zadowolenie, zazwyczaj odczuwane przez subtelniejsze natury, po spe³nieniu dobrego, lub szlachetnego czynu. Spojrza³ woko³o weselej nieco... Doro¿ka mija³a w³a¶nie bardzo o¿ywion± dzielnicê miasta. Na lewo widnia³a wie¿a St. Jaeques, a tu¿ obok ko¶ció³ St. Germain -l'Auxerrois; naprzeciw ogromem rozwielmo¿y³ siê Luwr wspania³y. Roman, zap³aciwszy wo¼nicê, wyskoczy³ z doro¿ki i skierowa³ siê ku muzeum. Odciêty w podró¿y od zwyk³ego, pe³nego czynu, ¿ycia, poch³aniaj±cego go ca³kowicie - Dzier¿ymirski poczu³ nagle potrzebê nieodzown±, konieczn±, odwrócenia j±trz±cych mu mózg my¶li czemkolwiek, ucieka³ siê wiêc znowu do koicielki-sztuki. Niebawem przez jedno z licznych wej¶æ wchodzi³ do jej ¶wi±tyni, pogr±¿onej w milczeniu, tchn±cej majestatem zapatrzonych w siebie tworów ludzkiego geniusza, szybuj±cego na skrzyd³ach artyzmu we wszelakich jego odmianach i fazach - wcielaj±cego piêkno, by sz³o, niby tchnienie ¿ywe, do dusz ludzkich, umiej±cych wznie¶æ siê i oderwaæ od poziomów! Znajdowa³ siê w salach dolnych. Zabytki staro¿ytnej rze¼by romañskiej, greckiej otacza³y go zewsz±d. Setki ich z epok ró¿nych patrzy³y na niego piêkna wyrazem, rêk± mistrzów zakutym w kamieñ i marmury... Dzier¿ymirski, rozgl±daj±c siê woko³o, szed³ wolno, zamy¶lony. Jak w kalejdoskopie, przesuwa³y siê wci±¿ kolejno przed nim pos±gi, coraz piêkniejsze. Tutaj wiêc wychyla³y siê oto rzêdem ku niemu biusty i srogie oblicza wszystkich prawie imperatorów rzymskich - tam znów wykwintnie modelowanem cia³em pochyla³y, giê³y pos±gi Apollinów - rzymskiego d³uta, o rysach grubszych, pe³nych mêsko¶ci i si³y, - greckiego, traktowane daleko subtelniej z finezy±, o ciele jakby miêkkszem i drobniejszem, przedziwnie wykoñczone w szczegó³ach i wyrazach twarzy... W oddzielnej sali, naprzeciw siebie, drzema³y, na wzór orygina³ów w Watykanie, olbrzymie odlewy, z bronzu: ¶pi±cej Aryadny, Laokoona, Apollina i Dyany; dalej znów, z Tripolisu w Afryce sprowadzona, bez koñca nóg i g³owy, unosi³a powabnie draperye piêkna Venus, bieli³y siê bez liku dziesi±tki rze¼b pomniejszych - sta³ Apollo z Lycyi, oparty o pieñ, ko³o którego obwija³ siê w±¿ zdradliwy... Apollo z Paros, patrzy³ ³agodnie na widza; o rysach drobniutkich, w draperyi fa³dach - wdziêczy³a siê grecka muza... Dzier¿ymirski, z powodu braku czasu spieszyæ siê zmuszony, szed³ pomimowolnie szybko, zatrzymuj±c siê jednak co chwila to krócej, to d³u¿ej, zniewolony ku temu piêknem, hojn± rêk± i dziêki niestrudzonym zabiegom, nagromadzonemu, tak obficie woko³o. Tak wiêc, pomiêdzy wieloma, wieloma innemi zajê³a go jeszcze rze¼ba Tyberyusza cesarza, okrytego fa³dami togi, z rêk± wyci±gniêt± przed siebie, w oratorskim ge¶cie, tak wymownie, i¿ zdawa³o siê, ¿e oto ju¿ zaraz przemówi... Tam znów uwagê zwróci³y dwie postacie kobiece, zabytki, przeniesione z greckich cmentarzy. Jedna z nich, owiana szat± przejrzyst±, w stoj±cej postawie, zadumana smêtnie, - druga, w takiej¿e pozycyi, z wieñcem laurowym na g³owie, w bolesnem pogr±¿ona skupieniu, z prze¶licznie przytem wyrze¼bionem obliczem, przybrana w draperyê, której fa³dy, wykoñczone subtelnie w marmurze, za lada powiewem poruszaæ siê w oczach zdawa³y. Dzier¿ymirski wpad³ w labirynt sal, salek, i szed³ coraz dalej i dalej... Jednocze¶nie poddawa³ siê stopniowo coraz bardziej urokom sztuki, a przypatruj±c siê ci±gle, z uwag±, okazom staro¿ytnego d³uta - zapomina³ coraz bardziej o drêcz±cych go my¶lach z przed chwili; czarne i smêtne niepostrze¿enie pierzcha³y one cicho... I niebawem Romana znowu zaj±³ marmurowy pos±g z wyspy Paros... Przedstawia³ on Aleksandra Wielkiego, z po³ow± w³osów z³aman± i biustem, bez r±k, z twarz± natomiast zachowan± doskonale. Pó¼niej zachwyci³a go z kolei "Venus accroupie" w marmurze, równie¿ bez r±k, ze ¶ladem na plecach od³amanej r±czki Amora, potem znów dziesi±tki rze¼b innych, jedne charakterystyczniejsze, piêkniejsze od drugich... Po chwili, oparty o pieñ drzewa, zatrzyma³ go jeszcze, wzglêdnie do otaczaj±cych maleñki bardzo pos±¿ek, zatytu³owany "Amor, jako Hercules", nastêpnie inny: "Walcz±cy Gladjator", a w koñcu, cudna w swej prostocie, postaæ muzy poezyi lirycznej: "Polymnie..." By³a to rze¼ba wziêtej z profilu kobiety, opartej, w zadumie, bokiem o kolumnê, w zwojach fa³dzistej draperyi. G³owê pochylon± mia³a nieco, a upiêksza³y j± w³osy, faluj±ce z lekka w marmurze, jedn± r±czk± podpiera³a oblicze, natchnione, o rysach drobnych i subtelnych - drug± dotyka³a niedbale swej sukni, z ujmuj±cym wdziêkiem... Wymijaj±c t³um nieruchomych pos±gów, gubi±c siê w¶ród tych rze¼b, zadumanych, cichych, ¶ni±cych jakby o wielkiej swej przesz³o¶ci - znalaz³ siê wreszcie Roman niebawem w salce kwadratowej, ma³ej, gdzie, otoczona sznurow± baryer± - na wzniesieniu, ubranem bordo tkanin±, sta³a, króluj±c, zda siê, nad wszystkiem doko³a, per³a zbiorów pos±gowych Luwru - Venus grecka z Milo. Zmêczony nieco, Dzier¿ymirski usiad³ na ³aweczce, zdj±³ kapelusz i wpatrzy³ siê w stoj±c±, bez r±k, pó³nag± postaæ z marmuru. Pozornie kroczy³a ona... Wprzód pochylona niedostrzegalnie, przytrzymuj±c fa³dów upadaj±cej w pasie draperyi, zdawa³o siê, ¿e idzie, z szyj± sw±, wyci±gniêt± nieco naprzód, z oczyma przymru¿onemi jakby, z w³osami, karbowanemi z lekka i uwi±zanemi z ty³u w wêze³, z twarz± blondynki, anielsk± - bosk±!.. Od twarzy tej i pó³cia³a nagiego do draperyi, Dzier¿ymirski oczu oderwaæ po prostu nie by³ w stanie... On w oblicza tem czyta³ - a przynajmniej tak mu siê w danej chwili zdawa³o - zapatrzenie siê w siebie i dumê, ale zarazem i s³odycz, zakut± w przedziwnej regularno¶ci rysie ka¿dym, i choæ sam osobi¶cie nie odczuwa³ w rysach twarzy tej silnego promienia wewnêtrznego, jak zadumy lub marzenia - to jednak piêkno linii królowa³o w nich - tak niepodzielnie, ¿e zachwyt tylko wzbudzaæ mog³o... A cia³o?.. Po prostu ¿y³o ono, nie tylko za¶ nagie, dla oka widoczne... Z przodu, pod fa³dami draperyi - czyni±cej wra¿enie, i¿ spada - w kilka za¶ zgiêæ karbowanej z ty³u - têtni³o ono, o¿y³e jakby, nie martwe, w ruchu krocz±cego, wzniesionego nieco kolana, w odkrytych piersiach i biu¶cie bez r±k, przegiêtym w prawo z zachowan± przedziwnie w marmurze, miêkk±, jak w ciele ¿ywem - subteln± lini± przegiêcia... Czas mija³... Przesiedziawszy na ³aweczce do¶æ d³ugo, Roman z trudno¶ci± powsta³ i oderwa³ siê od arcydzie³a sztuki. Spojrza³ na zegarek - dochodzi³a pi±ta - godzina zamkniêcia Luwru. Postanowi³ obejrzeæ jeszcze, choæ pobie¿nie, galeryê obrazów... Skierowa³ siê spiesznie na pierwsze piêtro gmachu. Min±wszy salê pierwsz±, zatrzyma³ siê w drugiej, maleñkiej. Dwa, dlañ osobi¶cie przepiêkne, obrazy zajê³y ca³kiem jego uwagê. Na jednym z nich, w aureoli blasków nad g³ow±, umar³a, cicha, po fali sennej p³ynê³a postaæ blada z twarz± anielsk± i ³agodn±, - to s³awne dzie³o Delaroche'a "La jeune Martyre". Wisia³o ono na prawo, równolegle z wej¶ciem do salki, na ¶cianie za¶ bocznej od tego wej¶cia, w lewo, od innych odbija³o wdziêkiem, pêdzla "Girodet - Trioson'a" Przebudzenie Apollina, piêknego, jak marzenie, w postawie le¿±cej, pogr±¿onego we ¶nie g³êbokim. Na cudne oblicze boga Olimpu i zamkniête jego ¼renice, z wysoka, prostopad³y pada³ promieñ ¶wiat³a!.. Roman po chwili ruszy³ dalej... Mija³ teraz z wolna jedne za drugiemi olbrzymie sale. A w salach tych milcz±cych, wielkich, unosi³ siê jakby nadprzyrodzony jaki¶ duch idei piêkna, zaklêty, olbrzymi i bra³ despotycznie w posiadanie ka¿dego, kto korzy³ siê przed kultem sztuki, czyja dusza, drgnieniem zachwytu, wyci±ga³a w ekstazie ku jej nie¶miertelnemu czarowi pragn±ce swe ramiona! Najpierwsi mistrzowie szko³y w³oskiej, flamandzkiej, francuskiej, hiszpañskiej i innych - wielcy w swym majestacie, w aureoli wiekopomnej s³awy, wygl±dali z ram dzie³ami, niewidzialn± d³oni± zatrzymywali, jakby przed sob±, mówi±c, zdawa³o siê, do Romana dumnie: - "podziwiaj nas!.." Id±c wci±¿ przed siebie w ten sposób, dotar³ wkrótce Dzier¿ymirski, do sal ostatnich. By³o ich dwie; w jednej, pod³u¿nej, wielkiej, a tak zwanej "Rubensa", pe³no by³o przepysznych obrazów, wziêtych przewa¿nie z ¿ycia królowej Maryi Medici - w drugiej, przedostatniej i mniejszej, nosz±cej miano "Van-Dycka", zwróci³y uwagê Romana, w¶ród kilkunastu mo¿e dzie³ tego mistrza, portrety: Dzieci Karola I-go; jego samego, stoj±cego na tle krajobrazu, obok giermka, z rumakiem, i kardyna³a Richelieu'go, ca³ego w purpurze. Dotar³szy do koñca pa³acowych sal, Dzier¿ymirski pu¶ci³ siê w powrotn± drogê, zagl±daj±c tam i ówdzie, id±c, wracaj±c - b³±dz±c w¶ród tych drzemi±cych w chwale w³asnej, nieprzeliczonych dzie³ pêdzla - tworów talentu ludzi cenionych i wielkich... Setki obrazów przeoczonych, nowych, zastêpowa³y mu drogê... I Dzier¿ymirski przystawa³ ci±gle... Zachwyca³ siê niejednym obrazem, ustêpuj±cym mo¿e innym, pod wzglêdem piêkna, lecz przemawiaj±cym ¿ywiej do indywidualnego jego poczucia i pojêcia sztuki. Tak wiêc w jednej z sal zatrzyma³ siê d³u¿ej ¶liczn± g³ówk± szko³y francuskiej, "Greuz'a", z³otaw±blond, z oczyma, wzniesionemi smutnie, w zamy¶leniu b³±dz±cemi gdzie¶ daleko, mo¿e w idea³ów niepochwytnych krainie, z wyrazem twarzy, tchn±cym melancholi± i rozmarzeniem... Tam¿e równie¿ zajê³y go dwa obrazy tego¿ mistrza: pierwszy "La laitière" przedstawia³ rozwo¿±c± nabia³ m³od± wiwandyerkê - wspart±, w zadumie cichej, o karego z bia³ym ³bem konia; drugi pod tytu³em: "Rozbity dzban", wdziêczny nad wyraz, wyobra¿a³ dziewcz±tko w bieli... W³osy mia³a ona rozczesane skromnie na dwie strony, stroi³o je bia³e kwiecie, - w fartuszku ró¿owo - blade ró¿e, na rêku zawieszony rozbity niebacznie dzban, a w ca³ej twarzyczce miluchnej nieporównany wyraz dziecinnej naiwnej rozpaczy. Dzier¿ymirski coraz szybciej wymija³ sale; nie znalaz³ siê w galeryi pod³u¿nej i olbrzymiej, w kszta³cie salonowego korytarza, szerokiego i przestronnego. Na ¶cianach wisia³o tu wiele piêknych okazów; miêdzy innemi zatem dzie³a Rafaela Sanzio, jak na przyk³ad portret Joanny d'Aragon, w purpurowej sukni, przetkanej z³otem, ¦-go Jana Chrzciciela, oraz ¶liczny portrecik m³odego cz³owieka, o w³osach blond, w czapeczce czarnej, podpartego, w zamy¶leniu i parê innych tego¿ mistrza. Patrzy³y tu równie¿ na Romana rzêdem liczne dzie³a Marina, jak Urodzenie Naj¶wiêtszej Panny Maryi, cud San Diego, czyli anielska kuchnia... Opodal obraz, przypisywany malarzowi hiszpañskiemu Riberze, wystêpowa³ z ram postaci± umar³ego Chrystusa, o twarzy przedziwnie spokojnej, w wypoczynku jakby po bólu pozostaj±cej - z cia³em ran pe³nem, ociekaj±cem, zda siê, krwi± ciep³± jeszcze... Bitwa Salvatora Rosy tam¿e nêci³a oko realizmem i groz± - dziesi±tki, setki obrazów zatrzymywa³y spojrzenie, a wreszcie dwa z nich najbardziej; pêdzla Leonarda da Vinci: Jan Chrzciciel i Bachus... Oba przedstawia³y ciemnookich, piêknych m³odzianów, o bujnie i naturalnie krêc±cych siê w³osach, cerze ¶niadej i dziwnie wiele, mówi±cych twarzy, zbli¿onych rysami do siebie... Obrazy te, w ogólnym zarysie, równie¿ zlewa³y siê ze sob±. Nag³em skojarzeniem my¶li, przypomnia³y one Romanowi, podobnie¿ nieco traktowan± g³owê o w³osach, z³otawo - miedzianych, pêdzla Ferrari'ego, w Pinakotece Medyolañskiej. Przedstawia³a ona Matkê Bo¿±, ca³± w czerwieni, z przechylon± w ty³ g³ow± i przymkniêtemi oczyma, z wyrazem nadziemskiego upojenia, gdy Dzieci±tko Jezus równocze¶nie wyci±ga przed siebie w przestrzeñ swe r±czyny maleñkie, jak gdyby niemi pochwyciæ co¶ w powietrzu pragnê³o... I z przypomnieniem tem nagle do duszy Dzier¿ymirskiego sp³ynê³a fala wspomnieñ... Mign±³ mu wiêc przed wewnêtrznym wzrokiem duszy Medyolan, rodzinne gniazdo matki i tam "Cimitero Monumentale", gdzie zapomniane przezeñ le¿a³y jej prochy, wreszcie rysy matczyne, jak ¿ywe, przesz³emi latami zamglone... Z powiewem za¶ lat tych minionych, z przesz³o¶ci tchnieniem, w mózgu Romana znowu za¶widrowa³y wyrzuty sumienia, dawne - te same. Zadumany, powraca³ Dzier¿ymirski, kieruj±c siê w olbrzymie sale ku wyj¶ciu, opanowany na nowo - wewnêtrzn± trosk± - niezdolny obecnie po prostu patrzeæ na dzie³a sztuki. Poza tem zreszt± i czasu na to nie by³o... Zamykano ju¿ Luwr. Spieszono siê powszechnie. Rozrzuceni tam i ów tury¶ci - malarze, dyletanci pêdzla, kopiuj±cy tu zapamiêtale od samego rana na rozstawionych stalugach wszêdy, ha³a¶liwie sk³adali swe przybory, a odg³os ich rozmów, zarówno jak i kroki odchodz±cej t³umnie gromady ludzkiej, przeci±g³em echem odbija³y siê o ¶ciany i pró¿niê olbrzymich sal muzeum. Wyludnia³y siê one nader szybko; niebawem cisza utulaæ zaczê³a stopniowo twory cz³owieczego geniusza, a jeden jeszcze samotny i niewidzialny pozosta³ tu tylko, zda siê, król Piêkna - bóg Sztuki!.. W dziesiêæ mo¿e minut pó¼niej Dzier¿ymirski wychodzi³ na ulicê, gdzie zoczywszy niebawem napis podziemnej kolejki elektrycznej zwanej : "Metropolitain", po schodach spuszczaæ siê zacz±³ ku stacyi. Zag³êbiony w my¶lach, kupi³ Roman machinalnie bilet na prawo jazdy i wyszed³ na peron podziemnej poczekalni. W g³owie jego, w¶ród my¶li wielu, nieukszta³towany jeszcze, niewyra¼ny, zakie³kowa³ projekt opuszczenia Pary¿a, nieprzedstawiaj±cego dlañ ju¿ teraz, jako pobyt, celu ¿adnego, i udania siê do - Medyolanu... W tej samej chwili, z chrzêstem, ¶wistem, wpad³ na platformê zrêczny, ma³y, elektryczny poci±g miejski. - Louvre!.. Louvre!.. - wrza¶niêto dono¶nie, kilkana¶cie drzwiczek u wagonów otworzy³o siê spiesznie... Wysypa³a siê z nich garstka ludzi, partya druga szybko zajê³a ich miejsce, Dzier¿ymirski wskoczy³ za innymi do poci±gu, z wielkim po¶piechem, nie minê³a bowiem minuta, gdy ju¿ zatrza¶niêto na powrót z ha³asem u wagoników wszystkie drzwiczki. Kolejka ruszy³a z miejsca pêdem prawie, zanurzy³a siê i zniknê³a, jak zmyta, w o¶wietlonej gdzieniegdzie tylko elektrycznemi lampami czelu¶ci ciemnej podziemnego tunelu, biegn±cego, jak wiadomo, pod wiêksz± czê¶ci± nadsekwañskiej stolicy. ----------- Letnie, upalne popo³udnie drzema³o jeszcze nad ziemi±, skwarne jednak s³oñca promienie zni¿aæ siê ju¿ poczyna³y stopniowo... Ochoczo uwija³y siê po polach dziewczêta robocze, w swych krótkich kolorowych spódnicach i haftowanych barwnie koszulach - z sierpami w rêku, ¿n±c zbo¿e, uk³adaj±c je w snopy i kopy, a z ³±k i ³anów dalszych odzywa³o siê od czasu do czasu rytmiczne ostrze¿enie kos i ich chrzêst w ¶lad za tem, ¶cinaj±cy trawy, owsy i jêczmienie, rozlega³ siê echem miarowem. W otaczaj±ce go, têtni±ce ruchem i prac± pola zapatrzony, na ciemnem tle parku nieposzlakowanie bia³y milcz±co ws³uchiwa³ siê dwór gowartowski w odg³osy, id±ce z ³anów dalekich. Na werandzie, w g³êbokim fotelu siedzia³a marsza³kowa Warnicka, pracuj±c z zajêciem nad robótk± rêczn±; dalej nieco, w parku, poprzez drzewa alei miga³a jasna letnia suknia kobieca i sylwetka siedz±cego obok niej mê¿czyzny; przez otwarte na ¶cie¿aj wreszcie tu¿ ko³o balkonu okno saloniku dolatywa³y dwa mêskie g³osy, zmieszane z miarowemi uderzeniami kul bilardowych. W saloniku owym grali w karambole £ady¿yñski z Krasnostawskim. - Patrz, m³odzieñcze, i ucz siê! - mówi³ w tej chwili pan Emil, pochylony nad bilardem. Bia³a bila jego, musn±wszy poprzednio lewy bok czerwonej drugiej kuli, wraca³a w³a¶nie teraz pos³uszna, dotykaj±c lekko stoj±cej opodal trzeciej ¿ó³tej bili. - Aha!.. - wykrzykn±³ z tryumfem £ady¿yñski. - Uderzenie znakomite, a rzadkie, jak kruk bia³y!.. Spojrza³ na Krasnostawskiego. Ten ostatni, bez ceremonii zwrócony do okna, sta³ gdzie¶ zapatrzony, przez grzeczno¶æ w ostatniej tylko chwili obróciwszy siê szybko ku mówi±cemu. - Barbarzyñco! - wykrzykn±³ £ady¿yñski, oburzony szczerze. - Jak to? - pyta³ zdziwiony dalej. - Na seryo zatem nie widzia³e¶ pan wcale ? - Ale có¿ znowu, i owszem! - zaprotestowa³ Krasnostawski, zmieszany nieco. Partner z pod oka spojrza³ na m³odzieñca i mrukn±³ z³o¶liwie: - Co pan ciekawego wypatrujesz w¶ród alei? Nikt tam, que je sache, nie spaceruje, prócz Oli i kochanego Topolsia, hrabiego na Szczêsnojej... A tu tymczasem straci³e¶ pan coup de maître, cug i¶ciê wspania³y... I wskazuj±c d³oni± stoj±ce kule, obja¶ni³ ju¿ spokojnie: - Przez czerwon±... Zamiast zwyczajno-pospolicie - ty³em, przez piêæ band, i serya notabene gotowa - pochwali³ siê. - Wiele mam? - zapyta³ po chwili. - A, prawda... - odpowiedzia³ sam sobie pan Emil, - osiemdziesi±t sze¶æ!... Przepad³e¶ pan z kretesem. Za chwilê - requiescat in pace!.. Przy tych s³owach, £ady¿yñski pochyli³ siê znów bilardem. Pod wprawnem uderzeniem jego kija, dotykane, cofane, kierowane zrêcznie, posypa³y siê niebawem liczne karambole. Krasnostawski, od pocz±tku partyi kilkakrotnie do gry zaledwie dopuszczony, ziewn±³ skrycie, znu¿ony. - Ta zdradzi³a Radziwi³³a!.. - wykrzykn±³ w tej chwili pan Emil. - Chybi³em - graj pan!.. Krasnostawski z kolei zrobi³ kilka do¶æ umiejêtnych karamboli. - Brawo, bravissimo! - potakiwa³ £ady¿yñski - Z jakim przestajesz, takim siê stajesz, niedarmo tak g³osi przys³owie... A ze znawstwem, ¶ledz±c dalej uwa¿nie grê partnera, dorzuci³ jeszcze, w rodzaju pochwa³y: - Czo³em, czo³em!.. Wstêpujesz w me ¶lady.... bardzo dobrze, wcale nie¼le!... Krasnostawski, z przymusem, u¶miechn±³ siê lekko, po paru uderzeniach wreszcie chybi³. - Przesz³a, minê³a, jak sen jaki z³oty! - zadeklamowa³ £ady¿yñski, z patosem. - zgubiony¶ m³odzieñcze! - dorzuci³, i pochyli³ siê nad suknem zielonem. - Gram z ty³u - poinformowa³ - ostatni, ¶miertelny cios... Pchniêta, nakredowan± poprzednio starannie, muszk± kija - bia³a kula, obleciawszy szereg band, w skomplikowanej geometrycznej figurze - niebawem pokorna, grzeczna, za jednem uderzeniem, musnê³a cicho dwie pozosta³e bilardowe kule. - N, i... ni - c'est fini !.. - odsapn±³ z ulg± pan Emil. - No, teraz siadamy! - ci±gn±³ dalej.- Dziêkujê panu za partyê! - poda³ uprzejmie rêkê Krasnostawskiemu, poczem wyj±³ papiero¶nicê. - S³u¿ê panu! - rzek³, wyci±gaj±c j± w stronê m³odego cz³owieka. - Dziêkujê bardzo! - odpar³ Krasnostawski, sk³oniwszy siê grzecznie, wzi±³ papierosa, podsuwaj±c jednocze¶nie £ady¿yñskiemu zapalon± zapa³kê. - Merci! - mrukn±³ pan Emil. - Ha, zmacha³em siê nie gorzej od mo³odycy, na polu przy burakach! - westchn±³. Usiedli, i zapanowa³o chwilowe milczenie. W ciszy pokoju s³ychaæ by³o teraz wyra¼nie jednostajne brzêczenie much; zni¿aj±ce siê s³oñce ¶cieli³o swe promienie po zielonej powierzchni bilardowego sukna - salonik ton±³ ca³y w pó³¶wiat³ach koñcz±cego siê letniego popo³udnia. Nagle firanki u okien poruszy³y siê gwa³townie - kto¶ drzwi otwiera³... Na progu, w szarem sukiennem, liberyjnem ubraniu, stan±³ lokajczyk, m³ode ch³opiê... - Zamykaj, do kroæset! - zagrzmia³ £ady¿yñski, porzuciwszy silny przeci±g i zwróci³ siê równocze¶nie do Krasnostawskiego. - Ma pan jeszcze ochotê na partyjkê?... bo ja - to nie! - O, ja równie¿! - odpar³ szybko Krasnostawski - Zreszt± nie mogê, mam dzisiaj pilne zajêcie jeszcze i wracaæ muszê! - ¯egnam pana! - dorzuci³ uprzejmie i powstawszy, wyci±gn±³ rêkê do £ady¿yñskiego. - Adieu!.. - od niechcenia, ale grzecznie, nie ruszaj±c siê z miejsca, odwzajemni³ mu ten¿e u¶cisk d³oni. Krasnostawski, niby szukaj±c czego¶ po pokoju, zbli¿y³ siê zrêcznie do okna, pos³awszy wywiadowczy wzrok raz jeszcze do ogrodu. Siedz±c wci±¿ na swem miejscu, £ady¿yñski ¶ledzi³ spod okna, a usta skrzywi³y mu siê przy tem sarkastycznie. - Có¿ to tak zapamiêtale pan szukasz? - rzuci³ ironicznie - serca, czy g³owy? - O, nie... tylko kapelusza!.. - odci±³ ch³odno Krasnostawski, i rzuciwszy siedz±cemu powtórnie po¿egnanie uprzejme, wyszed³ z saloniku. - Hm... hm!.. - mrukn±³ do siebie stary kawaler, i powsta³. - Wyczy¶æ bilard szczotk± tak, jakem ciê nauczy³ na wskos, nicponiu!.. - rozkaza³ krêc±cemu siê po pokoju lokajczykowi, i strzepn±wszy ubranie, opu¶ci³ bilardow± salkê, zmierzaj±c ku werandzie. - Zawsze przy pracy, pani marsza³kowo! - powita³ siedz±c± przy robótce pani± Melanjê i usiad³ wygodnie na bujaj±cym siê fotelu. - No, i pan, panie Emilu, pracowa³e¶ tak¿e - u¶miechnê³a siê ³agodnie matrona. - St±d s³ysza³am, jak stuka³y karambole i postêpowa³ ra¼no wyk³ad gry bilardowej... - Ano, trudno!.. Trzeba pouczaæ m³odych! - odpar³ pan Emil i u¶miechn±³ siê swoim zwyczajem. A gdzie¿ to m³oda para? - rzuci³. Marsza³kowa nie zrozumia³a pytania. - Jak to? - zdziwi³a siê. - No, pani Ola i kochany hrabicz! - obja¶ni³ niedbale, ko³ysz±c siê leciutko w fotelu. - Aaa !.. - za¶mia³a siê marsza³kowa - s± w ogrodzie - doda³a spokojnie. - A pan Boles³aw gdzie¿ siê znajduje? - zapyta³a z kolei. - Przegrawszy partyê karamboli i pos³awszy trzydzie¶ci i jedno spojrzeñ têsknych w stronê ogrodu i przechadzaj±cych siê tam ludzi, uciek³ do domu - odpowiedzia³ pan Emil. - ¯e te¿ pan ci±gle tak samo niepoprawny i zawsze musi widzieæ co¶ niepotrzebnego! - obruszy³a siê, z widocznem niezadowoleniem, marsza³kowa. - To tak tylko dla kontrastu z pani± marsza³kow±! - odpar³ s³odziutkim tonem, uk³adnie pan Emil i u¶miechn±³ siê szyderczo. - No, no!.. - udobruchana nieco, pokiwa³a g³ow± staruszka. - ¯eby to tylko tak by³o w istocie ! - Ale¿ upewniam pani± marsza³kowê - podchwyci³ £ady¿yñski. - Wracaj±c jednak do poprzedniej prozy ¿ycia, i jego wypadków - ci±gn±³ wolno - ciekawym, czemu ten Roman nie wraca?.. - A! - ¿ywo odpar³a pani Warnicka. - Zapomnia³am powiedzieæ panu... Wczoraj wieczorem by³ list od niego... Donosi, ¿e z Ostendy, dok±d uda³ siê prosto z Pary¿a, dla odpoczynku, przyby³ ju¿ do Mediolanu, gdzie zabawi d³u¿ej... - Hm, hm! - chrz±kn±³ pan Emil. - ¯e te¿ prezesuniowi kochanemu nie têskno: do ¿ony primo, do mnie - secundo, to siê wydziwiæ temu nie mogê - wyg³osi³ ca³kiem seryo. Marsza³kowa na te s³owa u¶miechnê³a siê do siebie, w milczeniu, £ady¿yñski mówi³ za¶ dalej, wydobywszy zegarek z kieszeni: - Patrzcie pañstwo, ju¿ wpó³ do ósmej!.. O wpó³ do szóstej zaczêli¶my graæ z Krasnostawskim partyjkê, a pani± marsza³kowê pozostawili¶my wszyscy tu na balkonie samotn±... Tiens... tiens... jak to czas leci. Pan Emil spojrza³ na ogród, szukaj±c co¶ oczyma i w tej¿e samej chwili zerkn±³ na marsza³kowê. Ta ostatnia równie¿ wys³a³a spojrzenie do parku. Z³o¶liwie nieco wykrzywi³ usta pan Emil i wpatrzy³ siê badawczo w twarz staruszki, lecz ta obojêtnie ca³kiem odwróci³a po chwili g³owê i koñczy³a spokojnie robótkê. Zapanowa³o milczenie. - Dziwny aforyzm przychodzi mi do g³owy! - odezwa³ siê £ady¿yñski, w parê minut pó¼niej. - Bardzo, ciekawam, co tam znowu przychodzi panu do g³owy?.. - za¶mia³a siê staruszka. - Piêkna kobieta - wyg³osi³ z patosem pan Emil - to czêstokroæ wcielenie ¶lepego trafu igraszki!.. Obdarza ona bowiem królewsk± sw± ³ask± nie zas³u¿onych, lecz szczê¶liwych, choæ wszyscy, niby gracze, pragnêliby w duchu wygraæ najwy¿sz± tylko stawkê... Siwe oczy marsza³kowej na chwilê zab³ys³y rozumnie, i odpar³a lekko, w tym samym tonie: - Ho-ho, co za porównania, jaka poezya nagle objawi³a siê w panu! - pochwali³a ironicznie i doda³a: - Ja nie wiem, doprawdy, czy potrafiê, skromna, wznie¶æ siê na takie wy¿yny... Lecz i mnie równie¿, dziwnym zbiegiem okoliczno¶ci, aforyzm ¶wita w my¶li: I po chwili pani Melanja wyg³osi³a z przyciskiem: - Podejrzliwo¶æ - to wcielenie satanizmu!.. Oczerniæ, zbrukaæ potrafi najczystsze, ¶nie¿ne jagniê, tem gorsze za¶ ono, ¿e uwierz± mu ludzie, goni±cy, z rozkosz±, za obmow±, choæby ni± by³ i fa³sz wierutny!.. - Les beaux esprits se rencontrent! - wycedzi³ w pó³uk³onie pan Emil, i zamilk³. - No, ¿egnam kochanego pana! - odpowiedzia³a marsza³kowa, i powsta³a ciê¿ko z fotelu. - Idê - ci±gnê³a - wydaæ rozporz±dzenia do wieczerzy, bo gosposia nasza, jak widzê, zapomnia³a siê dzisiaj, a pana - tu uczyni³a rêk± niewyra¼ny ruch w powietrzu - pozostawiam sam na sam z aforyzmami!.. - za¶mia³a siê przy tem staruszka z³o¶liwie nieco, i znik³a we drzwiach salonowych. £ady¿yñski, po wyj¶ciu marsza³kowej, zapali³ papierosa i zamaszy¶cie pocz±³ ko³ysaæ siê na biegunach fotelu. - ¦miej siê, ¶miej, babuleñko! - mrukn±³ z cicha. - Ja mam swój rozum i wêch ¶wietny. O, co do tego, to zapewniæ mogê, ¿e nos mam wyborny!.. - dotkn±³ twarzy, za¶mia³ siê do siebie, wci±gn±³ powietrze, i powstawszy, zeszed³ po stopniach schodów balkonu. Spojrza³ znowu na zegarek i mrukn±³: - Ósma dochodzi... Sapristi, o czem¿e dwie i pó³ godziny sam na sam mówiæ ze sob± mog± dwoje m³odych ludzi, je¶li nie o mi³o¶... Psst! - sykn±³ g³o¶no i po³o¿y³ sobie na ustach palce. - Podejrzliwo¶æ albowiem jest to wcielenie satanizmu... i tak dalej, - dokoñczy³, i za¶mia³ siê znowu cicho. - No, zobaczymy! - szepn±³ do siebie jeszcze i skierowa³ siê do ogrodu. S³oñce zachodzi³o w³a¶nie. Bia³e ¶ciany gowartowskiego domu gorza³y czerwieni±, b³yszcza³y, z³oci³y siê okna, dach blaszany ¿arzy³ siê, jak g³ownia, a tam w parku, w oddali, wstydliwie zaró¿owia³y siê, rumieni³y brzozy, mieni³y od gasn±cych promieni, w odblaski polerowanej miedzi, dêby, lipy, topole... £ady¿yñski, zag³êbia³ siê dalej i dalej w ogród, id±c krokiem pewnym, a¿ znik³, poch³oniêty cieniami ciemnawej ju¿, drzew wierzcho³kami zros³ej ze sob± alei; poszukiwania jego jednak mia³y spe³zn±æ na niczem. M³odej pary, jak j± pan Emil ¿artami nazwa³, nie by³o ju¿ w ogrodzie. Topolski i Ola, przed pó³ godzin±, znalaz³szy siê na skraju parku i ³anów szerokich, opu¶cili ogrodow± alejê, poci±gniêci wspó³wzajemnie czarem przechadzki po zielonej, biegn±cej w¶ród pól, ugorów, ³±czce, w przedwieczornej ¶wie¿o¶ci sk±panej ca³ej. Gawêdz±c, ¶miej±c siê i przekomarzaj±c na przemian bezustannie, oddalili siê oni nawet ju¿ do¶æ ode dworu, nie spostrzeg³szy tego naturalnie wcale. Wbrew zapowiedzi, danej pani Oli jeszcze na raucie, przy¶pieszy³ Topolski swój przyjazd do odziedziczonych w pobli¿u Gowartowa dóbr swoich "Szczêsnaja". Bawi³ ju¿ tu przesz³o od sze¶ciu tygodni, bêd±c nader czêstym go¶ciem osamotnionej prezesowej Dzier¿ymirskiej; Ola za¶, nie maj±ca prawie tu ni rozrywki, ni towarzystwa ¿adnego, zazwyczaj niezmiernie mu rada by³a. Topolski za¶ ze swej strony podobaæ siê móg³ tylko. Og³adzonych form ¶wiatowych, przystojny i mi³y, by³ równie¿ bardzo inteligentnym, a lekki pok³ad idealnego marzycielstwa, w kontra¶cie po³±czony ze szczypt± sceptycyzmu, czyni³ go interesuj±cym bardzo, szczególniej dla kobiet. W kole p³ci piêknej czu³ siê zawsze panem... Posiadaj±c wra¿liwo¶æ czu³ostkow± przyrodzon±, rozumia³ on kobiety przytem stokroæ lepiej od innych mê¿czyzn, odczuwa³ je subtelnie, - w podbijaniu za¶ serc niewie¶cich, cierpliwem i umiejêtnem, - mistrzem go nazywano. Pró¿niacze ¿ycie jego, zjadaj±cego dochody "panka", zabarwione tylko z lekka tam i ówdzie dyletanckiem zainteresowaniem siê sztuk±, oraz podró¿owaniem po ¶wiecie - sk³ada³o siê te¿ przewa¿nie z krótszych lub d³u¿szych mi³ostek, z ³añcucha: "bonnes fortunes", które, jak ogniwa, ze sob± bezustannie ³±czyæ sie stara³. Poznawszy Olê Dzier¿ymirsk±, Topolski postanowi³ zdobyæ j± nieodzownie. W tym celu wiêc dowiedziawszy siê o bytno¶ci Romana Dzier¿ymirskiego za granic±, przyspieszy³ wyjazd na Ukrainê, i od dwóch ju¿ niespe³na miesiêcy pracowa³ wytrwale, powoli, ze znawstwem swej sztuki, cegie³ka za cegie³k±, buduj±c swe przysz³e, jak nazywa³ - szczê¶cie! Z pocz±tku by³o mu niezmiernie trudno skierowaæ, pchn±æ Olê, choæ nieznacznie tylko, na swe tory. Gra ta, z³o¿ona z setek subtelnych odcieni, opartych na gruntownej znajomo¶ci "kobiety," parokrotnie srodze zawiod³a go z Ol± Dzier¿ymirsk±. Lecz po paru ju¿ tygodniach uczu³ Topolski wreszcie grunt pod nogami, aczkolwiek jeszcze bardzo niepewny. Tryumfowa³ skrycie - i szed³ dalej... Dzi¶ za¶, po tygodniach sze¶ciu pobytu, mia³ on ju¿ za sob± ma³± przesz³o¶æ w tym wzglêdzie; miêdzy nim, a Ol± mianowicie bieg³a niæ trwa³a obcowania wzajemnego, wspólnych rozmów, dociekañ, paradoksów, okre¶leñ - gar¶æ faktów jednak na pozór nic nie znacz±cych prawie... A wiêc, na przyk³ad, gdy w gronie osób postronnych, trzecich, toczy³a siê rozmowa o temacie, poruszonym ju¿ przez nich dwojga niegdy¶ w pogawêdce sam na sam wspólnej - czy to w zakresie sztuki, literatury, muzyki, czy wreszcie w dziedzinie wypadków pospolitych codziennego ¿ycia - usta ich u¶miecha³y siê nieznacznie, a równocze¶nie oczy spotyka³y siê, pos³uszne... To znów kiedy indziej, nim jedno z nich zd±¿y³o wymówiæ my¶l jak±¶, czêstokroæ drugie, chwyta³o j± szybko ju¿ w lot i na nie wypowiedziane, a przeczute s³owa, dawa³o trafn± odpowied¼, lub rzuca³o aforyzm dwuznaczny, maj±cy li tylko dla nich dwojga znaczenie, dla innych niezrozumia³y czêsto wcale - poruszaj±cy za¶ sob± wspomnienie, zdarzenie osobiste, wspólne... Szukali siê wzajemnie równie¿, unikaj±c towarzystwa drugich, pragn±c zawsze byæ ze sob±, wy³±cznie sami. A po za tem? Och, okre¶liæ nawet trudno. Dziesi±tki, setki, tysi±ce maleñkich, nik³ych zdarzeñ, powik³añ, chwil, chwilek, s³ów, s³ówek, gestów, drgnieñ twarzy, u¶miechów, niedomówionych spojrzeñ, u¶ci¶nieñ d³oni, przyja¼niejszych, czulszych - w nieskoñczono¶æ biegn±c, zacie¶nia³y ich dwie duchowe ja¼nie coraz bardziej, mota³y ich ze sob± i z nitki pocz±tkowo pojedynczej tylko, czas uprz±d³ tkaninê przêdzê niewidzialn±, a nierozerwaln± ju¿ jednak, co silnie, a trwale z³±czy³a ich w koñcu ze sob±! I Topolski, b³±kaj±cy siê z pocz±tku w swej grze trudnej zapl±ta³ siê sam wkrótce, nie wiedz±c nawet kiedy, w zastawione zrêcznie na Olê sieci. Serce w nim obudzi³o siê po raz pierwszy mo¿e w ¿yciu!.. On, motyl niesta³y, powierzchownie tylko kochliwy, w ka¿dej zamê¿nej, wdziêcznej buzi - zakocha³ siê na seryo w Oli! Dzi¶ od dwóch godzin przesz³o, w s³ów dobieranych szermierce, flirtowa³ z ni± - teraz ju¿ dlañ ukochan±, a przez to samo upragnion± jeszcze bardziej. Mówili dnia tego jak zwykle o literaturze, muzyce i sztuce, to jest o tem, co zajmowa³o ich wspólnie najbardziej w krainie, oderwanej od przêdzy codziennego ¿ycia. On wspomina³ i opowiada³ barwnie wra¿enia licznych podró¿y, dowcipkowa³, ¶mia³ siê, przytomny bezustannie gry swojej; Ola s³ucha³a mówi³a, opowiada³a z kolei wiele sama... Jak w z³ocie ³anów zbo¿a, jednostajnem od maków purpurowych i b³awatnych chabrów, roi³o siê w tej ich s³ów gawêdzie od dwuznaczników, w lekk± formê obleczonych ze strony Topolskiego o¶wiadczyn i pó³s³ówek - po³owicznem niedomówieniem wiele mówi±cych nieraz rzeczy!.. Przed chwil±, s³oñce u³o¿y³o siê do snu. Topolski koñczy³ jednocze¶nie wywo³ane faktem tym opowiadanie wspomnienia, tycz±cego siê wschodu s³oñca obserwowanego z wierzcho³ka góry "Mont Blanc," spowiadaj±c siê z wra¿enia podnios³ego, doznanego wysoko!.. S³owa pe³ne zapa³u, efektowne, zamar³y mu w³a¶nie na ustach, na których spojrzeniem ca³em zawis³a artystyczna dusza id±cej obok niego kobiety. Zapanowa³o pomiêdzy niemi chwilowe milczenie: Ze stepu tymczasem, z ³anów, p³ynê³y wonie zbó¿, i polnych kwiatów; ¿aby i chru¶ciele odzywa³y siê w moczarach ³±czki - czar letniego gasn±cego dnia chwyta³ za duszê... - Wie pan, ¿e¶my porz±dnie od domu daleko! - pierwsza weso³o za¶mia³a siê Ola. - A tak? - zadziwi³ siê niby Topolski. - To wracajmy! - rzek³ niechêtnie. Zawrócili. Szli wolno czas jaki¶, pomimo woli zamy¶leni. - Tak, pani - przemówi³ Topolski, snaæ b³±dz±c jeszcze my¶l± hen, daleko, na szczytach Alp, w Szwajcaryi - wra¿enie to by³o tak silnem, i¿ nie zapomnê go do koñca ¿ycia. - I wie pani? - dorzuci³, z u¶miechem dziwnym i nag³ym - o czem mimo woli pomy¶la³em w owej uroczystej chwili, gdy pierwszy promyk s³oñca oz³oci³ cypl ¶nie¿ny "Mont Blanc?" Nigdy pani nie zgadnie. - No, ciekawam bardzo? - zapyta³a Ola i spojrzenie piêkne utkwi³a w twarzy m³odego cz³owieka. - O kobiecie!.. - odrzek³ Topolski, i za¶mia³ siê; nie otrzymawszy za¶ na to ¿adnej odpowiedzi, spojrza³ po chwili spod oka na Olê. Z piêknej twarzy m³odej kobiety, jakby odpêdzany umy¶lnie, pierzcha³ cieñ wyra¼nego niezadowolenia; Topolski siê spostrzeg³, i¿ post±pi³ niezrêcznie, wiedzia³ bowiem z wieloletniej praktyki doskonale, ¿e nie nale¿y nigdy wobec kobiety, o której wzglêdy ci chodzi, wspominaæ dobitnie, ¿e przed ni± by³a inna. Poprawi³ siê natychmiast. - To jest... ¼le mówiê!.. - rzek³ seryo ca³kiem, u¶miechn±wszy siê atoli w duchu do siebie - o kobiecie, nie jednostce, bynajmniej my¶la³em wówczas, ale o ogólnym w niej symbolu kobieco¶ci!.. - Jak to! nie rozumiem dobrze pana... - zdziwi³a siê Ola. - Có¿ bowiem wspólnego ma wschód s³oñca... - O, i bardzo! - przerwa³ Topolski - przynajmniej dla mnie... Bo gdy, stoj±c na wysoko¶ciach niebotycznych, - ci±gn±³, zapalaj±c siê do s³ów w³asnych - ujrza³em nagle, jak zaró¿owiona silnie jutrzenka prys³a snopem promieni, jak ca³uj±c jakby po prostu okoliczne szczyty, niepokalane, ¶nie¿ne - objê³a w ramiona zwyciêskie ¶wiat ca³y, tak rozpromieniony za jej przybyciem, tak wyra¼nie szczê¶liwy! - Topolski umilk³ na chwilê... - Skojarzeniem my¶li, mo¿e dziwnem w istocie w Chwili danej - koñczy³ ju¿ spokojniej - porówna³em majestatyczne, królewskie s³oñce do uczucia kobiety - mi³o¶ci bezbrze¿nej, wielkiej, która równie¿ sw± potêg± i blaskiem rozja¶niæ, uszczê¶liwiæ mo¿e cz³owieka, tak, jak "ono," tam, na wysoko¶ciach - ¶wiat ca³y!.. - Och, jaki¿ poeta z pana! - zauwa¿y³a, z u¶miechem, Ola i umilk³a, poczem jednak dorzuci³a ca³kiem powa¿nie: - Aczkolwiek mnie osobi¶cie na razie my¶l ta do g³owy nie przysz³aby mo¿e, gdybym siê tam znajdowa³a na pañskiem miejscu, rozumiem j± jednak i odczuwam doskonale... - Prawda? - uradowany mimo woli podchwyci³ Topolski. - Pani przyznaje - ci±gn±³, - ¿e egzystuje poniek±d w pojêciach tych analogia pewna... S³uchaj±c pani jednak, przychodzi mi do g³owy jedno spostrze¿enie... - zatrzyma³ siê... - Musia³a pani - i instynktownie Topolski nada³ g³osowi brzmienie ³agodne, czu³e - w ¿yciu swem kochaæ kogo¶ bardzo... - Dlaczego? - zapyta³a z u¶miechem Ola. - Bo inaczej nie zrozumia³a i nie odczu³aby pani wra¿enia mego! - rzuci³ po francusku Topolski. - Kocha³am! - odpar³a stanowczo, w tym¿e jêzyku, Ola. - Kogó¿, je¶li spytaæ wolno i je¶li to nie jest ¿adn± tajemnic± stanu? - Mê¿a! - odpar³a po polsku, lakonicznie Ola, patrz±c ironicznie nieco Topolskiemu prosto w twarz. Ten ostatni skrzywi³ siê z lekka. - Ach, ja nie my¶la³em o tem zgo³a... Mê¿a powinno siê kochaæ... Zreszt± - u¶miechn±³ siê z³o¶liwie - u¿y³a pani czasu przesz³ego... Kocha³am, j'ai aimé - ci±gn±³ ironicznie, - wszak, o ile mnie pamiêæ grammatyki francuzkiej nie zawodzi, to passé défini... - zaakcentowa³ wyraz ostatni. - Och, jak¿e pan ³apiesz za s³owa! - za¶mia³a siê nieszczerze trochê Ola. - Przy tem zapragn±³e¶ pan pochwaliæ siê znajomo¶ci± francuskiej grammatyki, i nie uda³o siê... J'ai aimé - to passé, indéfini - odciê³a. - Ach, alors votre amour, madame... est indefini? - nie pozosta³ d³u¿nym Topolski. - Ech, niezno¶nym siê pan stajesz! - za¶mia³a siê m³oda kobieta. - Ot lepiej, niech pan spojrzy na prawo - wskaza³a ruchem rêki niebo, widocznie pragn±c zmieniæ temat rozmowy. - Jakie piêkne chmurki, nieprawda¿?.. Topolski wolno zwróci³ g³owê, we wskazanym kierunku. - Prze¶liczne! - potwierdzi³. Niby zaró¿owione, zdrowe, w aureoli z³ocistych w³osów, buziaczki zasypiaj±cych rzêdem obok siebie smacznie dorodnych dziatek, uk³ada³y siê do snu na niebieskawo-per³owem tle nieba ob³oczki ma³e, koralowo-z³ote, - zaklête jakby cudownie w ostatnim odblasku ¶pi±cego ju¿ s³oñca. D³u¿szy czas stali Topolski z Ol±, zapatrzeni w grê ¶wiate³ wieczora; po niejakim¶ czasie, odwróciwszy wzrok od nich, kobieta spojrza³a przed siebie. - Regardez! - przerwa³a milczenie swym mile brzmi±cym g³osem. - Wszak to Krasnostawski, prawda? - zwróci³a siê do towarzysza, pokazuj±c mu ruchem g³owy zbli¿aj±cego siê pêdem ku nim je¼d¼ca. - Tak. Zdaje siê, ¿e to ja¶nie pan plenipotent pomyka - odpar³ z przek±sem Topolski, z zaakcentowan± rozmy¶lnie obojêtno¶ci± w g³osie. Tymczasem kasztanek z³otawy, parskaj±c cicho, przemkn±³ tu¿ ko³o nich i ruchem uprzejmym, aczkolwiek ch³odnym nieco, i nie zatrzymuj±c siê wcale, sk³oni³ siê Krasnostawski stoj±cej parze. Topolski i Ola w ¶lad zatem ruszyli powoli miejsca, rozmawiaj±c znów ¿ywo ze sob±, je¼dziec za¶, na wskos przeci±wszy ³±czkê, wspinaæ siê zacz±³ po pochy³o¶ci jaru. Z lekkiego pocz±tkowo pod górê truchcika, koñ przeszed³ w wolnego stêpa... W ciszy wieczornej, do uszu Krasnostawskiego dochodzi³y wyra¼nie s³owa i ¶miechy id±cej ³±czk± pary. M³ody cz³owiek, uderzywszy gniewnie konia butami i spicrut±, pochwyci³ cugle, i pomkn±³ dalej... - ¯e te¿ im nigdy nie zbraknie tematu do rozmowy! - mrukn±³. Obecno¶æ ci±g³a Topolskiego przy Oli gniewa³a niepomiernie m³odego plenipotenta. Zna³ on, jak wiadomo, dzisiejsz± dziedziczkê Gowartowa od lat blisko dziesiêciu. Dziewczêciem jeszcze podoba³a mu siê ona bardzo. A potem?.. Wszak pamiêta doskonale tê chwilê, gdy dowiedzia³ siê on od starego Gowartowskiego, ¿e Ola uciek³a z Dzier¿ymirskim... Dziwnego, och, niepojêtego dlañ nawet, na razie dozna³ wówczas wra¿enia! Po ¶mierci za¶ pana Januarego i przyje¼dzie m³odych, przypadek bardziej jeszcze zbli¿y³ go do niej, a by³o nim powtórzenie zbola³ej córce dos³ownie ostatnich chwil ojca i s³ów jego, pe³nych przebaczenia... Fakt ten, na pozór drobny, sta³ siê jednak dla Krasnostawskiego wysoce powa¿nym, postawi³ go bowiem wobec nowych chlebodawców na przyjaznej, poufa³ej niemal stopie, i takim dot±d bez zmiany pozosta³. Co rok, gdy Dzier¿ymirscy przyje¿d¿ali do siebie na wie¶, pierwszy wita³ ich na progu Krasnostawski, bywaj±c potem zawsze stale co dzieñ niemal w Gowartowie... Dzier¿ymirscy traktowali go, jak równego im zupe³nie, naturalnie, uprzejmie przyjmowali zawsze - bez ró¿nicy, o ka¿dej dnia porze, ze wzglêdu za¶ na dobre wychowanie jego, i wspomnienie, i¿ do snu wiecznego zamkn±³ by³ Gowartowskiemu powieki, uwa¿ano go nawet jakby za nale¿±cego do rodziny. Czu³ siê zatem m³ody pan plenipotent w pa³acu, jak u siebie w domu, zastêpowa³ mu on strzechê rodzinn±, której nie posiada³ wcale i trwa³o tak rok rocznie przez kilka letnich miesiêcy. Potem znów nastêpowa³a dlañ d³uga przerwa; - gospodarstwo, samotno¶æ, nuda i wyczekiwanie z upragnieniem chwili przyjazdu Dzier¿ymirskich! Powtarza³o siê to bezzmiennie przez lat ubieg³ych parê, i przez czas ten ca³y sta³a siê rzecz, której z ³atwo¶ci± domy¶leæ siê mo¿na by³o... Krasnostawski, dawniej Don-Juan wielkomiejski, jeszcze obecnie na wsi ba³amuc±cy wszystkie ³adniejsze dziewczyny w okolicy - niepostrze¿enie, pocz±tkowo nie zdaj±c sobie nawet wcale sprawy, zakocha³ siê na zabój w swej piêknej, m³odej dziedziczce i pani... £atwe sercowe zdobycze pom¶ci³y siê na lekkomy¶lnym panu plenipotencie. Mi³o¶æ prawdziwa, silno powali³a go ju¿ w drugim roku pobytu u Dzier¿ymirskich. Zabra³a mu serce kobieta, dla niego ca³kiem, i rzec mo¿na, na zawsze, niezdobyta, niepochwytna nawet, ze wzglêdu warunków s³u¿ebnej ró¿nicy po³o¿enia jego w ogóle z jednej strony, a z drugiej - z powodu charakteru Oli, jak siê zdawa³o, bez skazy, niez³omnych jej zasad, oraz bezgranicznej, niezmiennej, a dot±d jedynej - mi³o¶ci jej dla mê¿a. Przebola³ zatem Krasnostawski wiele, lecz zapanowa³ nad sob±. Nikt nie zbada³ dotychczas tajemnicy jego serca, nawet "ona." A dzi¶, uczucie drzemi±ce i ukryte na dnie duszy przed sarkazmem ócz i jêzyków ludzkich, przeobrazi³o siê ju¿ by³o w prawdziwy kult... Codzienny go¶æ Gowartowa, Krasnostawski, poza obowi±zkami, ¿y³ "prawdziwie" w dniu godzin tylko kilka, t.j. tych parê w³a¶nie, podczas których obcowa³ z Ol±, m³oda kobieta za¶ stanê³a w duszy jego, nie z³o¿onej, nieprzesubtelnionej, lecz szczerej, piêknej i prostej - na piedestale ¶wiêto¶ci prawdziwej! Krasnostawski modli³ siê niemal do Oli!.. I oto teraz przysz³o mu cierpieæ podwójnie: dot±d odbiera³a mu ubóstwian± konieczno¶æ ¿ycia, w postaci mê¿a... - Dzi¶ przy boku jej siê zjawi³ inny... Krasnostawski znienawidzi³ pana na Szczêsnej... Zazdro¶æ, ta mi³o¶ci siostrzyca, pochwyci³a go w swe szpony krogulcze, drêcz±c bez lito¶ci... Mêkê tê za¶ powiêksza³o jeszcze poczucie w³asnej niemocy. My¶l±c o tem po raz setny, Krasnostawski pêdzi³ wci±¿ szybko, nagl±c niemi³osiernie spicrut± wierzchowca. - S³ug± jestem i na wieki s³ug± zostanê!.. Psie ¿ycie, psie!.. - rzuci³ g³o¶no z gorycz± obszarom, ¶ni±cym w mroku. - On mi j± we¼mie, pokala, ja to czujê, przeczuwam!.. Lecz co czyniæ mam, co robiæ? - wo³a³ do siebie wzburzony przyjaciel, domownik pa³acowy Dzier¿ymirskich. - Zastrzeli³bym go, to lisi±tko! - mrukn±³ ciszej. W tej samej chwili koñ siê potkn±³, Krasnostawski ¶ci±gn±³ instynktownie cugle, i pocz±³ jechaæ wolno. Woko³o niego, otulony szarzyzn± mroku, ko³ysa³ siê step ma³y, wysoka trawa ³echta³a mu opuszczon± w dó³ siod³a rêkê. W oddali rysowa³y siê ju¿ cienie folwarku Tomaszówki, tak zwanej ukraiñskiej fermy, z³o¿onej tylko z toku, to jest: stodó³, spichlerza, paru jeszcze zabudowañ gospodarskich, i jego w³asnego, niskiego, mieszkalnego domku - króluj±cych w cieniu kilkunastu drzew w¶ród pól i ³anów szerokich. Krasnostawski zdj±³ czapkê i przetar³ chustk± czo³o. W kr±g niego lata³y tysi±ce muszek ma³ych, brzêcza³y ¿a³o¶nie roje komarów; b±k gra³ gdzie¶ w moczarach, a przepiórka zab³±kana, wêdruj±ca jeszcze po polach, odzywa³a siê gdzie¶ nie¶mia³o samotna... Przejechawszy wolno kawa³ek stepu, Krasnostawski pu¶ci³ siê znów poprzez bodziaki i trawy szybkiego nader, tak zwanego sz³apaka. Prychaj±c nozdrzami, czuj±c stajnie blisko, pomkn±³ kasztan ochoczo. Pêdem powietrza i koñskiego biegu, wysokie trawy zako³ysa³y siê trwo¿nie - zaszumia³o na stepie... Lecz oto po chwili wierzchowiec skoczy³ w bok gwa³townie: to uk³adaj±cy siê ju¿ do snu b³ogiego zaj±c pomkn±³ mu chy¿o spod nóg i znik³ w wieczornym mroku... Niebawem je¼dziec z koniem wpadli na trakt szeroki. - Zginie mi Ola moja ubóstwiana, najdro¿sza!.. A szkoda - szkoda! - szepta³ do siebie podniecony Krasnostawski. - Co czyniæ? jak przeszkodziæ temu? - hucza³o mu dalej w g³owie. Lecieli wci±¿... Domostwa Tomaszówki stawa³y siê coraz wyra¼niejsze, bli¿sze... Wymin±³ ich wóz; jad±cy w przeciwn± stronê, ch³op pok³oni³ siê nisko, lec±ce za wozem ¼rebiê przy³±czy³o siê do wierzchowej klaczy Krasnostawskiego. - Ksiou, ksiou, ksiou! - zawo³a³ ch³op przeci±gle: ¼rebczyk zastrzyg³ uszami, prychn±³ i zawróci³ galopem. - Ach, czemu¿, czemu¿ nie wolno mi kochaæ ciebie, najdro¿sza? - wyrzuci³ z siebie Krasnostawski wymówkê, pe³n± goryczy. - Ja bym ciê oz³oci³, klêcza³ przed tob± - zmiata³ proch u stóp twoich!.. Je¼dziec z koniem, jak huragan, wpadli we wrota i na dziedziniec ma³ego dworku. Zatrzymali siê... Krasnostawski zeskoczy³ z kasztanka i hukn±³ dono¶nie. Niebawem zjawi³ siê wyrostek, w rozchylonej koszuli, boso, odebrawszy wierzchowca, znik³ z nim pomiêdzy strzechami pod³u¿nych budynków; m³ody cz³owiek za¶, szepc±c jeszcze smutnie co¶ z cicha do siebie, schyliwszy g³owê, wszed³ do wnêtrza ma³ego, krytego s³om± dworku. Odemkn±³ drzwi kluczem, a przest±piwszy próg, zatrzasn±³ je z ha³asem. W ¶lad za tem potar³ zapa³kê, a zapaliwszy lampê, zbli¿y³ siê do biurka, stoj±cego pod oknem, w¶ród skromnie umeblowanej izby, wybielonej, z niskim sufitem, o du¿ych wystaj±cych u pu³apu belkach. - Nie mnie, marnemu pionowi, marzyæ i kochaæ, nie mnie!.. Do pracy, s³ugo, p³ac± ci za to! -szepn±³ Krasnostawski, z bezmiern± gorycz±. Roz³o¿ywszy jednocze¶nie na stole olbrzymi± rachunkow± ksiêgê, umoczy³ pióro w ka³amarzu i usiad³ ciê¿ko przed biurkiem. Cisza zaleg³a pokoik. Przerywa³ j± tylko szelest papieru i zgrzyt dono¶ny stalki w obsadce - czasami za¶ akordem w tê muzykê milczenia i pracy wplot³o siê z rzadka st³umione westchnienie ciche. ------------- Ukraiñskie lato upalne dobiega³o koñca, zanika³o, wypierane jesieni± wczesn±, w tym roku piêkn± bardzo - przezrocz±... ¯ycie w Gowartowie p³ynê³o cicho, a dnie mija³y tutaj za dniami, wszystkie bez zmiany niemal bardzo do siebie podobne. £ady¿yñski zatem tak samo zawsze szyderczy z marsza³kow± siê sprzecza³ i rozmy¶lnie przeszkadza³ flirtowi Oli z Topolskim... Krasnostawski, t³umi±c w sercu ból, ¿al, gorycz i zazdro¶æ, przyje¿d¿a³ tu jak zwykle, co dzieñ, a bawi±c w pa³acu coraz krócej, po partyjce bilardu z panem Emilem, ucieka³ do swej w¶ród pól samotni. Czasem zajrza³ do Gowartowa kto¶ z dalszych, lub bli¿szych s±siadów, i jak to bywa zazwyczaj na wsi, zje¿d¿aj±c ca³ym rodzinnym taborem, na godzin kilka rozgaszcza³ siê w pa³acu. Dom ca³y naturalnie zniewolonym by³ byæ na us³ugi go¶ci, dzia³o siê to jednak zawsze ku wielkiemu zmartwieniu £ady¿yñskiego. Bywalec eleganckich miejskich salonów, z³y chodzi³ wówczas z k±ta w k±t, ziewaj±c skrycie i pokpiwaj±c nieznacznie z przyby³ych w go¶cinê; s±siadów Gowartowa nie lubia³ bowiem pan Emil i z góry stale traktowa³, ochrzciwszy wszystkich rycza³towo mianem "serwatki towarzyskiej"... W niedzielê wszyscy z pa³acu je¼dzili do ko¶cio³a - w tygodniu, dla ubarwienia jednostajnego sk±din±d ¿ycia, oddawano s±siedzkie wizyty... Pan Emil wtedy zostawa³ zawsze w domu, a namawiaj±c panie, by jecha³y, stara³ siê zwykle wybraæ na to dzieñ, w którym spodziewa³ siê odwiedzin Topolskiego. Hrabia ze Szczêsnej, przyje¿d¿aj±cy teraz, regularnie, co drugi dzieñ prawie, stawia³ siê wówczas niezmiennie. £ady¿yñski, u¶miechniêty z³o¶liwie, przyjmowa³ go z otwartemi ramiony, do karamboli natychmiast werbowa³, nic najczê¶ciej przy tem nie mówi±c o wyje¼dzie pañ, wymijaj±c zrêcznie jego pytania w tym wzglêdzie. Dopiero pó¼niej, po partyi, wychodzi³ na chwilê, wraca³, i spokojnie oznajmia³ mu o tem, mniej wiêcej w ten sposób: "Wszak hrabia kochany o panie mnie siê pyta³? n'est ce pas? Pardon... na ¶mieræ zapomnia³em... wyobra¼ pan sobie, wyjecha³y przed godzin± na spacer, pewny by³em... A tu, concevez... Dowiadujê siê w³a¶nie, i¿ palnê³y sobie wizytkê!.." Topolski rad nie rad niebawem odje¿d¿a³, pan Emil za¶, ironiczny, zjadliwej uprzejmo¶ci pe³ny, odprowadziwszy go do powozu - zaciera³ rêce z rado¶ci. Pomimo jednak usi³owañ zrêcznych £ady¿yñskiego, stosunek Topolskiego i Oli zacie¶nia³ siê coraz bardziej; przyja¼ñ fermentowa³a ju¿, potêgowa³a za¶ stosunek ten przed³u¿ana coraz bardziej nieobecno¶æ Dzier¿ymirskiego, od którego, po li¶cie oznajmiaj±cym wyjazd do Medyolanu - nie by³o zgo³a ¿adnej wiadomo¶ci. By³ wieczór letni, koj±cy, cichy... W pa³acu gowartowskim zgaszono ju¿ wszystkie ¶wiat³a, prócz jednego - w jadalni, gdzie marsza³kowa przegl±da³a ¶wie¿e gazety. Niebawem od³o¿ywszy je na bok, ze zmêczonych oczu staruszka zdjê³a okulary, a przetar³szy powieki, powsta³a i skierowa³a siê ku balkonowi. Tam, wzi±wszy w rêkê laskê, zesz³a do ogrodu, zag³êbiwszy siê w jedn± z cienistych alei. Ola, Topolski i nieodstêpny ich satelita, pan Emil, u¿ywali przeja¿d¿ki ³ódk± po stawie, w t± stronê wiêc skierowa³a kroki marsza³kowa. Wkrótce przed ni± zaszkli³a siê tafla stawu, staruszka usiad³a na ³aweczce i pos³a³a spojrzenie w dal... Do uszu jej jednocze¶nie, w wieczornej ciszy wyra¼na, dolecia³a pie¶ñ, ¶piewana zgodnie silnym mêskim tenorem Topolskiego i cieniutkim sopranem Oli, z przeci±g³em do wtóru gwizdaniem pana Emila. Barka znalaz³a siê niebawem po¶rodku stawu. Pie¶ñ, urwana nagle, zcich³a, marsza³kowa krzyknê³a, jak tylko mog³a najg³o¶niej: - Hop!.. hop!.. - By... waj! - odpowiedzia³ natychmiast pan Emil, rozleg³y siê szybsze uderzenia wiose³, plusk wody i ³ód¼ chy¿o kierowaæ siê poczê³y ku brzegowi, £ady¿yñski po chwili przy³o¿y³ do oczu rêkê i krzykn±³; - Per Bacco! Wszak to pani marsza³kowa!.. - O, ciociu! Czemu¿ cioteczka przysz³a a¿ tutaj? Jak¿e mo¿na... wilgoæ ze stawu, opary niezdrowe! - rozleg³ siê z kolei cieniuchny g³osik Oli. - Nic, dziecko, nie szkodzi... Posiedzê sobie, taki ¶liczny i ciep³y wieczór... Jed¼cie, jed¼cie, jak siê zmêczê, to powrócê! - odkrzyknê³a pani Melania. - E, có¿ znowu? - zagrzmia³ basem £ady¿yñski. - I my wracamy. Ksiê¿yc zreszt± dzi¶ niecnota nie dopisuje i chowa siê ci±gle... Naprzód!.. - zakomenderowa³ dono¶nie. - Nieprawda¿? - doda³ ciszej, zwracaj±c siê ku siedz±cej w ³ódce m³odej parze. - Ale¿ naturalnie! - potwierdzi³a szybko Ola, widz±c, i¿ Topolski milczy dyplomatycznie. - Cioteczka zaziêbi siê, jak j± pozostawimy tu d³u¿ej, a sama do domu tak rych³o nie pójdzie... Po chwili, ³ód¼ stanê³a u brzegu. - Ciotuniu, jeste¶my.. - ¿ywo krzyknê³a Ola, i wysiedli wszyscy. Topolski z Ol± poszli naprzód, pan Emil za¶ pozosta³, systematycznie u³o¿ywszy wios³a i zamkn±wszy na klucz k³ódkê u ³añcucha, przytwierdzonego do barki, poczem zapali³ z wolna papierosa. - Pa -nie E - mi - lu! Wra -ca - my! - rozleg³ siê z góry, na brzegu, wo³aj±cy g³osik Dzier¿ymirskiej. - Idê, idê! - odpowiedzia³ w ten sam sposób Emil, nie ruszy³ siê jednak wcale. Po chwili warkn±³ do siebie pó³g³osem: - O, nie podoba mi siê coraz wiêcej ten farbowany na hrabicza! Lecz swoj± drog± pozycya moja tutaj jest w zupe³no¶ci idyotyczn±... Marsza³kowa, jak ¶lepa: nic nie widzi; on, w¶ciek³y, zêbami na mnie po cichu zgrzyta ona siê d±sa... Que diable! Nie by³em dot±d nigdy stró¿em cnót m³odych mê¿atek!.. I £ady¿yñski wzruszy³ ramionami, poczem z wolna skierowa³ siê ku pa³acowi. Pozosta³a za¶ trójka by³a ju¿ daleko. Topolski podawa³ kornie ramiê marsza³kowej, Ola sz³a obok niego - rozmawiali wszyscy ¿ywo i weso³o; niebawem znale¼li siê na werandzie i usiedli, zmêczeni nieco przechadzk±. Topolski, zatrzymany i uproszony przez panie, zostawa³ na noc w Gowartowie, obecnie za¶ namawia³ Olê do zagrania na fortepianie. - Ale kiedy mówiê panu - broni³a siê, ¶miej±c, m³oda kobieta, - ¿e teraz w³a¶nie czuje siê niemo¿liwie usposobion± do muzyki... Upewniam pana, i¿ go boleæ bêd± uszy!.. - O, mnie nigdy! Chyba pana Emila? - odpar³ Topolski. £ady¿yñski nie znosi³ muzyki. Nazywa³ j± zawsze "gnêbicielk± i pierwszym stopniem do histeryi i neurastenii." - Je¿eli nie dla mnie - nachyli³ siê w tej chwili Topolski ku siedz±cej obok Oli - to niech zagra pani dla pana Emila za to, ¿e nam ci±gle swem towarzystwem przeszkadza³... - Przeszkadza³?.. w czem? - spyta³a Ola, z u¶miechem i zalotnem b³y¶niêciem oczu. - Powiadaj±, i¿ przys³owia s± m±dro¶ci± narodów, a jedno z nich mówi pono: "m±drej g³owie, do¶æ..." i.t.d. Pani nie zrozumia³a - to trudno. - Ha, ha, ha! - za¶mia³a siê Ola - zdrobnia pan przys³owia, stosownie do okoliczno¶ci, ale bogi odmówi³y panu talentu rymowania. Ja szczerze zupe³nie powiadam, i¿ nie zrozumia³am pana. - Honny suit, qui mal y pense. Lecz pozwolê; sobie tymczasem nie wierzyæ pani... Rozmowa ta ca³a prowadzon± by³a pó³g³osem, tak, i¿ siedz±ca w przeciwnym rogu balkonu marsza³kowa nie s³ysza³a jej wcale. Odezwa³a siê wiêc, przerywaj±c: - Widzê, ¿e na pró¿no pan Topolski ciê prosi. Zagraj, Oluniu, zagraj, dziecko, w taki cichy wieczór ¶licznie siê wyda g³os fortepianu. - No, jak cioteczka ka¿e, to i owszem! - rzek³a z u¶miechem Ola. - Ale czyniê to tylko dla niej; avis au lecteur... Zwróci³a siê do Topolskiego, spojrzawszy mu prosto w oczy, poczem przest±pi³a próg pokoju. M³ody cz³owiek sk³oni³ siê, i powstawszy, pod±¿y³ do salonu w ¶lad za ni±. - Któ¿ zbada³ rzeczywist± pobudkê czynów kobiety? - szepn±³ dyskretnie, pochyliwszy siê ku id±cej. - Przepraszam! - za¶mia³a siê weso³o Ola - proszê wracaæ na balkon dotrzymaæ towarzystwa cioci Melanii, a zreszt± - tu, siadaj±c do fortepianu, uczyni³a rêk± ruch w stronê werandy - oto pan Emil... - A... wiêc pani jednak gra... dla niego - rzek³ z wolna Topolski i pos³uszny zawróci³. Ola nie odpowiedzia³a... Gamma tonów z pod jej palców zabrzmia³a dono¶nie... Fantastyczna pie¶ñ norweska odbi³a siê o echa parku i g³êbie ¶ni±ce do stawu - namiêtna, burzliwa, pop³ynê³a w dal cich± pól i stepu... - ¯e te¿ pani Ola nie ma lito¶ci nad ptaszkami, co ¶pi± sobie w parku tak cicho. Gdy us³ysz± bowiem parê podobnych fortepianowych trelików, og³uchn± do rana zupe³nie. - odezwa³ siê w tej¿e chwili ironiczny g³os £ady¿yñskiego. - Có¿ to pan, jak widzê, prócz ptaków tylko o sobie nie zapomina, a nas z pani± marsza³kow± z ¿yj±cych wykre¶la! - pó³¿artem, pó³serjo odci±³ panu Emilowi Topolski. £ady¿yñski nie odpowiedzia³; wszed³szy do nieo¶wietlonego salonu, gdzie gra³a Ola, odezwa³ siê w uk³onie: - Wszak pani pozwoli, nieprawda¿?... Bym zagra³ sobie prozaicznie, terre à terre, w karambole sam ze sob±... Czy zgrzeszê bardzo? - Mais pas du tout, owszem... Staraj siê pan karambolowaæ w takt gry mojej; mo¿e t± drog± wreszcie nauczysz siê pan kiedy¶ odczuwaæ muzykê... - O, dziêki ci, pani! - trzymaj±c siê za serce, sk³oni³ siê pan Emil i zadzwoniwszy na lokaja, kaza³ zapaliæ ¶wiat³a w bilardowej salce, a po chwili, ca³y zatopiony w grze, z pietyzmem wykonywaæ zacz±³ karambole. Pie¶ni± Schumana rzewn± skar¿y³ siê cicho teraz fortepian, p³aka³, smuci³ siê ¿a³o¶nie... Ola gra³a piêknie, z technik± i uczuciem. Siedz±cy na balkonie Topolski ³owi³ tony z lubo¶ci±, przez grzeczno¶æ tylko prowadz±c rozmowê z marsza³kow± i kln±c zarazem w duszy jej obecno¶æ, przeszkadzaj±c± mu we flircie z Ol±. Niebawem wybi³a w ciszy domu godzina jedenasta. Staruszka, zmêczona snaæ ca³ym dniem, powsta³a ciê¿ko i rzek³a: - No, s³uchajcie tu sobie muzyki, moi panowie, ja za¶ idê spaæ... A pan Emil gdzie - nie widzê go? - zapyta³a naraz. Topolski zauwa¿y³ dawno, ¿e £ady¿yñski postukuje na bilardzie; nie chc±c jednak informowaæ o tem marsza³kowej, odpar³ szybko: - Och, nie, wiem. Wyszed³ przed chwil±, wróci zapewne niebawem! - i na dobranoc - poca³owa³, z uszanowaniem, rêkê staruszki. Marsza³kowa, nic nie mówi±c, wesz³a do salonu i zbli¿y³a siê ku fortepianowi. - Bonsoir, chérie! - rzek³a, ca³uj±c Olê w g³owê. - Dobranoc, cioteczko! - zerwawszy siê z krzes³a u¶ciska³a marsza³kowê Dzier¿ymirska; poczem pani Melania skierowa³a siê wolno do swych pokojów. Znik³a... Fortepianem wstrz±snê³o gwa³towne intermezzo; do pokoju, ton±cego w cieniach, cicho, jak kot, wsun±³ siê Topolski. Usiad³ na niskim foteliku obok Oli: -Nareszcie!.. - szepn±³. - Nareszcie... Co? - ze spojrzeniem zalotnem, zapyta³a, nie odrywaj±c paluszków od klawiszy. - Jeste¶my z pani± sami...- dokoñczy³ Topolski zdanie. - I ten satyr, któremu tu tak wszystko wolno i uchodzi... Topolski urwa³, a widz±c, ¿e Ola ju¿ otwiera usta by co¶ powiedzieæ, wyrzuci³ z siebie szybko, czyni±c nieznaczny ruch rêk±: - Och, wiem ju¿ z góry, co pani mi powie... Pan Emil - przyjaciel nieboszczyka ojca pani, druh marsza³kowej, wreszcie zna pani± od dzieciñstwa. - Wszak to wszystko wiadomem mi jest doskonale... Co nie przeszkadza - ci±gn±³ - i¿ denerwuje mnie ten pan do niemo¿liwo¶ci... Bo, np. dzisiaj: od rana nie pozwoli³ nam byæ chwilki nawet sam na sam... - Ho, ho, có¿ to za gorycz i niezadowolenie! - zdziwi³a siê niby Ola, a usi³uj±c nadaæ g³osowi brzmienie twardsze, doda³a: - Nie pojmujê zreszt±, sk±d te ¿±dania uporczywe sam na sam i urojone jakby jakie¶ prawa... Nie dokoñczy³a... Trel gwa³towny przebieg³, jak dreszcz, po klawiszach, spojrzenie za¶ m³odej kobiety, które dojrza³ Topolski w pó³cieniu i blask jego, co, jak pieszczota, przesun±³ mu siê po twarzy, zada³y k³am wyra¼ny wymówionym przez Olê s³owom. Topolski zapomnia³ o nich. Zapamiêta³ wzrok tylko i pokorny na pozór pochyli³ siê ku r±czce Oli. - Przepraszam stokrotnie!.. przepraszam!.. - i poca³owa³ biegn±c± po fortepianie bia³± r±czkê, wychylaj±c± siê z fa³dzistego rêkawa - wy¿ej ³okcia. - Przeprasza siê ni¿ej! - rzuci³a ¿artobliwie Ola. - Ciemno¶æ winna temu... -- rzuci³ lekko Topolski. Milczenie parku i domu przerywa³y teraz tylko tony fortepianu, coraz namiêtniejsze jakby, gwa³towne, burz± ognistego zapa³u i pragnieñ wstrz±saj±ce spokojn± cisz±, oraz nerwami dwojga ludzi, s³uchaj±cych tej orgii d¼wiêków rozpasanych, zamkniêtych w z³ocone ramy artyzmu i techniki. G³os Topolskiego wkrótce przeszed³ w szept przyciszony, pieszczotliwy, miêkki. Z dala odzywa³o siê jednostajnie, co sekund kilka, uderzenie kul na bilardzie zajêtego wci±¿ karambolami pana Emila... I Topolski, flirtuj±c tak dyskretnie z Ol±, podsycaj±c± pó³s³ówkami s³ów jego igraszkê, od czasu do czasu wysy³a³ spojrzenie przelotne na wywiady, czy pan Emil przypadkiem nie wraca; lecz ten nie my¶la³ o tem wcale. Widz±c to, Topolski przysun±³ siê bli¿ej do m³odej kobiety. Ruch ten jednak zauwa¿y³a Ola i widaæ chêæ przekorna sprzeciwienia siê mê¿czy¼nie przebieg³a jej nagle przez g³ówkê, bo odezwa³a siê w tej chwili: - Chcia³am w³a¶nie, oto zagraæ panu co¶ przepiêknego, i zapomnia³am... Masz tobie! - zatrzyma³a siê. - Trzeba zapaliæ ¶wiecê! - dokoñczy³a, z filuternym u¶miechem. - Ale, có¿ znowu? - podchwyci³ Topolski. - Po raz pierwszy dostrzegam u pani - ci±gn±³ niezadowolony widocznie - brak odczucia nastroju chwili danej... Tak mi mi³o by³o s³uchaæ gry pani w tym w³a¶nie pó³cieniu, tak znakomicie godz±cym siê z muzyk± i cisz± wieczorn±. ¦miech szczery Oli rozleg³ siê w tej chwili. Zapali³a ¶wiece i rzek³a swobodnie: - Có¿ robiæ! widzi pan teraz, ¿e wcale nie jestem doskona³o¶ci±.. Nareszcie pan sam empirycznie przekona³ siê o tem. A mówi³am tyle razy... Urwa³a, i otworzywszy nuty, dotknê³a siê rêk± klawiatury. - Niedobra pani... - nadaj±c g³osowi brzmienie poci±gaj±ce, ³agodne, przemówi³ Topolski. - Niedobra! - powtórzy³ ciszej, i podniós³ do ust, jej d³oñ. - Z okazyi czego - za¶mia³a siê Ola. Topolski na pytanie wprost nie odpowiedzia³, lecz mówi³ dalej: - Rozwia³a mi pani z³udzenie! - umilk³ na chwilê. Pytaj±co spojrza³a nañ Ola. - Tak jest - powtórzy³ mê¿czyzna - bo uwierzy pani, jak dziwnego dozna³em wra¿enia, gdy oto tak przed chwil± siedzieli¶my w zapomnieniu, ciszy, przy fortepianu d¼wiêkach - zupe³nie sami... - No, ciekawam? Có¿ panu siê zdawa³o? - ironicznie nieco rzuci³a Ola, a oderwawszy zarazem rêce od klawiatury na chwilê, s³ucha³a, patrz±c mu w oczy przeci±gle: - Po prostu zda³o mi siê, i¿ jeste¶my mê¿em i ¿on±... - Tylko tyle? - za¶mia³a siê Ola z³o¶liwie. - No, po prologu spodziewa³am siê czego¶ nadzwyczajniejszego przyznajê! - dorzuci³a lekko, a odwróciwszy spojrzenie, u³o¿y³a zeszyt nut na stalugach fortepianu, i znów graæ poczê³a, tym razem co¶ smêtnego, koj±cego jakby - pe³nego cichej têsknoty... - Co to jest? - z¿ymn±³ siê w duchu Topolski, rozgniewany: - ¯e te¿ ta kobieta zawsze zbije mnie z panta³yku! - Nie wiedzia³ po prostu, co mówiæ dalej muzyka za¶ jednocze¶nie ³agodna, p³yn±ca miêkko z pod palców kobiety, nerwow±, dra¿liw± naturê jego nastraja³a dziwnie na nutê, wrêcz przeciwn± s³owom, jakie same cisnê³y mu siê do ust przed chwil±... - Jednak, jak ona, niecnota, zna mnie, dobrze! - zauwa¿y³ jeszcze w my¶li, spojrzawszy z pod oka na Olê, która, z b³±kaj±cym siê w k±cikach ustek u¶miechem, gra³a w³a¶nie, z uczuciem, coraz, subtelniejszem, miêkkszem, a¿ fortepian martwy skar¿yæ i p³akaæ siê zdawa³. Po chwili, Topolski przemówi³ znowu, g³osem jednak ju¿ ca³kiem innym, ni¿ poprzednio: - Pani siê ¶mieje, tymczasem to, co mówiê, wszak takie naturalne... - Na - tu - ral- ne! - przedrze¼ni³a lekko Ola. - Ha - ha - ha! - za¶mia³a siê - vous êtes incomparable!.. - Permettez! - przerwa³ porywczo nieco mê¿czyzna - niech skoñczê... - Ale¿ s³ucham, s³ucham od kwadransa, et vous n'en finissez pas. Wiêc, jakie¿ ultimatum? - Bardzo proste. Odczuwamy siê z pani± wzajemnie, rozumiemy, jak rzadko kto mo¿e... Dusze nasze - to jakby niewidzialny kamerton, który, za uderzeniem my¶li, uczuæ nam wspólnych, brzmi zawsze jednakowo... A m±¿ i ¿ona przecie¿, poza... - Ha, ha, ha.. .- urwa³a przezornie O1a. - Otó¿ mylisz siê pan zupe³nie, bo ja, na przyk³ad teraz, nic, ale to nic pana nie rozumiem... A zreszt± - koñczy³a, powstawszy szybko od fortepianu - en voilà ascez... - zamknê³a fortepian. - ¯al mi pana Emila, który pewnie ju¿ darowaæ mi nie mo¿e, ¿e gram tak d³ugo, bo oto w³a¶nie nadchodzi.. - A bodaj¿e¶! - zgrzytn±³ szeptem Topolski i zerwa³ siê ¶piesznie, pocz±wszy odruchowo uk³adaæ niby porz±dnie nuty na eta¿erce. - Silence a mon approche - quelle galanterie, madame, de votre part!.. Podziwiam, zaiste! - odezwa³ siê na progu pan Emil, w uk³onie, a zwracaj±c siê ku zmieszanemu pomimowolnie Topolskiemu, rzuci³, z ukrytym sarkazmem: - Czy to... mo¿e panu zawdziêczam?.. I podtrzymywana przez £ady¿yñskiego g³ównie, pop³ynê³a przez czas krótki jeszcze rozmowa ogólna, poczem panowie powiedzieli Oli dobranoc i rozeszli siê, pozostawiaj±c j± sam±. Zapalone przy fortepianie ¶wiece rzuca³y teraz na salon migoc±ce ¶wiat³o, lekki zefirek ko³ysa³ ich p³omieñ z lekka, porusza³ firanki i portyery... Ola skierowali siê ku werandzie, i opar³szy o balustradê, zaduma³a siê g³êboko. - Co to jest, co siê z ni± dzieje? - my¶la³a. Od wyj¶cia za m±¿, od lat sze¶ciu kocha³a dot±d niezmiennie Romana tylko, choæ bezustannie ociera³a siê o dziesi±tki nadskakuj±cych jej mê¿czyzn, na ¿adnego jednak uwagi nie zwraca³a nawet. I dopiero teraz, teraz!.. Ujê³a g³owê w rozpalone d³onie i ¶cisnê³a niemi skronie... Ten Topolski dzia³a na ni± w sposób i¶cie niezwyk³y. Tak j± odczuwa, tak dobrze rozumie, tak rozzmys³awia po prostu umiejêtnie prowadzon± gr± intrygi, flirtu - tak poci±ga ku sobie nieprzeparcie!... Ten jego ujmuj±cy, niezwyk³y jaki¶ i zwodniczy wdziêk osobisty, którym tchn±æ siê zdaje postaæ jego ca³a, zwyciê¿a j± coraz natarczywiej, uparciej... Broni siê przed nim, w ¿art jego s³owa obraca, a jednak ona, Ola, czuje, ¿e je¶li tak samo potrwa jeszcze d³u¿ej, kto wie, czy zdo³a oprzeæ mu siê?.. Och, gdyby¿ przynajmniej Roman przyby³ ju¿ prêdzej, gdyby! A tu sama walczyæ musi!.. Jeden £ady¿yñski tylko po swojemu broni j± przed "nim" i przed ni± sam±... I Ola przy ostatniej powy¿szej my¶li podnosi zwolni g³owê, a poci±gniêta koj±c± cisz± parku i ¶wiat³em dr¿±cych promieni ksiê¿yca, schodzi z balkonu i zapuszcza siê samotna w cienist± ogrodow± alejê. Na piasku cieñ jej rysuje siê ma³y i kroki rozlegaj± siê dono¶nie; przez li¶cie niebieskawo-srebrne plamy ¶wiat³a ¶ciel± siê u jej stóp dyskretnie, ukazuj± siê, to znów nikn±... - Kocham go, kocham,.. i pragnê! - szepce Ola. - A on? - Czy¿ mo¿na nawet w±tpiæ o tem? - odpowiada samej sobie. - Przyleci na jej pierwsze skinienie, gdyby tylko... zechcia³a... Zechcia³a? - Ola przeciera czo³o d³oni± i czuje, jak krew m³oda igra jej w ¿y³ach niepos³uszna, jak pragnienie poziome, zmys³owego u¿ycia, rozkoszy - nieprzeparte, silne j± sam± ogarnia wszechpotê¿nie. Idzie coraz wolniej, coraz bardziej pogr±¿ona ca³a w my¶lach i wewnêtrznej walce. Doszed³szy do koñca alei, Ola zawraca machinalnie, kieruj±c siê ku domowi. - Romanie!.. Romciu... wybacz mi! - szepce, k³ad±c za³amane r±czki na rozpalone czo³o. - Przyje¿d¿aj i obroñ mnie!.. Obroñ! - wo³a rozpaczliwie, czuj±c burzê w piersi, rozsadzanej uczuciem, pragnieniem i rozterk±! Broni³a siê dot±d, ale teraz czuje, i¿ si³y jej zbraknie na pewno... Ile¿ godzin w dniu samotnych, ile nocy bezsennych, przemy¶la³a, przecierpia³a w walce z pokus dra¿ni±c±, z sercem, wyobra¼ni±, dusz± ca³±, - rw±cemi siê do ukochanego mê¿czyzny - w jego ramiona, które czeka³y tylko jej skinienia, by j± ople¶æ pieszczot± - unie¶æ w krainê mi³o¶ci i rozkoszy!.. - Marzenia! Ona nie ulegnie!.. - Nigdy, przenigdy! - szepce Ola, spowiada siê przed zas³uchanemi, cichemi drzewami parku. - Tylko ty, Romanie, ty, co po raz pierwszy w ¿yciu otworzy³e¶ mi u³udê mi³o¶ci, szczê¶cia, ty, którego dot±d ponad ¿ycie kocha³am - przyjed¼, ratuj mnie, sw± obecno¶ci± wesprzyj!!! Ola ju¿ jest w pobli¿u pa³acu. - Nigdy ciê nie zdradzê!.. nie zapomnê obowi±zku... nigdy! - szepce po raz wtóry jeszcze i z ¿ywo bij±ca w arteryach krwi± - wzburzona ca³a, z ostatnim wyrazem "nigdy" na ustach, wstêpuje po schodkach pa³acowego skrzyd³a. Daleka my¶li od szczegó³ów drobiazgowego ¿ycia - zapomina o pozostawionych w salonie ¶wiat³ach - o wszystkiem i skrzypn±wszy drzwiami, znika za niemi. W ciszy u¶pionego ju¿ domu, gdzie¶, w dali, wydzwania tymczasem po chwili godzina dwunasta.. Kwadranse mijaj± stopniowo, a noc letnia, w milczeniu przyrody ca³ej, woniami swemi miarowo oddychaæ poczyna... W salonie pa³acowym dopalaj± siê powoli ¶wiece u fortepianu, p³omienie ich dr¿± bezustannie od nocnych powiewów, o¶wietlaj±c fantastycznie pokój ca³y; czasem wpadnie tu znienacka ksiê¿ycowy promieñ - i z³agodzi swym blaskiem ¿ó³te ¶wiec p³omyki... I trwa to tak do¶æ d³ugo jeszcze... Nagle jednak drzewa parku szumieæ poczynaj± wraz g³o¶niej, ksiê¿yc gdzie¶ ginie, przepada, chmurki za¶ drobne pokrywaæ zaczynaj± coraz gê¶ciej niebo dot±d pogodne... I zefirek leciutki, wpad³szy do salonu przez balkonowe drzwi, hulaæ po nim zaczyna... Jeden p³omyczek u ¶wiec ga¶nie, drugi w pobli¿u okna pali siê wci±¿, dygoc±c... Swawolny wietrzyk tymczasem wzdyma teraz firanki, a podrzuciwszy jedn± z nich, nakrywa ni± p³omieñ ¶wiecy przy stoj±cym obok okna fortepianie i jakby pragn±c przypatrzeæ siê swej psocie, nagle przestaje powiewem poruszaæ wszystko doko³a!.. Stopniowo firanka zapala siê z wolna; p³omieñ obejmuje j± pieszczotliwie w swój u¶cisk gor±cy... Wpada znów podmuch zefiru. I p³omieñ idzie w górê zwyciêski, zapala lambrekin. Minut kilka... Okienne ramy ju¿ p³on± z³ocistym ogniem, z trzaskiem prze³amuj± siê po chwili, szyby pêkaj± znienacka, i wszystko to razem upada na ziemiê. Dywan puszysty kopciæ poczyna... Od firanki zajê³y siê rozrzucone na pianinie nuty, drobiazgi... Wietrzyk, jak szatan z³o¶liwy, dodaje tymczasem animuszu p³omieniom, przyspiesza pochód ich po salonie... Ogniste wê¿e obejmuj± ju¿ niebawem w ¶miertelny u¶cisk fortepian, skar¿y siê on ¿a³o¶nie... Meble pêkaj± od gor±ca - dym, ¿ar, nape³niaj± pokój ca³y, kobierzec ju¿ p³onie - posadzka pod nim trzeszczeæ zaczyna!.. Wiatr ustaje tymczasem, chmurki stopniowo rozchodz± siê jak przysz³y, rozpraszaj±... Sierp ksiê¿yca ukazuje siê znowu, i zagl±da ciekawie do wnêtrza pa³acu... W¶ród ciszy ¶pi±cego domu pali siê ju¿ teraz ca³a prawa strona salonu; drzwi przymkniête od s±siedniej jadalnej sali, pod naporem ognia, wal± siê, z trzaskiem - w tej¿e chwili hufiec p³omieni wsuwa siê podstêpnie do innych, przyleg³ych komnat... Nikt nie spostrzeg³ jeszcze w pa³acu ognia. Cicho. W pokoju, na pierwszem piêtrze, ¶pi smacznie Topolski, a u¶miechniêty, rozmarzony, ¶ni zapewne o Oli. Mija jeszcze z kwadrans. W komnacie rozlega siê nagle trzask silny, w ¶lad za tem pod³oga wstrz±sa siê... Topolski budzi siê, a ledwo otworzywszy oczy, kaszleæ zaczyna: co¶ dusi go, w oczy siê w¿era... Zrywa siê wystraszony i przytomnieje natychmiast. Instynktownie otwiera okno... - Co to, na Boga, co to? - przenika mu jednocze¶nie mózg pytanie. Patrzy w dó³ przez okno - ksiê¿yc ¶wieci, ¶pi wszystko!.. S³ucha... W³osy je¿± mu siê na g³owie, zapala ¶wiece, i widzi siebie w ob³okach dymu. - Po¿ar!.. - ¶wita mu w g³owie. Niepewny jeszcze, ubiera siê po¶piesznie, parê chwil za¶ pó¼niej jest ju¿ na korytarzu - za drzwiami... Dymu wszêdzie pe³no. Echo ³oskotu p³omieni na dole dochodzi tu wyra¼nie... Poza tem wszêdzie panuje milczenie zupe³ne... - Na Boga, czy Ola ¶pi? - nikt snaæ o ogniu nic jeszcze nie wie! - przemyka przez umys³ m³odzieñca. Chce krzykn±æ: - Ogieñ, gore! - waha siê... Staje strwo¿ony... Mo¿e jemu tak tylko siê zdaje?.. Po sekundzie namys³u, rzuca siê jednak na lewo, ku schodom, i biedz na dó³ zaczyna.. - Ola... Ola!.. - szepce pó³g³osem, pomny i tylko najdro¿szej sercu istoty, i znalaz³szy siê na dole, skrêca gwa³townie w prawo, ku pokojom pani domu... Po omacku, przewracaj±c meble, biegnie Topolski przed siebie, jak nieprzytomny... We wzglêdnej ciszy, towarzyszy mu tylko coraz wyra¼niejszy odg³os pal±cego siê pa³acu... Nagle rozja¶nia siê przed nim krwawo-z³ot± plam± przestrzeñ ciemna pokoi, g³uchy za¶ ³oskot, po³±czony z sykiem i ¶wistem, odbija siê dono¶nie.. To p³omienie wdar³y siê ju¿ do s±siaduj±cego z sypialni± Oli buduaru... Odblask ich o¶wieca jaskrawo bia³e drzwi, prowadz±ce doñ... Topolski na ten widok, korzystaj±c z wolnego jeszcze od ognia, miejsca, rzuca siê gwa³townie ku nim. S³ucha... Do uszu jego dolatuj± jakie¶ wo³ania, krzyki: "Gore, gore! pali siê... Ratunku! ratowaæ!.. Bywaj!" - krzycz± teraz zewsz±d zapamiêtale, rozpaczliwie jakie¶ g³osy, a pod samym domem rozlega siê równocze¶nie przyspieszona bieganina, tupot licznych kroków ludzkich... - Ju¿ alarm dany - to dobrze! - czyni sobie w duchu Topolski uwagê i odruchowo wchodzi do sypialni Oli, zamkn±wszy drzwi za sob±. Tu jeszcze cicho... Nocna lampka md³em tylko ¶wiate³kiem o¶wieca komnatê; ksiê¿ycowy promieñ dr¿±cy ¶ciele siê po ¶cianie i ³o¿u, na którem le¿y Ola, pogr±¿ona we ¶nie spokojnym. Z pod kapy lekko narzuconej, unosi siê jednostajnie pier¶ m³odej kobiety i rysuj± wdziêcznie kszta³ty cia³a... Pomimo grozy po³o¿enia, Topolski zachwytu powstrzymaæ nie mo¿e. Chwilê stoi nieruchomy... Huk tymczasem jakiego¶ mebla, pêkaj±cego, pod naporem ognia, odg³osem swym budzi Olê... Strwo¿ona, zrywa siê, zrzuca kapê, i w bieli¼nie nó¿kami bosymi, dotyka ziemi... Jednocze¶nie dym nape³niaæ sypialniê poczyna, a przez doln± szparê u drzwi wciska siê przemoc±, niby w±¿ jadowity, krwawe pasemko ognia... Ola rzuca okrzyk strasznej trwogi, i wcale nie widz±c jeszcze Topolskiego, porywa stoj±cy na ma³ym stoliczka dzwonek i rozpaczliwie dzwoniæ poczyna... Topolski, widz±c i s³ysz±c to wszystko, szybko otwiera na ¶cie¿aj okno i rzuca siê ku Oli... Ona spostrzeg³a go w³a¶nie... - Co to?.. Pan tu?.. O, jak¿e¿ mo¿na!.. i Ola zarumieniona milknie, a wstyd zarazem staje siê silniejszym od trwogi, bo ruchem nag³ym obwija siê fa³dami porzuconego obok na krze¶le szlafroczka... Huk ponowny tymczasem wstrz±sa murami pokoju. Ogieñ zwyciêzca wkracza jednocze¶nie w komnaty, drzwi pêkaj± i p³on±! Topolski porywa dr¿±c± ze strachu i wstydu m³od± kobietê w swe silne ramiona. - Co... to?.. Co... to?.. - szepcze Ola jeszcze, z lêkiem... Mê¿czyzna pragnie co¶ odpowiedzieæ, lecz w tej¿e chwili, z ³oskotem i chrzêstem, wpadaj± do sypialni drzwi roztrzaskane, a ziej±ca paszcza p³on±cych komnat pa³acu ukazuje siê, jak na d³oni, w ca³ej swej grozie i majestacie... Jednocze¶nie rozlega siê przera¼liwy krzyk kobiecy!.. To zbudzona dzwonieniem swej pani, ¶pi±ca w s±siednim pokoju s³u¿±ca, wo³aniem, b³aga o pomoc! W sypialni za¶ ju¿ nie ma nikogo. Wyskoczywszy zrêcznie oknem, Topolski stoi teraz w parku i obrzuca spojrzeniem p³on±cy pa³ac. Widzi w oddali ludzi kilkana¶cie, ekonoma, parobków i s³u¿bê dworsk±, a w dali zapomnian± przezeñ ca³kiem sylwetkê marsza³kowej... W ¶ród gwaru s³yszy zarazem dono¶ny g³os pana Emila: "Hej! hej! ludzie, tu! do mnie!! - wo³a energicznie. - Ratowaæ m³od± pani±!!.. W rogu dworu!! prêdzej!!!" S³uchaj±c tego rozkazu, kilku ludzi natychmiast odrywa siê do ogólnej gromadki s³ug i lecieæ poczyna ku pokojom m³odej dziedziczki - ku niemu!.. Wystraszona p³omieniem i krzykiem Ola zarzuca równocze¶nie Topolskiemu na szyjê swe nagie ramiona! On, wstrz±sn±wszy siê pod tem dotkniêciem, porywa siê nagle z miejsca, jak szalony, i mknie chy¿o w ogród... Krew gor±ca, m³oda, graæ w nim poczyna... Zapomina o wszystkiem, prócz tul±cej siê do jego piersi kobiety i ucieka dalej i dalej... Do uszu jego dolatuj± wo³ania coraz cichsze, okrzyki!.. Topolski biedz nie przestaje ku znanej sobie altanie, po³o¿onej na koñcu ogrodu. Prowadz±ca do niej aleja parku rozbrzmiewa echem gwa³townego jego biegu, szele¶ci mu nad g³ow± li¶ci pogwarem. Z zarzuconemi na szyjê mê¿czyzny ramionami, tuli siê wci±¿ ku niemu, jak powój wiotkie cia³o Oli... Topolski, dot±d zapatrzony wci±¿ w przestrzeñ, opuszcza naraz g³owê i wzrokiem pie¶ci chwilê trzyman± w u¶cisku kobietê... Oczy jej przymkniête - zemdla³a!.. Topolski zatrzymuje siê. Z mi³o¶ci± bezbrze¿n±, pragnieniem, spogl±da ci±gle na Olê... Krew uderza mu nagle do g³owy!.. - Mój ty skarbie najdro¿szy!.. moje ty wszystko!.. - szepce dr¿±cemi usty, i jak szalony, ca³owaæ, pie¶ciæ poczyna jej wargi, oczy i cia³o!.. W kilka minut pó¼niej, dopada cienistej altany i niknie, ginie w jej g³êbiach... Niedyskretny, ciekawy wsuwa siê za nim ksiê¿yc blady, a kopu³a altany, mieni±c siê od jego promieni, dr¿y leciutko - tajemnicza... W dalekim zak±tku parku znów cicho... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ko³o p³on±cego pa³acu natomiast ruch panuje nie do opisania. Co chwila od pobliskiego stawu i z powrotem pêdz± galopem konie, wioz±ce beczki z wod±; wszystkie miejscowe sikawki s± w ruchu, dyryguj±cy za¶ parobkami i s³u¿b± ekonom Gowartowa krêci siê, jak mucha w ukropie, krzyczy, gniewa siê, rozkazuje... Mê¿czy¼ni zalewaj± wod± dach, p³on±ce belki, wdrapuj± siê na piêtra, wyrzucaj± oknami nietkniête jeszcze przez ogieñ pa³acowe meble. Zbudzone wiejskie kobiety, w ponarzucanych p³achtach i koszulach, przypatruj± siê bezmy¶lnie po¿arowi, gwarz±c z cicha pomiêdzy sob±, lamentuj±c, z³orzecz±c... Grupa ich wystraszona rzuca siê nagle w bok, z okrzykiem... To przelêkniony ha³asem i p³omienist± ³un±, pêdzi wprost na nie kary, pó³krwi arabskiej, ogier, wyrwawszy siê z pozostawionej bez opieki stajni. Ucieka strwo¿ony, b³êdny... Wymin±wszy za¶ rozpierzch³± gromadkê, umyka przed ogniem i lud¼mi do parku, budz±c jego drzemi±ce cisze przera¿onem r¿eniem. Jednocze¶nie na czele kilkunastu tomaszowieckich fornali, wpada przez bramê, z impetem, Krasnostawski, a z przybyciem jego wszystko wre doko³a, ze zdwojon± energi±. I oto niebawem krwawa ¶ciana ognia, wzbijaj±ca siê ku niebu, miejscami z³ocista, tam znów, niby krep±, przes³oniêta czarnym gryz±cym dymem, zaczyna zni¿aæ siê, zmniejszaæ powoli... Ju¿ obecnie huk po¿aru coraz czê¶ciej przerywaj± syki gasn±cych p³omieni - opanowany nieco ¿ywio³ mniej gro¼nym siê staje, pokornieje, cichnie... Lewe pod³u¿ne i najwiêksze pa³acowe skrzyd³o pali siê jeszcze, p³omieñ nadal zwyciêsko sieje tam zniszczenie, praw± stronê jednak domu ugaszono ju¿ zupe³nie. Z p³aszcz±cego siê tu dymu wy³aniaj± siê teraz bia³awe, osmalone mury; w¶ród zgliszcz, ju¿ zwêglonych, pe³zaj± jeszcze tam i ówdzie ogniste wê¿e, ca³uj±c lubie¿nie, li¿±c ¶cian poczernia³ych podnó¿e. I w porównaniu gwaru, zgie³ku, które panuj± u p³on±cego w dali pa³acowego skrzyd³a - cisza króluje tu wzglêdna... Tam ruch, krzyki, krzy¿uj±ce siê rozkazy, ³una ognia, huk jego, syk, oraz zupe³ne oddanie siê wszystkich ca³kowicie d³awieniu i walce z ¿ywio³em... Tu - srebrz±ce siê, czyste promienie ja¶niej±cego wysoko na niebie niepokalanie miesi±ca, co b³yszcz± na okopconych ¶cianach, stanowi±c dziwny w sobie, a pe³en spokoju, kontrast, z wrzaw± i krwawo-z³ocist± po¿og±... Szelest kroków tymczasem przerywa nagle milczenie. Za wêg³em stercz±cego samotnie od³amu murów pogorzeliska, pojawia siê Krasnostawski, i stan±wszy w zamy¶leniu, ¶le wzrok badawczy w stronê parku. - Tam pu¶ci³em ju¿ w ruch wszystko!.. - mówi g³o¶no do siebie. - Dokoñcz± gasiæ i dadz± sobie radê beze mnie... - mruczy dalej. - Ja za¶ ich muszê znale¼æ - muszê!.. Krasnostawski milknie, i rozgl±gaj±c siê bacznie doko³a, kieruje siê w g³±b parku, idzie z wolna zamy¶lony, a trzyman± w rêku d³ug± nahajk± co chwila uderza siê machinalnie po wysokich, okopconych butach... Od czasu, jak tu przyby³ na ratunek i pi±te przez dziesi±te zdo³a³ rozpytaæ siê o pocz±tek i przebieg po¿aru, my¶l jedna i ta sama drêczy³a go bezustannie: gdzie s± Topolski i Ola?.. ¯e nic z³ego im siê nie sta³o - wiedzia³... Co robi± zatem sami tak d³ugo?.. Kochaj±c Olê i odczuwaj±c przez to podwójnie zacie¶niaj±cy siê stosunek jej z Topolskim, m³ody cz³owiek przeczuwa³ wiêcej od marsza³kowej i £ady¿yñskiego... Oni, poch³oniêci po¿arem, jak wszyscy zreszt±, potracili g³owy!.. A on?.. My¶leæ o Topolskim i Oli nie przestawa³, jak szalony przy tem si³y odpêdza³ od siebie my¶li niektóre. Obecnie, tkniêty przeczuciem jakby, szed³ w³a¶nie alej±, prowadz±c± do ustronnej altany... Dusz± Krasnostawskiego miota³ niepokój. Zazdro¶æ szarpa³a nim bez mi³osierdzia, s±czy³a swój jad zatruty, niepewno¶æ mêczy³a - obawa, ¿e sprawdz± siê skryte jego podejrzenia, tamowa³a mu oddech w gardle i zniewala³a w bezsilnej w¶ciek³o¶ci zaciskaæ d³onie. Poza dziedzin± przeczuæ bowiem, ów niepokój Krasnostawskiego mia³ równie¿ ¼ród³o i w nastêpuj±cym, konkretnym fakcie. Komenderuj±c i uwijaj±c siê przy po¿arze, spotka³ Krasnostawski pomagaj±c± równie¿ innym, znosz±c± wodê, dziewczynê s³u¿ebn±, ulubienicê Oli... Ta za¶, gdy j± zapyta³ o pani±, opowiedzia³a mu bez³adnie: - Powiadam paniczowi... Bo¿e, Bo¿e, jakie to by³o straszne! Ja¶nie m³odsza pani dzwoni, i siê budzê, ubieram prêdziutko, s³yszê jaki¶ szum... Otwieram drzwi, a tu - ogieñ, ogieñ jak daleko spojrzeæ na pañskie pokoje... Tylko po¶ciel m³odej pani pusta i okno otwarte!.. Kto¶ rozdzieli³ ich i dalsz± indagacyê przerwa³ Krasnostawskiemu szerz±cy siê po¿ar, zamêt i wrzask. Poprzestaæ musia³ tylko na tem. Teraz szed³ coraz prêdzej. Nagle zatrzyma³ siê, jak wryty. Ju¿ od minut paru zauwa¿y³ na wilgotnym piasku alei ¶lad kroków mêskich, obutych w zgrabny trzewik, teraz za¶ le¿a³a przed nim dobrze mu znana papiero¶nica Topolskiego, a opodal widziany czêsto we w³osach Oli grzebieñ, z szyldkretu. W±tpliwo¶ci ju¿ byæ nie mog³o... Krasnostawski pochwyci³ machinalnie oba le¿±ce przedmioty i biedz pocz±³... Szala³a w nim burza.. Nienawi¶æ mê¿czyzny, pogardzonego przez ubóstwian± kobietê na korzy¶æ rywala rozpali³a mu krew, nape³ni³a jak±¶ niepohamowan± ¿±dz± pastwienia siê i zemsty!.. Spocony, blady, stan±³ wkrótce u wej¶cia do altany, i pocz±³ nads³uchiwaæ, z zapartym oddechem. Pot kroplisty wyst±pi³ mu na czo³o, usta zacisnê³y siê bole¶nie, oczy zamigota³y dzikim ogniem. Z cichej, sennej altany dochodzi³y wyra¼nie dwa g³osy - dwa szepty... Krasnostawski rozchyli³ ga³êzie... Na szelest ten w ciemno¶ciach zerwa³ siê kto¶ ¶piesznie i u progu stan±³ Topolski. W pó³mroku nocy zamajaczy³a jego twarz bia³a, rasowa, i dwaj mê¿czy¼ni spojrzeli sobie, milcz±c, prosto w oczy. Trwa³o to sekundê, lecz wystarczy³o Krasnostawskiemu, bo to, co wyczyta³ na wzburzonem obliczu Topolskiego, a¿ nadto uzasadni³o jego obawy. Wysi³kiem woli, och³on±wszy z wra¿enia, przemówi³ pierwszy Topolski, wskazuj±c swobodnie na pozór ruchem rêki widnokr±g, gdzie dogorywa³a ju¿ ³una ognia: - A zatem, chwa³a Bogu, ju¿ po po¿arze!.. My w³a¶nie... - Nikczemny! - zabrzmia³o w ciszy s³owo jedno. Wymówi³ je g³osem dr¿±cym Krasnostawski, i niepomny niczego, rozszala³y, schwyciwszy Topolskiego za gard³o, drug± rêk± przerzuci³ go poprzez siebie i z pasy± ok³adaæ pocz±³ trzyman± w rêku nahajk±... W milczeniu zak±tka rozleg³ siê krzyk bitego i w ¶lad za tem okrzyk inny - kobiecy!.. Ku dwom mê¿czyznom wypad³a Ola... Jak lwica, rzuci³a siê natychmiast pomiêdzy nich, a obroniwszy Topolskiego, gwa³townie, szybko, wymierzy³a Krasnostawskiemu dwukrotny policzek... Jak ra¿ony obuchem, zachwia³ siê pod tem uderzeniem mê¿czyzna, cofn±³ siê wstecz, blady, jak ¶ciana, oszala³y, straszny. Zaleg³a chwila milczenia... Oswobodzony Topolski znik³ we wnêtrzu altany, a z ust stoj±cej na wprost Krasnostawskiego kobiety wybieg³o dr¿±cym, urywanym szeptem, pe³nym oburzenia i zimnej - gorszej od policzka, pogardy: - Pod³y... s³ugo!.. Jak ¶mia³e¶? - Precz!.. Ze wzruszenia umilk³a Ola, po chwili dopiero i powtórzy³a raz jeszcze, przejmuj±co - ciszej: - Precz!.. Tego nadto ju¿ by³o dla rozbola³ego zazdro¶ci± i bólem mêskiego serca! Nie czynnie, lecz moralnie spoliczkowany po raz drugi, Krasnostawski zachwia³ siê powtórnie, jak nieprzytomny, w oczach pociemnia³o mu - zawirowa³y altana i drzewa parku... - Kocham ciê! - szepnê³y w oddechu cichutko, jak skarga, usta jego i omdla³y run±³ u stóp kobiety, zdeptany jej postêpkiem... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ¦wit zorzy wyjrza³ nie¶mia³o spoza stepu, pól szerokich, orze¼wi³ siê w toni sennego jeszcze stawu i w¶lizn±³ do altany ciekawy... Nie by³o w niej ju¿ jednak nikogo, zarówno jak i nigdzie, w pobli¿u: Niebo zaró¿awia³o siê stopniowo, pocz±tkowo ledwo dostrzegalnie, boja¼liwie, pó¼niej za¶ coraz silniej i ¶mielej. Przeci±gaj±c siê lubie¿nie, wstawa³a jutrzenka z ob³oków puszystych po¶cieli. Na powitanie jej tryumfaln± fanfar± rozbrzmia³ park ca³y ¶wiergotem ptasz±t; zbudzone, zrywa³y siê one do lotu, otrzepywa³y zamaszy¶cie skrzyde³ka z porannej rosy, rozlatywa³y siê na wsze strony, siada³y na zczernia³ych ruinach spalonego pa³acu. Dym jeszcze ¶cieli³ siê tu gdzieniegdzie... Na pogorzelisku, jak karbunku³y, b³yszcza³y tam i ówdzie, dopalaj±c siê, belki i inne szcz±tki pa³acu, tli³y siê w zgliszczach - tuli³y do okopconych zwalisk... A woko³o drzema³o, spa³o wszystko!.. Ze spuszczonemi ¿aluzyami, spoczywa³y zatem pa³acowa oficyna, stajnie i gumna, ¶ni³y tak¿e liczne, rozsiane za pa³acow± bram±, bia³e wie¶niacze chatki... Potê¿ny, wspania³y zab³ys³ pierwszy promieñ s³oñca i obojêtny zaja¶nia³ nad wszystkiem doko³a... Nie zbudzi³ jednak nikogo... Na gazonie tylko, pod gór± wyrzuconych z pa³acu, le¿±cych na kupie mebli, du¿y pies podwórzowy otworzy³ oczy, mlasn±³ jêzykiem, przeci±gn±³ siê i zasn±³... Zadumanej ciszy nie przerywa³o nadal nic zgo³a. --------------- Pomimo, i¿ przez szpary okiennic Tomaszowieckiego dworku w¶lizgiwa³o siê ju¿ s³oñce, w tak zwanym kancelaryjnym pokoju pali³a siê jeszcze du¿a lampa, o¶wietlaj±c biurko, przy którym Krasnostawski pisa³ co¶ szybko i zamaszy¶cie. Obok niego sta³a szklanka z herbat± i le¿a³y porzucone na ziemi, niedopa³ki od papierosów... Nagle m³ody cz³owiek porzuci³ pióro, z ha³asem odsun±³ krzes³o od biurka i zamkn±wszy ksiêgê, powsta³. - Nareszcie! - westchn±³ g³o¶no z ulg± i zbli¿ywszy siê do okna, odemkn±³ je, odczepiwszy zarazem wewnêtrzne haczyki okiennic. Fala s³onecznego ¶wiat³a, wraz z powietrzem letniego poranka, wp³ynê³a do pokoju. Krasnostawski zgasi³ lampê i spojrza³ przed siebie... Od po¿aru minê³a doba tylko, patrz±c jednak na m³odego plenipotenta, pomy¶leæ mo¿na by³o, i¿ od tej chwili oddziela³y go lata; nie m³odzieniec bowiem obecnie, pe³ny hartu i ¿ycia patrzy³ przez otwarte okno, ale mê¿czyzna, na pozór wiêcej, ni¿ dojrza³y, który zapomina³ ju¿ jakby, ¿e m³odym by³ tak niedawno. Jak burza, przesz³a po nim pamiêtna noc rozterki, cierpieñ, upokorzenia i bólu, ¶lad wiecznotrwa³y zostawiwszy po sobie... Twarz Krasnostawskiego blad± by³a, oczy przymglone i podkr±¿one, a na skroniach gdzieniegdzie, w¶ród czarnych pukli w³osów, biela³a nitka przedwcze¶nie siwa. I kontrast przykry prawdziwie stanowi³ ten cz³owiek, stoj±c tak w owej chwili w ramie okna... Przed nim, w perspektywie, jak okiem siêgn±æ, kraina ca³a z³oci³a siê od z¿êtych kóp zbo¿owych, zieleni³a od niw i stepów, ¶piewa³a setkami g³osów: u¶miecha³a siê rozkosznie!.. - ¯ycia!.. ¯ycia!.. Mi³o¶ci, szczê¶cia!.. - wielkim g³osem wo³a³o wszystko, a on jedyny tylko, nieczu³y na nic zgo³a, sta³ wci±¿ tak samo nieruchomy, zapatrzony nie w dal jasn±, lecz w cienie cierpi±cej duszy w³asnej.. Po nocy po¿aru do Tomaszówki uciek³ Krasnostawski piechot±, obudziwszy siê z omdlenia, sam jeden w¶ród szumi±cego mu ³agodnie nad g³ow± parku. Tu, u siebie, przemêczy³ siê, jak nieprzytomny, w bólu - do rana. W koñcu jednak zmêczenie fizyczne zabi³o moraln± troskê. Snem kamiennym, a zbawczym dlañ, przespa³ Krasnostawski wiêkszo¶æ dnia, bo a¿ do godziny szóstej po po³udniu. Zbudzi³ siê za¶ ju¿ nieco innym... Zebrawszy my¶li i wspomnienia, przede wszystkim postanowi³ uciec co rychlej z tych miejsc, rzuciæ siê w wir pracy w warunkach ca³kiem odmiennych.. Powietrze dusiæ go poczê³o, ziemia parzyæ stopy!.. Chcia³ ju¿ wskoczyæ na konia i opu¶ciæ wszystko na zawsze. W porê jednak zastanowienie i zimna logika trze¼wego rozumu powstrzyma³a go na szczê¶cie od tego kroku... Wszak, poza dziedzin± moralnych jego cierpieñ, sta³ przecie¿ jeszcze mur rzeczywistego ¿ycia, które chleb mu dot±d dawa³o - istnia³ ¶wiat obowi±zków dotychczasowego jego stanowiska tutaj. Rzucaæ tak wszystko by³oby lekkomy¶lno¶ci± i¶cie ch³opiêc±. - Nie, ja tego nie uczyniê! - zadecydowa³. - W jak naj¶ci¶lejszym porz±dku przeka¿ê na odjezdnem wszystkie gospodarskie ksiêgi, rachunki, kasê i.t.d. Po skromnym posi³ku, zabra³ siê Krasnostawski do wyczerpuj±cej pracy, ca³ych nieledwie dziewiêtna¶cie godzin pisa³, rachowa³ bezustannie. Wreszcie wyczerpany skoñczy³ przed chwil±... By³ wolnym!.. Za godzin parê bêdzie móg³ opu¶ciæ te strony - na zawsze... Zadumany smutnie, sta³ Krasnostawski wci±¿ pod oknem; zapatrzony, nie zauwa¿y³ on wcale zbli¿aj±cego siê ku niemu wyrostka. D¼wiêk jego g³osu zbudzi³ m³odego cz³owieka. Spu¶ci³ wzrok i zapyta³ g³o¶no: - Ha!.. szczo ka¿esz?.. Wyrostek, by³ to ch³opiec stajenny, wys³any przezeñ do Gowartowa, by sprowadziæ tamtejszego starego i zaufanego rz±dcê, któremu chcia³ Krasnostawski zdaæ klucze kasy, ksiêgi, i przekazaæ ostatnie rozporz±dzenia. Z relacyi ch³opca okaza³o siê, ¿e rz±dca wyjecha³ do miasteczka. - A pany? - spyta³ machinalnie Krasnostawski, u¿ywszy utartego pomiêdzy ludem miejscowym wyra¿enia, oznaczaj±cego w liczbie mnogiej, w³a¶ciciela danej wioski. - Nykoho ne baczy³! - odrzek³ zapytany i doda³ zarazem, ¿e Szmul, ¿yd z karczmy wiejskiej, powiedzia³ mu, ¿e pañstwo na dobre wyjechali. - Ka¿ut, szczo do Szczesnoi, do jasnoho grafa Topolskoho! - poinformowa³ znowu wyrostek. Na wyblad³em licu s³uchaj±cego tych nowin m³odzieñca zakwit³ rumieniec oburzenia. - £otr!.. - zgrzytn±³ cicho, niedos³yszalnie przez zêby. - Snaæ potrafi³ ka¿dego z osobna podej¶æ, oszukaæ! Prawdy nie domy¶li³ siê nikt, widocznie... Wiêc teraz ugaszcza wszystkich u siebie... Co za ironia prawdziwa! - dokoñczy³ w my¶li, i w¶ciek³o¶æ nag³a opanowa³a go... - Czego, durniu, stoisz! - hukn±³ w twarz parobczakowi, a¿ zatrzês³y siê szyby dworku. - Osiod³aj mi zaraz konia! - dokoñczy³ spokojniej nieco. Niebawem z³otawy kasztan, z bia³± gwiazdk± na czole, parska³ ochoczo pod Krasnostawskim, jad±cym na prze³aj przez pola do Gowartowa. Woko³o niego praca wrza³a. Krz±taj±cy siê lud roboczy: parobcy i gospodarze k³aniali siê nisko czapkami panu plenipotentowi; czarnookie, czarno brewe mo³odyce i dziewczêta, w jaskrawych spódnicach i chustkach, pozdrawia³y, równie¿ ¿yczliwie m³odzieñca zerkaj±c z u¶miechem i lubo¶ci± na "harnoho ch³opcia*)". [*) Piêknego ch³opca.] W kwadrans pó¼niej, Krasnostawski zje¿d¿a³ ju¿ stêpa na groblê gowartowsk±... W g³êbiach stawu, otoczonego zieleni± parku, odbija³y siê dawniej, jak w lustrze, mleczn± bia³o¶ci± ¶ciany dworu. Teraz czernia³y zarysy pogorzeliska, a tam - na górze, zgliszcza, zakopconem pa³acowem skrzyd³em, królowa³y smutnie nad le¿±cem doko³a sio³em... Je¼dziec odwróci³ oczy i wspi±³ konia. Jak strza³a, przelecia³ przez groblê i stan±³ niebawem przed zamkniêt± wjazdow± bram± pa³acu; tu hukaæ pocz±³, by mu j± otworzono. Nadbieg³o kilku stajennych; oddawszy im spienionego konia pocz±³ Krasnostawski wypytywaæ siê o mieszkañców pa³acu. Okaza³o siê, i¿ dom ca³y wyjecha³ nazajutrz po po¿arze, rankiem i bawi³ teraz w go¶cinie u Topolskiego, w Szczêsnojej. - A to co? - zapyta³ nagle, furmana zdziwiony Krasnostawski, wskazuj±c spicrut±, na ca³e stosy czego¶, ponakrywanego p³achtami. - To, paniczu, meble z pa³acu; pan ekonom kaza³ poprzykrywaæ tymczasem! - odpowiedzia³ zapytany. Krasnostawskiego zirytowa³o to niedbalstwo, wzglêdem ocala³ych, i cennych, a tak dobrze mu znanych, mebli pa³acowych. Zdecydowa³ g³o¶no. - To tak zostaæ nie mo¿e! - i ruszy³ spiesznie ku ¶rodkowi gazonu, gdzie le¿a³y meble. Kazawszy pozdejmowaæ w ¶lad za tem wszystkie przykrycia i opony, ujrza³, i¿ mebli uratowanych by³o sporo. - S± parobcy na toku? - zapyta³. - S±... s±! - po¶wiadczy³a krz±taj±ca siê woko³o niego s³u¿ba. - Siergieju! - rozkaza³ Krasnostawski po ma³orusku starszemu furmanowi, - id¼cie powiedzieæ, niech zaprzêgaj± do wozów, ile siê da i zaje¿d¿aj± tutaj, a gumienny, niech da klucze od pustej stodo³y!.. Trzeba to wszystko - wskaza³ ruchem rêki meble - tam zaraz zawie¼æ tymczasem i zamkn±æ!.. Plenipotenta dóbr gowartowskich lubiano powszechnie i s³uchano chêtnie. Natychmiast zatem furman skierowa³ siê do gumien; wyprzedzi³ go ch³opiec stajenny, by rozg³osiæ pierwej rozkazy "panycza." Krasnostawski pozosta³ sam i uwa¿nie zacz±³ przegl±daæ nagromadzone meble. Tam i ówdzie rozpoznawa³ na wpó³ uszkodzony sprzêt i przypomina³ sobie miejsce, gdzie on sta³ dot±d w pa³acu... Spojrza³ na pogorzelisko... Groz± i bolesnym smutkiem wia³o od tego zak±tka - ruina zwyciêsko szczerzy³a trupi± paszczêkê - ¶mia³± siê jakby szyderczo... Z mimowolnym wstrêtem, odwróci³ siê Krasnostawski i na nowo pocz±³ przygl±daæ siê, z uwag±, pa³acowym sprzêtom. U¶miechn±³ siê smutnie... Obok na wpó³ pêkniêtego du¿ego salonowego zwierciad³a, z³amane tuli³o siê ³o¿e poz³acane, w stylu "empire," z pokoju Oli Dzier¿ymirskiej. Tam znów jej szafa odemkniêta, z kilkoma pozostawionemi w po¶piechu sukniami - wala³a siê obok szcz±tków pianina... Dziwna rzecz jednak - pomy¶la³ w tej chwili - jak sprzêt przypomina cz³owieka!.. Ola, Ola i jeszcze Ola!.. Widzia³ on j± tu - wszêdzie, te od³amy zachowa³y jakby czê¶æ jej osoby - dusza ukochanej przezeñ kobiety b³±ka³a siê w nich, martwych i obojêtnych... M³ody cz³owiek znalaz³ wiele rzeczy nieuszkodzonych prawie; niektóre z nich sam odsuwa³ od innych, segregowa³. - Ooo!.. - wyrwa³o mu siê nagle z ust, z ubolewaniem. Przed nim, zdruzgotane, przepalone nielito¶ciwie do po³owy, le¿a³o w pyle piêkne, ulubione biurko Romana, antyk pami±tkowy, z mahoniowego drzewa, wyk³adany bogato srebrem, subtelnie inkrustowany per³ow± mas±. Krasnostawski zacz±³ macaæ uwa¿nie doko³a przepalony sprzêt drogocenny. Obejrzawszy go dok³adnie, zajrza³ do kilku szufladek i skrytek. Lecz nagle ko³o pobliskich gumien zatêtnia³o... Wykonywaj±c rozkaz, nadje¿d¿a³y ju¿ wozy. Turkot przybli¿a³ siê coraz wyra¼niejszy, dono¶niejszy, bli¿szy. Krasnostawski, zajêty biurem, drgn±³, lecz nie na odg³os wozów bynajmniej. To ruszona w tej chwili bezwiednie d³oni± jego zgrzytnê³a niebawem jaka¶ sprê¿yna i szufladka, dot±d dla oka niewidzialna - roztworzy³a siê przed nim, a w niej, o, dziwo... le¿a³ oto spokojnie portfel niewielki, z eleganckiej, brunatno - wi¶niowej skóry. W rogu pugilaresu po³yskiwa³a granatów korona hrabiowska, - b³yszcz±c mêtno - czerwonym ogniem. Och³on±wszy ze zdziwienia, Krasnostawski roz¶mia³ siê swobodnie i wzi±³ portfel w rêce. W tej¿e chwili jednak na dziedziñcu zadudni³y drabiniaste wozy, parobcy, zdejmuj±c czapki, witali go weso³o i dziarsko, a zeskoczywszy na ziemiê, braæ siê zaczêli do roboty. Chc±c nie chc±c, musia³ Krasnostawski st³umiæ na razie ciekawo¶æ, i schowawszy tajemniczy pugilares do kieszeni, pocz±³ energicznie wydawaæ rozkazy. Wozów by³o kilkana¶cie. W pó³ godziny, plac przed zgliszczami pa³acu opustosza³; wozy, jeden za drugim, skierowa³y siê powoli ku tokowi. Do gumien przyjechano niebawem; przed otwart± pust± stodo³± zawrza³ ruch; wkrótce u³o¿ono porz±dnie pa³acowe meble, przykryto je, drzwi zamkniêto szczelnie i Krasnostawski, rad z ostatniego na s³u¿bie spe³nionego obowi±zku - wyjecha³ z wioski. Pu¶ciwszy konia luzem, zamy¶lony, znalaz³ siê w kwadrans pó¼niej w lesie, gdzie, znu¿ony, zsiad³ z konia i roz³o¿y³ siê swobodnie na murawie. Zdj±wszy kapelusz z g³owy i wci±gn±wszy w siebie ¶wie¿±, aromatyczn± woñ boru, siêgn±³ on do kieszeni po pugilares, roztworzy³ go i pocz±³ szperaæ ciekawie. W portfelu le¿a³y u³o¿one porz±dnie banknoty, w osobnych przedzia³kach rulony z³ota. - No, no! - mrukn±³ parokrotnie Krasnostawski i z coraz wzrastaj±cem zdziwieniem, pieni±dze zacz±³ liczyæ sumiennie. Wszystkich razem by³o dwadzie¶cia siedm tysiêcy kilkaset. U³o¿ywszy na powrót banknoty i z³oto, Krasnostawski portfel zamkn±³ i spojrzawszy raz jeszcze na koronê z granacików, potrzyma³ go jaki¶ czas w d³oni, poczem wpu¶ci³ do kieszeni. Widoczne zak³opotanie malowa³o siê na jego twarzy. Czu³ siê zaambarasowanym, co czyniæ z tym fantem?.. Wypada³o go zwróciæ niezw³ocznie, w zastêpstwie prawego w³a¶ciciela, jego ¿onie - Oli. Zatem jechaæ do Szczêsnej osobi¶cie?.. - Nigdy w ¿yciu! - rzek³ g³o¶no do siebie m³odzieniec. Zasêpi³ siê. Nagle my¶l jaka¶ nowa zrodzi³a mu siê widocznie w g³owie, bo zerwa³ siê ¿ywo i wskoczywszy na konia, wjecha³ w las dro¿yn±. Wkrótce w borze rozleg³y siê g³o¶ne ujadania psów, i Krasnostawski, opêdzaj±c siê od natarczywych kundli, wchodzi³ do ma³ej chatki le¶niczego... W cha³upie panowa³a cisza. Rozci±gniêty na ³awie, spa³ snem sprawiedliwego mê¿czyzna, w sile wieku, barczysty, ubrany w kurtê my¶liwsk±; dubeltówka le¿a³a opodal, w k±cie drzema³ pies legawy. Krasnostawski potrz±sn±³ energicznie ramieniem ¶pi±cego le¶nika. Ten ostatni zerwa³ siê, a ujrzawszy plenipotenta, zawstydzony pocz±³ b±kaæ... - S³ucham panicza, s³ucham... Padam do nóg... Tak mnie jako¶ zmroczy³o... Zasn±³em, ale to, jak Boga kocham, nigdy mi siê nie zdarza... - Nic nie szkodzi, mój Rzemiêcki! - uspokoi³ go natychmiast Krasnostawski, klepi±c poufale po ramieniu. - Potrzebujê was, i to natychmiast... Pojedziecie z pieniêdzmi i z listem do Szczêsnojej, gdzie s± teraz pañstwo... Ja oto teraz sam jadê konno do domu, a wy w ¶lad za mn± id¼cie do Tomaszówki piechot±. Tylko id¼cie¿ zaraz! - Duchem, proszê panicza, duchem! - odpar³ ¿wawo le¶niczy w ¶lad za odje¿d¿aj±cym. W pó³ godziny pó¼niej, m³ody plenipotent siedzia³ ju¿ przy biurku w Tomaszówce i kre¶li³ s³ów parê do pana Emila. Jako nic niewiedz±cemu o zaj¶ciu z Topolskim i Ol±, napisa³ £ady¿yñskiemu tylko, i¿ musi niezw³ocznie jechaæ do miasta rodzinnego na wakuj±c± intratn± posadê, nie chc±c zamykaæ karyery tutaj, bez widoków na przysz³o¶æ... Nadziej± otrzymania miejsca natychmiast motywowa³ tak¿e wyjazd bez po¿egnania, jak i przesy³kê równie¿ kluczy od kasy, ksi±g rachunkowych, oraz znalezionego pugilaresu. W koñcu listu, Krasnostawski przeprasza³ pana Emila za trud i dodawa³ sucho, ¿e pensyi nic mu siê nie nale¿y, bo czyni niespodziany zawód swym dotychczasowym chlebodawcom. We wrotach dziedziñca tymczasem majaczy³a ju¿ barczyst± postaæ Rzemiêckiego, pies legawy, poszczekuj±c rado¶nie, wyprzedza³ go... U¶wiadomiwszy o czem nale¿a³o starego s³ugê, wrêczy³ mu Krasnostawski: papiery, ksiêgi i klucze, oraz portfel znaleziony, z nadmienieniem zawarto¶ci jego, a przerwawszy szereg utyskiwañ i szczerych ¿alów tycz±cych siê jego st±d odjazdu, - wyprawi³ do Szczêsnej. Sam za¶ do kancelaryi powróci³ i znu¿ony pad³ na otomanê... Widocznem by³o przy tem, i¿ w mózgu jego odbywa³a siê jaka¶ walka... - Nie, nie darujê!... To ponad si³y moje! - rzek³ wreszcie kilkakrotnie, urywanym szeptem, porywczo. - Nie darujê! - powtórzy³: - On o wszystkiem wiedzieæ musi! Tak ka¿e sprawiedliwo¶æ, tak byæ musi, tak bêdzie! - g³o¶no ju¿ zupe³nie wyrzuci³ z siebie wzburzony, a przysun±wszy fotel do biurka, siêgn±³ ponownie po papier listowy, i umoczy³ pióro w atramencie. Zatrzyma³ siê... Po chwili cisn±³ pióro, wsta³ i znów zacz±³ chodziæ gor±czkowo po pokoju. - Jak to? - szeptaæ zacz±³. - Ja mia³bym, niby pies sponiewierany, odej¶æ st±d, usun±æ siê, znikn±æ?.. Ja mia³bym zamkn±æ w sercu ich wspóln± tajemnicê, i tem samem ocaliæ tego ch³ystka!.. Prawda, jednak, ¿e i o ni± tu chodzi, najdro¿... - nie dokoñczy³, sponsowia³... Nie! W nim tli³a jeszcze mi³o¶æ dla niej, ale policzek kobiety i poniewierka - zdeptana mi³o¶æ w³asna, - wszystko by³o od iskry tej silniejszem. W dziesiêæ minut, m³ody cz³owiek uspokoi³ siê zupe³nie; znaæ z gotowym ju¿ w g³owie planem, list pisaæ pocz±³ szybko, zamaszy¶cie... W ciszy pokoju rozleg³ siê nerwowy zgrzyt pióra i d³ugo, d³ugo nie ustawa³. Ca³y ¿al, ca³± gorycz na papier przelewa³ z duszy swej Krasnostawski. Opisa³ szczerze ¿ycie w³asne... I sw± mi³o¶æ ku Oli, tajon± od lat piêciu, idealn±, czyst±!.. W³asne bóle cierpienia przez czas ten ca³y, i ostatnie podejrzenia, co do Topolskiego oraz zachowanie siê tych dwojga, i po¿ar pa³acu wreszcie, i zdradê i noc straszn± - wszystko!.. List skoñczy³, podpisa³, z³o¿y³, i siêgn±wszy po kopertê, zaadresowa³: Italia, Milano, Signor Roman Dzier¿ymirski, Hotel "Europa," Corso Vittorio Emanuele 9. Odrzuciwszy pióro, uj±³ Krasnostawski g³owê w d³onie. - Sta³o siê!.. - szepn±³ po chwili i powsta³. - Nic ciê ju¿ tu nie wi±¿e!.. - Jechaæ, jechaæ st±d czem prêdzej! Obszaru, ¶wiata i ludzi, byle nie Ukrainy i Gowartowa!..- zawrza³o w nim i odemkn±wszy drzwi, hukaæ pocz±³ na s³u¿bê. W pó³ godziny potem na ca³ym folwarku wrza³o... Jak grom, spad³a na wszystkich wie¶æ, ¿e pan plenipotent, "panycz," wyje¿d¿a na zawsze. Zlecieli siê wszyscy. W domu pakowano na gwa³t rzeczy, daleko bowiem by³o do kolei, a Krasnostawski - koniecznie chcia³ zd±¿yæ jeszcze na wieczorny poci±g. Promienie zni¿aj±cego siê s³oñca ca³owa³y ju¿ strzechê i rumieni³y bia³e ¶ciany domu, gdy odprowadzany, otoczony, ca³owany po rêkach przez czelad¼ i s³u¿bê, ¿egna³ siê ze wszystkimi Krasnostawski, rozdawa³ tam i ówdzie sprzêty w³asne, rzeczy i pieni±dze, sam wzruszony, smutny... Wreszcie ulokowa³ siê na bryczce, konie ruszy³y, przed oczyma mignê³y mu ogorza³e twarze ¿egnaj±cego go tak serdecznie ukraiñskiego ludu - wrota skrzypnê³y ¿a³o¶nie po raz ostatni, i bryczka potoczy³a siê, brzêcz±c, po g³adkim drogowym szlaku, zgin±wszy wkrótce w¶ród roztoczy ³anów z¿êtego zbo¿a, ugorów i kurhanów. Do stacyi kolejowej by³o ju¿ tylko wiorst parê... Czwórka Krasnostawskiego spuszcza³a siê w³a¶nie z pochy³o¶ci jaru na niepewny dziurawy drewniany mostek, gdy konie, z lêkiem poczê³y siê nagle wspinaæ cofaæ, nie chc±c przejechaæ przez grobelkê. Furman zakl±³ po ma³orusku, i parokrotnie uderzy³ biczem konie... - Stañ! - rzuci³ naraz krótko Krasnostawski i zeskoczy³ z bryczki. - Kto tam jide! Baczysz? - zaciekawiony zwróci³ siê nagle do mrucz±cego wci±¿ furmana, wskazuj±c rêk± zbli¿aj±cy siê na bocznym trakcie ob³ok kurzawy. - A kto ich znaje!.. Pewno zwitki¶ *) pany! - odburkn±³ furman, który zlaz³szy tak¿e z koz³a i poprawiaj±c uprz±¿ u koni, czêstowa³ w³a¶nie jednego z nich energicznem w pysk uderzeniem. [*) Sk±dsi¶.] Krasnostawski nie zauwa¿y³ tego znêcania siê nad ulubionymi dot±d przezeñ koñmi... - Dlaczego pany? - spyta³ z roztargnieniem, a pó¼niej zaraz w tym samym jêzyku dorzuci³: - A, prawda, poznajesz po turkocie... Odmienny bowiem rzeczywi¶cie od furkotu kó³ bryki, czy te¿ innego poja¼dziku, st³umiony, jednostajny i nieco g³uchy przerywa³ ciszê przestrzeni turkot powozowy, regularny. Niebawem te¿ zgrabny faeton wy³oni³ siê z ob³oków py³u; konie siwe, w angielskich szorach, zaprzê¿one w leje, i dwoje ludzi siedz±cych na ko¼le, ubranych w liberyê granatow±, ze z³otymi guzikami. Zaprz±g w parê minut stan±³ przy mo¶cie. Krasnostawski wyda³ okrzyk zdziwienia, taki sam drugi podpowiedzia³ mu z zewn±trz powozu i odemkn±wszy z ha³asem drzwiczki, wyskoczy³ z niego zapylony £ady¿yñski. - No, goni³em pana, ale nie spodziewa³em siê, ¿e go z³apiê! - za¶mia³ siê weso³o pan Emil i u¶cisn±³ wyci±gniêt± d³oñ Krasnostawskiego. - Witam, witam!.. - ci±gn±³ dalej. - Có¿ to, bu³anki kaprysz± i przez most nie chc± przej¶æ? Obserwowa³em... no, siadaj pan ze mn±; zobaczysz, jak hrabiowskie angliki przejd± spokojnie. £ady¿yñski poci±gn±³ Krasnostawskiego do powozu. - Có¿ to, pan tak¿e na kolej, czy tylko po mnie? - u¶miechn±³ siê Krasnostawski, nieco zmieszany i zaskoczony widokiem pana Emila. - Wyje¿d¿am - odrzek³ ten¿e krótko, i dorzuci³ swobodnie, zauwa¿ywszy wyraz twarzy m³odego cz³owieka: - Nie bój siê pan, nie trwó¿!.. Nie my¶lê wcale i nie mam polecenia zawracaæ pana z drogi do dawnych obowi±zków... Przeciwnie, mojem zdaniem czynisz pan bardzo dobrze, i¿ rzucasz te k±ty... W Gowartowie nie doszed³by¶ nigdy do niczego, a szkoda m³odo¶æ swoj± zamykaæ tu i traciæ!.. I £ady¿yñski wyci±gn±³, przy tych s³owach, rêkê do Krasnostawskiego, a ¶cisn±wszy j± silnie, rzek³ jeszcze. - Powinszowaæ mogê tylko, ¿e¶ siê pan otrz±s³ ze skrupu³ów, i ¿yczyæ powodzenia na przysz³o¶æ!.. Krasnostawski sk³oni³ siê, milcz±c. Pan Emil za¶, przechodz±c natychmiast na inny temat, ju¿ mówi³: - Wiesz pan co?.. Siadaj pan ze mn±!.. Mam panu X rzeczy ciekawych do opowiedzenia. Có¿, zgoda? Krasnostawski us³ucha³; bryka cofnê³a siê nieco, a powóz, przejechawszy spokojnie przez mostek, potoczy³ siê znów równo i szybko dalej. - S³u¿ê panu! - rzeki £ady¿yñski, czêstuj±c Krasnostawskiego cygarem. Zapalili... Opar³szy siê wygodnie o poduszki i zaci±gn±wszy cygarem, pan Emil rzek³. - Nadstawiaj pan uszu!... Tandem têdy, zaczynam... - S³ucham, s³ucham! - potwierdzi³ m³odzieniec, kontent w duszy, ¿e go co¶, choæ na chwilê, odrywa od smutnych my¶li. - Przedstaw pan sobie zatem, panie kochany, ¿e jeste¶ w teatrze na jednoaktowej szaradzie. Uwa¿a pan: sza - ra - dzie... Rzecz dzieje siê, mówi±c w³a¶ciwym stylem, za naszych czasów, na Ukrainie, w Szczêsnojej, maj±tku grafa Topola - Topolskiego. Popo³udniowa, przedobiednia godzina - cisza... Pa³ac pogr±¿ony w milczeniu... W tej samej jednak chwili stoj±cy na ganku strzelec, w pokornym zgiêty uk³onie, podaje co¶ mê¿czy¼nie, ubranemu w smoking. Mówi±c nawiasem to ja - u¶miechn±³ siê pan Emil, po chwili ci±gn±³ dalej: - Kurtyna spada, nastêpuje ods³ona druga: Sala portretowa jadalna, do sto³u zasiada ze trzydzie¶ci eleganckich osób... Jedno tylko krzes³o wolne... Wchodzi ten sam mê¿czyzna w smokingu, trzymaj±c co¶ w rêku. Wita tam i ówdzie osób parê, zbli¿a siê do m³odej nadobnej damy i wrêcza jej z uk³onem portfel, mówi±c co¶ obja¶niaj±co... Nagle siedz±cy obok sam "graf" zrywa siê od sto³u, jak oparzony, i robi±c arcyg³upi± minê, wpatruje siê w portfel... Zaintrygowanie ogólne, sytuacya jednak wyja¶nia siê wkrótce... W tej chwili spojrzawszy na zas³uchanego towarzysza, pan Emil roz¶mia³ siê serdecznie. - No, dosyæ ma ju¿ pan tych efektów scenicznych, dokoñczê panu zatem tê szaradê zwyczajnemi tylko s³owy... - Dziwi pana zapewne - mówi³ dalej, - arcyg³upia mina Topolsia, gdy ujrza³ portfel, z po³yskuj±c± koron±, symbolem jego wielko¶ci!.. - Otó¿ w tem ma siê rzecz ca³a, ¿e portfel ten nie Dzier¿ymirskiego, i nie jego pieni±dze, ani pani Oli, lecz, ni plus ni minus, tylko Topolskiego... - Nie mo¿e byæ! - wykrzykn±³ Krasnostawski, szczerze zdziwiony. - No, có¿! szarada dobra... co? - rzuci³ weso³o £ady¿yñski. - Niez³a - u¶miechn±³ siê z kolei m³odzieniec - bo dot±d przynajmniej nic a nic jej nie rozumiem. - Cierpliwo¶ci! Zaraz pan pojmiesz wszystko - uspakajaæ zacz±³ pan Emil swego s³uchacza. - Zapaliæ musimy poprzednio cygara, bo i pañskie zgas³o, nieprawda¿? - rzek³ w ¶lad za tem, a wydobywszy zapa³ki, zapaliæ jedn± z nich usi³owa³, lecz wietrzyk swawolny zgasi³ mu j± i nastêpnych kilka. - Sapristi! - zakl±³ z cicha. - Stañcie-no, hej! tam! - krzykn±³ na furmana. Konie zatrzymane stanê³y; wspomagany przez m³odego plenipotenta, £ady¿yñski zapali³ wreszcie cygaro, a podniós³szy g³owê, spojrza³ przed siebie. - Có¿ to? Wy¿yczpol? - zapyta³ s³u¿by. - A tak, proszê ja¶nie pana! - potwierdzi³ lokaj, zdejmuj±c liberyjn± czapkê. - Tiens, tiens, widzi pan jak to czas leci - zwróci³ siê do Krasnostawskiego; - za jakie pó³ godziny bêdziemy na stacyi, patrz pan, - i wskaza³ rêk± krajobraz. B³yszcz±c w mroku, l¶ni³a siê opodal wstêga rzeki, na górze malowniczo rozrzucone do¶æ du¿e miasteczko mruga³o dziesi±tkami ¶wiate³ek... - Jechaæ! - rozkaza³ £ady¿yñski. Powóz ruszy³; pan Emil, po chwili milczenia, przemówi³ nagle: - Przepraszam stokrotnie, ¿e widz±c ciekawo¶æ w oczach pañskich, nie koñczê opowiadania... Pozwolisz pan, ¿e mu zadam dwa pytania: czy masz pan dobr± pamiêæ i dok±d pan jedziesz? - Jadê do rodzinnego miasta, a pamiêæ mam wyborn±! - u¶miechn±³ siê Krasnostawski. - Otó¿ to - bardzo dobrze. Napisa³em, bo widzi pan, list do Romana, ze szczegó³owym opisem tego, co teraz tu opowiadam. Mam pamiêæ jednak fataln±... Zapomnê listu wrzuciæ na pewno! Mój panie kochany, we¼ go i wrzuæ na dworcu... Có¿, dobrze? Przy tych s³owach, £ady¿yñski wyj±³ pospiesznie z surduta gruby list i poda³ go Krasnostawskiemu. Ten machinalnie schowa³ go do kieszeni, gdzie spoczywa³o i jego do Romana pismo. - No, wiêc koñczê!.. - zaci±gaj±c siê dymem, rzek³ pan Emil. - S³ucham i to bardzo ciekawie - przerwa³ z zainteresowaniem Krasnostawski. - Dziwi³ wiêc pana fakt, - ci±gn±³ £ady¿yñski - ¿e pugilares i tysi±czki s± w³asno¶ci± hrabicza, choæ znalaz³y siê w szufladzie Romka?.. W tem sêk w³a¶nie, ¿e Topolski dzi¶ dopiero przekona³ siê, i¿ s± one w innem, ni¿ przypuszcza³, rêku. Wyobra¼ pan sobie bowiem, jaki by³ przebieg zguby tych pieniêdzy... - Temu lat sze¶æ, czy o¶m, Topolski mia³ przyjació³kê w teatralnych sferach.. Otó¿ pewnego wieczora, zaprzysiêgaj±c sobie w duszy uroczy¶cie, ¿e pu¶ci w tr±bê swoj± magnifikê, idzie Topolski do niej na ostatnie randez vous... Naturalnie w kieszeni kilka tysi±czków maj±c w zapasie - £ady¿yñski urwa³, za¶mia³ siê i pu¶ciwszy z ust kó³ko dymu, mówi³ dalej. - Lecz i tym razem spotyka pana na Szczêsnojej niepowodzenie... Nadobna córa Melpomeny nie chce nawet s³yszeæ o rozstaniu... Scena wiêc z tego naturalnie, p³acze! On przeprasza - ona w koñcu daje siê przeb³agaæ - amor vincens tuszuje wreszcie wszystko!.. Pan Emil odsapn±³ - i swobodnie po chwili ci±gn±³ dalej: - Nad ranem, z mi³o¶ci± gruntownie odegrzan± w sercu, przysiêgaj±c sobie, i¿ przyjació³ki nie porzuci nigdy, powraca Topolski do siebie... Nagle, dotkn±wszy siê kieszeni surduta, nie znajduje tam - pugilaresu! Ona, ta nieprzejednana, zagra³a z nim komedyê; za ma³o jej by³o dziewiêciu tysiêcy, które jej pono dawa³, najbezczelniej okrad³a go wiêc, po prostu na ca³e dwadzie¶cia i siedm, znajduj±ce siê w portfelu. Topolski jednak wobec powy¿szego faktu, po g³êbszem wnikniêciu w siebie, decyduje, ¿e b±d¼ co b±d¼ pozby³ siê baby... Oddychaj±c zatem pe³n± piersi± - swobodny wyje¿d¿a do dóbr swych "krzy¿yk na ¶wi¶niêtym pugilaresie postawiwszy" - jak powiedzieliby bracia nasi, Litwini... Tu pan Emil przerwa³ opowie¶æ raz jeszcze, zapali³ na nowo zgas³e cygaro i koñczy³. - Od tej chwili minê³o lat o¶m, a tych dwoje nie widzia³o siê wcale. Skoñczy³em... £ady¿yñski odetchn±³ i umilk³. - Dziêkujê panu za opowiadanie - po¶pieszy³ z odpowiedzi±, Krasnostawski. - Rzeczywi¶cie, szarada prawdziwa... Ale w Szczêsnojej zdziwienie by³o wielkie? - Ogromne! - odpar³ pan Emil. - Notabene, wyobra¼ pan sobie, w Szczêsnojej pe³no go¶ci... Mieszka tam wiêc stale: primo jaka¶ powa¿na wielce krewna Topolskiego, zapewne dlatego, by do kawalerskiej siedziby pana na Szczêsnojej mog³y przybywaæ i damy; secundo, prócz mêskiego towarzystwa, przyby³ego niespodzianie z kolei dzi¶ z rana - a w których to gronie nie brakowa³o i jednego prezesa, spo³ecznego kole¿ki Romana - znajdowa³o siê te¿ w siedzibie Topolska kilka osób, które przyjecha³y specyalnie do naszych: pañ, z kondolency± po po¿arze. Wiêc powiadam panu! - mówi³ weso³o dalej £ady¿yñski - gdy to co mówi³em, nam, mê¿czyznom, opowiedzia³ Topolski po kolacyi przy cygarze, i kiedy wiadomo¶æ ta do pañ siê przedosta³a, Topolski zosta³ bohaterem dnia!.. - No, a pani Ola nic o istnieniu tego portfelu nie wiedzia³a? - Ale¿, nic zupe³nie! - podchwyci³ £ady¿yñski. Tem wiêksze zaintrygowanie, domys³y!.. Wszyscy, a szczególniej panie, wsiad³y na mnie, bym natychmiast opisa³ to wszystko Romanowi, chcia³y nawet, bym specyalnie w tej sprawie pojecha³ do niego... Prezes za¶, ksi±¿e Szyd³owiecki, zrobi³ nawet w li¶cie moim dopisek, ¿eby Romek powiadomi³ go telegraficznie o swym przyje¼dzie, to on wyprawi wówczas raut na cze¶æ jego i Topolskiego, jako bohaterów tej zagadkowej sprawy... Jednem s³owem, powiadam panu - komedya... £ady¿yñski mówiæ przesta³, strzepuj±c popió³ z cygara. Lecz trwa³o to krótko... Rozmowa wkrótce potoczy³a siê znowu b³yskotliwa, lekka... A powóz tymczasem dudni³ w³a¶nie teraz po mo¶cie, rzuconym przez rzekê, i wtoczy³ siê w w±skie brudne uliczki ¿ydowskiego miasteczka; niebawem wymin±³ je i znalaz³ siê na szerokim trakcie, prowadz±cym do kolejowego dworca. Jednocze¶nie w oddali ukaza³y siê trzy gorej±ce ¶wiat³a: - to poci±g zbli¿a³ siê ju¿ do stacyi. Pierwszy dojrza³ go Krasnostawski. Siêgn±³ szybko po zegarek i spojrza³: - Oho, ju¿ po dziewi±tej! to pañski poci±g... - Do djaska! - z¿ymn±³ siê pan Emil i - wytê¿y³ wzrok w kierunku poci±gu. - Janie! galopem! - krzykn±³, zwracaj±c siê energicznie do furmana... Dam ci na mohorycz... nocowaæ tu ani my¶lê!.. Mo¿e zd±¿ymy! Jazda, a ostro!.. Stangret trzasn±³ z bicza, czwórka pu¶ci³a siê pêdem po g³adkim szlaku. Zziajane ju¿ konie, galopuj±c, sapa³y i tak dojechano a¿ pod sztachety drewniane, okalaj±ce stacyê... Tu pe³no ju¿ by³o wozów, bryk, obywatelskich czwórek, oczekuj±cych na swych panów. Gdy elegancki ekwipa¿ pana Emila wtoczy³ siê na brukowany placyk przed stacy±, jednocze¶nie na platformie rozleg³ siê dzwonek i wpad³ tam, z hukiem poci±g, zatrzymuj±cy siê tu tylko parê minut. - Zuch z ciebie! - pochwali³ £ady¿yñski furmana, i rzuciwszy mu pó³imperya³a, wyskoczy³ szybko. Rzeczy, przytwierdzone za powozem, odwi±zywano ju¿; dwaj panowie, zarz±dziwszy po¶piech, pobiegli do sali. Tu ruch panowa³ nielada.. Pasa¿erowie przyjezdni wysypywali siê z wagonów i t³oczyli do wnêtrza dworca; jad±cy kupowali bilety, s³u¿ba kolejowa nosi³a rêczne baga¿e, zdawa³a kufry, biega³a gor±czkowo, krêci³a siê, jak w ukropie. Przecisn±wszy siê energicznie przez t³um, pan Emil zdoby³ bilet pierwszej klasy i w minutê potem, wychylony z wagonowego okna, rozmawia³ z ¿egnaj±cym go Krasnostawskim. Uderzy³ trzykrotnie dzwonek, konduktor gwizdn±³, lokomotywa odpowiedzia³a mu przeci±gle - poci±g ruszy³ powoli z miejsca. - Do widzenia!... Powodzenia na nowej drodze ¿ycia!..- mówi³ pan Emil, u¶miechaj±c siê przyja¼nie, serdecznie ¶ciskaj±c d³oñ Krasnostawskiego. Ten ostatni za¶, widocznie pod wp³ywem jakiej¶ nag³ej my¶li, pu¶ci³ szybko rêkê £ady¿yñskiego, sk³oni³ siê, i wydobywszy szybko z kieszeni dwa listy, podbieg³ ku uchodz±cemu wagonowi pocztowemu. Dogoni³ go i zrêcznie wrzuci³ w otwór w³a¶ciwy oba pisma. - Addio... dziêkujê! - pos³ysza³ jeszcze g³os pana Emila, i poci±g znik³ niebawem. Krasnostawski pozosta³ sam. Nastêpny poci±g mia³ przyj¶æ ju¿ wkrótce, poszed³ wiêc do kasy, kupi³ bilet, a wróciwszy na platformê, usiad³ na ³aweczce samotny. Zamy¶li³ siê... Poza nim zamyka³ siê teraz na zawsze jeden okres dotychczasowego jego ¿ycia. P³atny s³uga bogatszych od siebie ludzi z¿y³ siê on jednak, zbrata³ z ich ¿yciem - z nimi... I po co?.. Po to, by obrachunek ten po¿ycia wspólnego zakoñczyæ tak marnie?.. Krasnostawski pochyli³ g³owê, uj±wszy j± w d³onie. Jaki¶ bunt mimowolny podnosi³ siê w nim przeciwko ¿yciu, losowi i ironii jego. Po co tu przyby³ lat temu kilka, po co przywi±za³ siê do tego cudzego k±tka ziemi, po co tak gor±co ukocha³ Olê? Dlaczego to wcielenie wdziêku, czaru, wiosny, mi³o¶ci i piêkna, w osobie tej kobiety, stanê³o, jak cieñ niepochwytne, na drodze jego ¿ycia?.. Krasnostawski pochyli³ siê bardziej jeszcze i d³ugi czas pozosta³ nieruchomy. Nagle drgn±³ ca³em cia³em i podniós³ g³owê. Gwizd dono¶ny przeszy³ powietrze, na dworzec z hukiem, szumem, w k³êbach pary wpad³ poci±g kuryerski. Krasnostawski pocz±³ szukaæ miejsca w wagonach. Ulokowawszy siê wreszcie, zbli¿y³ siê do okna wagonu i wyjrza³. Zamykano ju¿ w³a¶nie z po¶piechem drzwiczki, w¶ród zgie³ku rozlega³ siê trzeci dzwonek. Krasnostawski ostatniem spojrzeniem smutnem obj±³ raz jeszcze wszystko i cofn±³ siê w g³±b wagonu... Zagra³a w tej¿e chwili tr±bka dro¿nika, mignê³y latarnie sygna³ów i poci±g kuryerski znik³, poch³oniêty cieniami nocy. Na dworcu zago¶ci³ znowu spokój. Wszyscy rozeszli siê teraz na dobre, pogaszono latarnie, a w oknach stacyi niebawem równie¿ znik³y ¶wiat³a. Na bagnach chór ¿abi gra³ tylko sw± pie¶ñ jednostajn± gdzie¶ w dali, w pobliskim lesie s³yszeæ siê dawa³y jakie¶, szmery i senna noc cicha, zasiad³szy, jak królowa, na tronie z tkanego z³otem szafiru - rozpostar³a panowanie nad ¶wiatem... Cisza zupe³na zaw³adnê³a okolic±. Mierz±c tylko mkn±cy chy¿o czas, olbrzymi zegar stacyjny wydzwania³ godziny miarowo... W milczeniu ogólnem, jak szept cz³owieka, g³os jego odzywa³ siê bezustannie: Tik - tak! tik - tak! tik - tak!.. ------------- W centrum Medyolanu, na placu "Del Duomo," w powodzi jaskrawych promieni upalnego, koñcz±cego siê ju¿ popo³udnia, leniwie snu³y siê po chodnikach sylwetki niezbyt licznych przechodniów, kryj±c siê od s³oñca pod kolumny frontowe i oszklon± galeryê "Vittorio Emanuele." Woko³o klombów, zajmuj±cych ¶rodek placu, i otaczaj±cych stoj±cy tam pomnik, krêci³y siê jednostajnie elektryczne tramwaje, dzwoni±c co chwila, rozbiegaj±c siê i gin±c w sieci ulic miasta, sam za¶ na koniu majestatyczny Wiktor Emanuel II, z br±zu, z piedesta³u pomnika, wpatrywaæ siê zdawa³ ciekawie w otwarte drzwi króluj±cego tu na placu katedralnego tumu, poci±gaj±cego z oddali tajemnicz± wej¶cia g³êbin±... Koronkowej roboty marmurowe jego ¶ciany, dach, kilkadziesi±t wie¿yc i zdobi±ce go statuy, w liczbie oko³o dwóch tysiêcy, wznosi³y siê dumnie, i wystrzela³y wysoko w niebo w³oskie, szafirowe, czyste, zadziwiaj±c misternem wykoñczeniem, daj±c sob± najlepsze nie¶miertelne ¶wiadectwo genialnej pracy cz³owieka. Po marmurowych stopniach schodów tej okaza³ej, gotyckiej katedry, mog±cej w swojem wnêtrzu pomie¶ciæ do 40,000 ludzi, co chwila wchodzi³ kto¶ do jej ¶rodka, lub wychodzi³ na ulicê - z koj±cej ciszy ¶wi±tyni wpadaj±c nagle w ha³a¶liwy wir miasta, i natrêctwo jego mieszkañców, w osobie spaceruj±cego po trotuarze tu¿ ko³o tumu przekupnia, cisn±cego w rêce ka¿demu gwa³tem mozaikowe wyroby weneckie. - Uno liro, signore, solamente uno liro! - na pó³ rozpaczliwym, na pó³ przekonywaj±cym g³osem napiera³ siê w³a¶nie ten ostatni, ¶niady W³och, o przebieg³em spojrzeniu, i trzymaj±c w rêku jak±¶ podejrzanej roboty broszkê, zagradza³ drogê m³odemu mê¿czy¼nie, wstêpuj±cemu, w zamy¶leniu; po stopniach katedry. Dzier¿ymirski przystan±³; podniós³ g³owê, i spojrza³ w oczy natrêtowi, a ¿achn±wszy siê niecierpliwie, rzuci³ mu co¶ energicznie po w³osku. Przest±piwszy próg ko¶cio³a, zdj±³ kapelusz i odetchn±³ z ulg±. Przyjemnym ch³odem w przeciwstawieniu do panuj±cego na dworze upa³u; powia³o nañ z wnêtrza tumu i milczeniem skupionem, powagi i - majestatu pe³nem... Cieñ, pustka i tajemniczo¶æ niewyt³umaczona objê³y go zarazem niepodzielnie. W ciszy; po mozaykowej posadzce, z marmuru, dono¶nie, rozleg³y siê kroki Romana. Poza amfilad± 52 kolumn olbrzymich, kolosów, szesna¶cie kroków ka¿da obchodu maj±cych - w perspektywie, daleko, widnia³ wielki o³tarz, chór i rzêdy plecionych krzese³ek ¶wieci³y przyæmionym blaskiem kolorowe szk³a okien, ponad g³ow± za¶ Dzier¿ymirskiego, opiekuñczo jakby, wznosi³y siê marmurowo wynios³e gotyckie arkady; z wierzcho³ków kolumn, zdobi±c je grupami ka¿d± z osobna, patrzy³y na niego dziesi±tki statuetek ma³ych... Odblask s³oneczny dotkn±³ delikatnie piêknych rysów przybysza, jego smag³ych policzków, wypuk³ego czo³a, i o¶wietli³ je przelotnie.. Ra¿ony ¶wiat³em w oczy, Roman usun±³ siê w cieñ, i spu¶ciwszy g³owê na piersi, zaduma³ siê g³êboko. Godzin temu dwie zaledwie odebra³ jednocze¶nie dwa listy... Pierwszy od Emila £ady¿yñskiego, sarkastyczno - szyderski, opisuj±cy mu szczegó³owo i swobodnie fakt znalezienia pugilaresu, - powali³ go w pierwszej chwili, niby uderzenie obucha. Drugi, przepe³ni³ miarê jeszcze!.. Ze s³ów tak szczerych, i¿ nie mog³y nasun±æ nawet momentalnej w±tpliwo¶ci, wyrwanych prosto z bolej±cej duszy ludzkiej, dowiedzia³ siê Dzier¿ymirski o zdradzie Oli... Chwili tej nie zapomni do grobu!.. Otch³añ, zda siê, g³êboka i bezdenna rozwar³a mu siê pod stopami, dusiæ go w gardle poczê³o, w g³owie powsta³ zamêt - w piersiach dotkliwy ból!.. Wybieg³ jak nieprzytomny na ulicê... Pó³ob³±kany prawie przyby³ pod stopnie marmurów katedry po ukojenie... Za progiem ¶wi±tyni, rzeczywi¶cie cudem po prostu jakim¶, powróci³a mu samowiedza i wzglêdna równowaga umys³owa.. I oto teraz Roman porz±dkowaæ zaczyna uci±¿liwie my¶li. Wzrok jego machinalnie b³±dzi po wspania³ych freskach, z dzie³ami mistrzów, o³tarzach, marmurowych rze¼bach i pomnikach, zatrzymuje siê instynktownie na siedmioramiennym kandelabrze olbrzymim, kosztownej roboty, w kszta³cie drzewa... Potem oczy jego spoczywaj± bezmy¶lnie na kopule, przed chórem i znajduj±cej siê pod ni± podziemnej kaplicy ¶wiêtego Karola Boromeusza, ozdobionej bogato drogimi kamieniami i z³otem... Dzier¿ymirski siêga nagle do kieszeni i wyjmuje otrzymane listy... usi³uje przeczytaæ je po raz wtóry... Przed nim, prze¶wiecane b³y¶niêciem s³oñca, zmatowanym blaskiem ³agodnie ¶wiec± w zmierzchach katedry wspania³e trzy okna chóru, jak mówi±, najwiêksze na ¶wiecie ca³ym. Niby ¿ywe, patrz± na Romana z okiennych witryn miniaturowe postacie ¶wiêtych; malowane barwnie na szkle, na ma³ych kwadratowych tafelkach - 350 obok siebie reprodukcyj scen religijnych, wzorowanych na najs³awniejszych mistrzach wychyla siê, p³onie setkami kolorów i cieni... Dzier¿ymirski wypuszcza listy z rêki i ukrywa twarz w d³onie... Pod wp³ywem bowiem jednego rzutu oka tylko na pisma, cierpienie bezbrze¿ne i rozpacz t³ocz±c± fal± zalewaj± mu duszê... Wiêc zdradzi³a go!.. Zdradzi³a nikczemnie, dla zmys³owego upojenia - dla sza³u!.. Zdepta³a jego mi³o¶æ, uczucia, oszuka³a go - zapomnia³a!.. Wiêc takim ironii zgrzytem nagradza jego los szyderca, za to, co dla kobiety tej niegdy¶ uczyni³!.. Ale¿ on dla niej przecie¿ po¶wiêci³ wszystko!.. Siebie odda³!.. Sw± cze¶æ, uczciwo¶æ - sumienie!.. - Przez ciebie wszystko tom uczyni³, przez ciebie! - g³uchy jêk unosi pier¶ mê¿czyzny. - O, Olu!.. Olu!.. przez ciebie!.. I milknie skarga... A potem niezrozumia³ego ju¿ co¶ co¶ tylko, niedos³yszalnego poczynaj± naraz szeptaæ cicho do siebie Dzier¿ymirskiego usta. Klêka i jakie¶ bóle i ¿ale p³yn±æ siê zdaj± pod strop milcz±cego tumu, biegn± trwo¿nie pod wynios³e jego arkady, odbijaj± siê o statuy, rze¼by i pomniki - na kolana padaj± u o³tarzy - lec±, tam, gdzie¶ wysoko... do Boga!.. Lecz oto nagle spokój ¶wi±tyni brutalnie przerwanym zostaje... - Yes, yes, yes!.. - odzywa siê co chwila i dowcipy francuskie wtóruj± angielszczy¼nie, - z przewodnikami Baedeker'a w rêku przesuwa siê tu¿ ko³o Romana garstka osób, z udanem znawstwem ogl±daj±c wszystkie zabytki tumu. Gwarz±c weso³o, dziel± siê tury¶ci na dwie po³owy. Jedna z nich zmierza zobaczyæ wnêtrze kaplicy ¶w. Karola Boromeusza, druga, pobrzêkuj±c pieniêdzmi, kupuje niebawem prawo obejrzenia dachu katedry, przy stoliku, postawionym we wnêtrzu ¶wi±tyni, na prawo, w g³êbi, u wej¶cia do prowadz±cych tam¿e schodów. Roman powstaje i z ko¶cio³a uchodzi po¶piesznie. Na ulicy wskakuje do doro¿ki, i rzuca g³o¶no jaki¶ rozkaz wo¼nicy. Powozik rusza... Stopniowo, coraz szybciej wymija ulice, uliczki, place targowe; staro¿ytne ko¶cio³y i pa³ace... Ruch miejski woko³o zmniejszaæ siê poczyna i powóz wje¿d¿a niebawem w szerok± alejê, gdzie, oprócz biegn±cych gdzieniegdzie tramwai, nie ma zgo³a nikogo. W ¶lad za tem równie¿ roztwiera siê perspektywa... Poza obszernym placem, bieleje kwadrat wielkiej kolumnady, zieleñ ¶wie¿a ramuje j± wdziêcznie. To ju¿ miasto umar³ych, - jeden z najpiêkniejszych w³oskich pomnikowych cmentarzy, medyolañskie "Cimitero Monumentale." Powóz podje¿d¿a bli¿ej nieco, Dzier¿ymirski wysiada i id±c piechot±, kieruje siê ku rysuj±cej siê teraz ca³kiem ju¿ wyra¼nie i okazale, cmentarnej kolumnadzie wej¶ciowej. Krocz±c za¶ tak powoli, my¶li: Nareszcie... tu, u grobu matki, dadz± mi spokój przynajmniej ludzie!.. Tu zdobêdê samotno¶ci chwilê z jej prochami tylko i z samym sob±!.. Wstêpuj±c po stopniach schodów, Dzier¿ymirski znajduje siê niebawem pod dachem kolumnady, kwadratowym frantom, ozdobionym wie¿ycami, zamykaj±cej z zewn±trz widok i wej¶cie na cmentarz. U stóp Romana obecnie, w potokach s³onecznych promieni, na tle zieleni gaju, bielej± setki marmurów, wystrzelaj± w niebo dziesi±tki gotyckich wie¿yczek, mauzoleów i pomników... Nie patrz±c nawet na nie, obojêtny, Dzier¿ymirski, skrêca w lewo, a wzrok jego przesuwa siê machinalnie po ma³ych zadrukowanych tabliczkach marmurowych wprawionych gêsto obok siebie w ¶cianê kolumnady, a oznaczaj±cych miejsce trumienek, z popio³ami nieboszczyków. I Roman w ten sposób dochodzi do k±ta frontowego czworoboku, widz±c za¶ naprzeciw siebie mur, skrêca, id±c wci±¿ jeszcze pod dachem kolumnady, pos³usznie, na prawo... Zadumany, mija wprawiony w ¶cianê pomnik rodziny Volonte, pe³ny artyzmu, piêkny bardzo w oddaniu grozy i bólu... Na cia³o ju¿ oto martwe piêknego mê¿czyzny i le¿±ce w po¶cieli na ³o¿u z kamienia, w zgiêciu bolesnem postaci ca³ej, rzucona w szale rozpaczy, klêczy m³oda kobieta i ca³uje drog± dla siê twarz zmar³ego... Ca³uje, pie¶ci w zapamiêtaniu ¶lepem, upojeniu strasznem, bo ostatniego, a nieodwo³alnego ju¿ po¿egnania!.. Roman, wszed³szy po schodach bocznego skrzyd³a kolumnady, jest ju¿ na cmentarzu. Idzie wolno, kieruj±c siê bezwiednie alej± znan±, wiod±c± ku mogile matczynej. Wko³o niego wznosz± siê zewsz±d wspania³e grobowce: Verazzich, Sonzognich, Nasonich, Turatich, Brambillich, Pagnonich i innych w³oskich rodzin i rodów. Pie¶cide³ka kamieniarskiej, rze¼biarskiej i budowlanej roboty, mauzolea, w kszta³cie gotyckich kapliczek, z piêknymi o³tarzykami, mozayk±, obrazami i innemi ozdobami wewn±trz ¶liczne, odcinaj± siê licznie na tle zieleni drzew cmentarza... Po wsze strony za¶, gdzie okiem rzuciæ tylko, w tych wszystkich bia³ych grobowych sylwetach pochwycony artystycznie, w kamieñ martwy i marmury rze¼biarskim d³utem zakuty, dr¿y, zdawa³o by siê wszêdzie... ból!.. S³oñce, zni¿aj±ce siê ju¿ stopniowo coraz bardziej, z³oci teraz rzêsi¶cie rój bia³ych postaci... W pobli¿u Dzier¿ymirskiego, z krawêdzi od³amu - na wpó³ obros³ego zieleni±, a doskonale imitowanej ska³y górskiej - z jej szczytu, iskrz±cy siê w blaskach s³oñca, spogl±da wynio¶le doko³a wspania³y orze³ z bromu. To odznaczaj±cy siê od drugich oryginalno¶ci± pomys³u, grobowiec Poggich... Dalej za¶ nieco pomnik rodziny Rusconi; rze¼ba kobiety, o oczach, pe³nych wyrazu, wpatrzonej smutnie w dal, z testamentem nieboszczyka w rêku, na którym wyryte widniej± zapisy.. W innej znów stronie, wdowa w pó³le¿±cej pozycyi, zap³akana; twarzy jej nie widaæ wcale - ukryta w d³onie. Ca³a postaæ wyra¿a ból niezmierny. W swej w¶ród grobowców wêdrówce, Dzier¿ymirski przystaje nagle... W zamy¶leniu - zb³±dzi³... Oryentuj±c siê, zawraca, i ponownie mija mnóstwo grobowców, okazalszych, skromniejszych - przechodzi mimo piêknego nader pomnika. Na grób z marmuru rzucona du¿a kotwica; pod krzy¿em siedzi na mogile anio³-kobieta, o prze¶licznym wyrazie twarzy, pogr±¿ona w smutnem zamy¶leniu, z wieñcem w d³oni... Niebawem, tu¿ obok id±cego wci±¿ Romana, wyrasta znów pomnik z kamienia. Na wierzcho³ku jego, z rêkoma wzniesionemi do góry, modli siê wielki Anio³, z piêknymi bardzo rysami twarzy, u stóp grobu klêczy kobieta, ze wzrokiem spuszczonym wdziêcznie, w ekstazie jakby bólu, odziana ca³a w zwoje subtelnie odrze¼bionych koronek. Wkrótce przed grobowcem, banalnym nieco, a w porównaniu z innymi nader skromnym, Dzier¿ymirski pochyla siê, zdejmuje kapelusz i klêka, opar³szy g³owê o zimny kamieñ pomnika Na grobie wyrze¼biony subtelnie w bia³ym marmurze biust piêknej kobiety, oczyma wielkiemi, pe³nemi wyrazu, z odcieniem lito¶ci, czy bólu, patrzeæ siê zdaje badawczo na pochylon± postaæ i g³owê mê¿czyzny... Tymczasem rozsiana doko³a cisza, tchn±ca spokojem, momentalnie ukajaæ poczyna Romana. Z chaosu, dotychczas panuj±cego mu w mózgu, jedna po drugiej wy³aniaj± siê doniesione mu fakta, ustawiaj± rzêdem w symetryczn± ca³o¶æ i niby ogniwa, logik±, rozumu spojone, wi±¿± siê ze sob±, grupuj±... I kara ¿ycia, nieub³agana, zimna, choæ moralna tylko, staje Dzier¿ymirskiemu teraz przed oczyma wyra¼nie... Pozornie otrzyma³ on wszystko: W obliczu ¶wiata pozosta³ bezkarnym; by³ bogatym, wp³ywowym i wielkim, k³aniano mu siê, ¿ebrano jego ³aski, protekcyi. ¯ycie ca³e dot±d opromienia³a mu Ola mi³o¶ci± sw±, bez granic... Posiada³ skarb najwiêkszy - kocha³ i by³ kochanym... To by³o wczoraj jeszcze, a dzi¶?.. Dzier¿ymirski, pod ciê¿arem cierpienia, pochyli³ siê w tej chwili bardziej jeszcze, skuli³ siê, zmala³... I w jasnowidzeniu jakby nag³em, ujrza³ on równocze¶nie, co innego jeszcze... Przysz³o¶æ w³asn±!.. On wiêc, w spo³eczeñstwie swem jeden z pierwszych niemal; on, stoj±cy na jego ¶wieczniku, nie ska¿ony moralnie, "na zewn±trz" - niczem, sponiewierany mo¿e, zbrukany pos±dzeniem, lub domys³ami, a wreszcie, - kto wie, czy nie stoj±cy w obliczu t³umów, pod prêgierzem prawdy, tajonej skrycie do dzi¶ dnia na dnie duszy? - O Bo¿e!.. Bo¿e! - jêk mimowolny wydobywa siê z piersi Romana, oczy za¶ jego wznosz± siê jednocze¶nie i spotykaj± na grobie, z wizerunkiem matczynym. Oblicze rodzicielki patrzy teraz na niego, z wyra¼nem wspó³czuciem, wspó³boleje z nim jakby. Jak ¿ywa, spogl±da na Romana matczyna, twarz smutna; kilka kropelek rosy, czy deszczu, ukrytych dot±d w za³omach kamienia, sp³ywa nagle po wykutem obliczu piêknej kobiety... Zachodz±ce s³oñce zakrwawia je swym blaskiem... I krwi± oto serdeczn±, zdaje siê matka p³akaæ nad synem - ³zami lito¶ci i bólu. A Roman jednocze¶nie, w porywie cierpienia, wyci±ga ramiona do rze¼by twarzy drogiej, obejmuje niemi g³owê z marmuru i krzy¿ pomnika, a dotkn±wszy czo³em czo³a matki, szepce co¶ jak dziecko, kwili... - Matko... mateñko! - s³ychaæ dok³adnie, i cicha skarga z piersi mu siê wyrywa! Z bólem jutra, ³±czy siê w nim zarazem jaki¶ bunt niewyt³umaczony do ¶wiata, do ludzi - do ¿ycia!... I w szepcie s³ów urywanych, zmieszanych, wymówka wnet cierpka s³yszeæ siê daje. - Matko! - szepcze Roman, z wyrzutem. - Dlaczego¿ ¿e po tobie odziedziczy³em gor±c± krew tej ziemi? Czemu, ach, czemu, z mlekiem twem wyssa³em zapalczywy ogieñ pragnieñ, zmys³owego sza³u, który zniweczy³ we mnie wszystko, któremu oprzeæ siê nie zdo³a³em, i upad³em tak nisko... tak... nisko! Nie mog³em odmówiæ sobie posiadania kobiety, któr± ukocha³em, bo w ¿y³ach mych p³onê³a, jak lawa twych, matko, ojczystych wulkanów, krew dzieci po³udnia, bo natura ich gwa³towna, przewrotna, bez niez³omnych uczciwo¶ci zasad, zakorzeni³a siê w mej istocie... Podepta³em wszystko... wszystko... - Matko, ty¶ temu niewinna, ja wiem, ty¶ niewinna! - skar¿y³ siê dalej Roman, przepraszaj±c jakby, - ale, czemu¿ twym wp³ywem, kiedy ojca straci³em tak wcze¶nie, nie stara³a¶ siê z³agodziæ we mnie tej natury narodu twego? Dlaczego nie mog³a¶ wytêpiæ ze mnie z³ego ziarna? Czemu?.. czemu?.. czemu?.. I pytanie to Dzier¿ymirskiego ostatnie, rozpaczliwe, ulecia³o, pó³pokorne, pó³gro¼ne jakby i zamar³o w ciszy! A rodzicielka Romana mówi³a piêknym, wyrazistym w bia³ej rze¼bie wzrokiem - odpowiada³a mu, zda siê równie¿: - Nie blu¼nij, synu, nie rozpaczaj!.. Nie ja tu winnam!.. Wierz mi!.. Czyni³am, co mog³am... Wpaja³am w tw± duszê niez³omne zasady, wzmacnia³am twój umys³, twe serce! Nie miej ¿alu do mnie, me dzieciê!.. Popsu³ siê ¶wiat, co skala, zbruka niejedno swem b³otem!.. Zb³±dzi³e¶... A tymczasem zbiela³e usta Dzier¿ymirskiego, wij±cego siê wci±¿ u stóp grobowca, w bólu i niepewno¶ci jutra, zaszepta³y znów rozpaczliwie, z cicha... - Co czyniæ? co czyniæ? - Wszak tam wszyscy czekaj± teraz ode mnie wyja¶nienia o pieniê¿nej zgubie, którego daæ im, niestety, nie potrafiê. Có¿ im powiem? co wymy¶lê, a zreszt±, có¿ mi po tem? Gdybym po wysi³ku mózgowym i znalaz³ mo¿e przem±dre nawet rozwi±zanie jakie, czy¿ nie takiem samem, nie do zniesienia piek³em, sta³oby siê to moje jutro! - odpowiada³y w duchu Romana: bezmierne zniechêcenie i gorycz. - W ci±g³ej, podwójnej jeszcze, ni¿ dot±d, obawie skandalu, z tajon±, t³umion± w duszy tajemnic±, bez mi³o¶ci, bez niej, bez Oli, sam, opuszczony, z widmem wyrzutu sumienia?.. - Nie! - wyrzuci³ z siebie Dzier¿ymirski, z moc±. - Ja tak ¿yæ nie potrafiê!.. Szept urywany Romana usta³. Tul±c wci±¿ w ramionach ciemny marmur grobowca, milcz±c± snaæ ju¿ teraz z rodzicielk± sw±, a mo¿e i z Panem Wszechrzeczy, prowadzi³ on rozmowê. Nagle jednak w st³oczonej piersi Romana cierpienia d³u¿ej nie zdo³a³o ju¿ siê ukryæ - spazmem ³kania wydoby³o siê na zewn±trz! Milczenie cmentarnego zacisza wstrz±sn±³ p³acz mêski, przejmuj±cy, g³êboki i przykrem nader echem rozleg³ siê doko³a. ********************************************************** A tymczasem nad Medyolañskiom przepiêknem "Campo Santo," w ca³em swym majestacie zachodzi³o s³oñce... Mieni³y siê w odblaskach jego dachy i wie¿yczki licznych kapliczek, mauzoleów; przez kolorowe w±skie szyby okienek, drzwi i kraty w¶lizgiwa³a siê wewn±trz ich cicho czerwieñ promieni, pe³za³a po mozayce posadzek, muska³a ubrane wdziêcznie kwiatami o³tarzyki, kandelabry, pos±gi i piêkne ¶wiêtych obrazy... Wspania³a wej¶ciowa kolumnada iskrzy³a siê równie¿ têcz± blasków; ¶ciany, dach i wie¿yczki po³o¿onego na drugim koñcu cmentarza "Tempio di Crematione" gorza³y p±sow± gr± ¶wiat³a... A mleczno-bia³e, ciche i zadumane dot±d sennie pos±gi pomników ocknê³y siê po prostu jakby o¿y³y... Kszta³ty ich, misternie w kamieniu wykute, rysy, odrze¼bione, przebudzi³y siê niby z martwoty dotychczasowej na drobn±, przelotn± chwilkê - na mgnienie!.. I nie s± to ju¿ allegoryczne postacie, ni podobizny zmar³ych dawno - nie, to wszak ¿ywi ludzie, z krwi i ko¶ci! Cia³o ich przecie¿, zaró¿owione leciutko, dr¿eæ oto zda siê, poruszaæ, w ¿y³ach krew p³ynie, usta co¶ mówi±, a oczy ich, rysy, wyrazu pe³ne, bolej±, p³acz±, smuc± siê - my¶l±!.. Patrzcie... patrzcie!.. Tam, na, wspania³ym grobowcu, po obu stronach siedz±cej na szczycie, zadumanej symbolicznej postaci kobiecej, dwaj anio³owie zalewaj± siê gorzkiemi ³zami, szlochaj±!.. Tu znów, przy innym pomniku, po stopniach jego porusza siê, kroczy wzwy¿ niewiasta m³oda, - ku dwóm pos±gom, stoj±cym na górze grobowca, prowadzi ch³opczyka, ¶licznotê, w którego d³oni zaci¶niêty kwiatuszek siê chwieje... A tam, znów dalej, w innej stronie... W otwarte drzwi ma³ego mauzoleum, po stopniach schodów wchodzi wolno, szeleszcz±c jakby fa³dami swej sukni, ze spuszczonym wzrokiem - w trzymany w d³oni ró¿aniec wpatrzona, cudnej piêkno¶ci kobieta... I tak dalej, i tak dalej... Dziesi±tki bia³oskrzyd³ych anio³ów, wdów bolej±cych, za³amuj±cych d³onie, tarzaj±cych siê gwa³townie, czy te¿ pogr±¿onych w martwocie rozpaczy, - setki biustów, postaci - zda siê, w cmentarnej ciszy nuc± oto hymn bólu, w zgodnym akordzie z piersi jakby wyrzucaj± wszechogólny krzyk cierpienia!.. A promienie zachodu zni¿aj± siê tymczasem coraz bardziej... Purpura ich ciemnieje w koñcu, niebawem nikn±æ powoli zaczyna tam i ówdzie. Zak±tki cmentarza dalsze, pod murem, stoj± ju¿ w cieniach - ¶rodkowe k±pi± siê jeszcze w ostatnich po¿egnalnych drgnieniach czerwieni i z³ota... Woko³o klêcz±cego Romana, i obejmuj±cego wci±¿ w jednej i tej samej pozycyi pomnik, z pos±giem matczynym, pal± siê w ca³ej pe³ni jeszcze dogasaj±co s³oñca blaski. Dzier¿ymirski, szukaj±c dalej ulgi w cierpieniu, jak nieprzytomny, wci±¿ szepcze co¶ niezrozumia³ego do sk±panej w purpurze promieni rze¼by z marmuru... I niebawem, w ciszy, przerywanej tylko ³agodnym szmerem poruszanych u drzew li¶ci, dr¿eæ g³o¶niej znów skarga poczyna. - Nie, matko! - szepce Roman - nie, matko! zrozum mnie, nie gañ!.. Ja tam, do nich wróciæ nie mogê, to przechodzi si³y moje!.. Wszak ja jego, kochanka Oli - t³umaczy siê dalej Dzier¿ymirski - jego, mego wroga, zabiæ powinienem! A jak¿e ja to uczyniê? Przecie¿ oczyszczaæ pojedynkiem nawet mego honoru nie mogê! - z gorycz± w g³osie, niby ¿ywej osobie, perswaduje Roman, coraz ciszej, z³amanym szeptem... - Zrozum, mateñko!.. Nie... mogê!.. Milknie na chwilê, poczem urywanym g³osem, z beznadziejn± rozpacz±, mówi, zwierza siê jeszcze... - Tak, mateñko! bo honoru wszak ja... sam... nie... posiadam!.. I Dzier¿ymirski koñczy g³ucho: - On w twarz mi to rzuciæ mo¿e, je¶li siê dowie o wszystkiem, a wtedy?.. Nie, matko! - powtarza g³o¶niej Roman nie ¿±daj tego ode mnie! - Ja, z piêtnem pogardy na czole, bez czci tych t³umów, które ujarzmi³em - ¿yæ nie potrafiê!.. A szczególniej z jej... Oli mo¿liw± pogard± - bez jej uczucia ¿yæ - nie mogê!.. I tem koñczy spowied¼ przed rodzicielk± syn zbola³y, a po chwili dorzuca, z moc±. - I... nie chcê!!! Milknie Dzier¿ymirski, twarzy nie odrywa jednak od marmuru grobowca, pogr±¿ywszy siê w jakiem¶ pó³odrêtwieniu g³êbokiem. A wko³o niego tymczasem ga¶nie ju¿ ca³kiem ³una zachodu... Jak przed chwil±, niby dotkniête czarown± ró¿d¿k±, o¿ywia³y siê pos±gi z marmurów, tak teraz kolejno do martwoty swej powracaj±. Po³o¿ony tylko tu¿ obok Dzier¿ymirskiego symboliczny grobowiec ja¶nieje jeszcze... Na wpó³ ró¿owy od blasków czerwonych, blednieæ oto w³a¶nie coraz bardziej poczyna w ty³ przegiêty, eteryczny i wielki na grobie tym anio³ z marmuru, o rysach przecudnych, o rysach kobiecych, dziwnie nadziemsko zadumanych, a postaci ca³ej wiotkiej i ustawionej na piedestale w ten sposób w powietrzu unosi³ siê, lecia³... Anio³ patrzeæ siê zdaje na Romana, ze wspó³czuciem, spod rzês spuszczonych, oczyma ¿yj±cego jakby ducha. Nad urn±, któr± trzyma w d³oniach i tuli do piersi i unie¶æ z sob± jakby pragnie w za¶wiaty, odrze¼biony, pal±cy siê ognik p³onie rzeczywistem ¶wiat³em, pieszczony ostatnim promyczkiem s³oñca!.. Wreszcie i on zupe³nie ga¶nie. Korowód wieczornych cieni z mrokiem, wodzem na czele, wsuwa siê teraz cicho na "Campo-Santo" i welonem szarym wkrótce przes³ania z wolna wszystko... W oczekiwaniu jutrzenki ró¿anej, która ich znowu przebudzi - zasypiaj±, symbole snu wiecznego, marmurowe rze¼by bia³e, doczesn± zda siê tylko drzemk±... Stopniowo ¶cieraj± siê zarysy pos±gów, kapliczek, mauzoleów... Zmierzch ciemnieje. ¦wiêc±c swój tryumf, a ¶mieræ s³oñca po coraz bardziej mrocznych zak±tkach "Cimitero" cienie wieczoru pl±saj± ju¿ obecnie swobodnie ca³kiem - dru¿yna ich weseli siê, tañczy, pusta, skracaj±c godziny do przyj¶cia nocy-w³adczyni. Po pewnym czasie jednak staje siê w¶ród tego grona jej paziów co¶ niew±tpliwie szczególnego bardzo... Wszystkie sylwety bowiem bawi±cych siê cieni ³±cz± siê oto w jedn± grupê, zwartem ko³em otaczaj±c który¶ z licznych grobowców. Obejmuj±c ramionami krzy¿ i pos±g marmurowy, klêczy tu nieruchomo, zlewaj±ca siê prawie z pomnikiem, pochylona, bia³a sylwetka mê¿czyzny... Cienie pochylaj± siê ciekawie nad ni±, dotykaj± jej cia³a, zagl±daj± w twarz, dziwnie blad±. I raptownie szept jaki¶ trwo¿ny przelatuje po szeregu paziów nocy... Bezradni stoj± wci±¿ gromadk±, przelêknieni czem¶ jakby, przejêci, cisi... Niektórzy z nich nawet za³amuj± rêce, drudzy krêc± z niedowierzaniem g³owami - inni wpatruj± siê smutnie w majacz±c± postaæ ludzk±. Nagle ko³o ich rozprzêga siê gwa³townie, milkn± - pozostawiaj± w zapomnieniu zupe³nem pomnik i znajduj±cego siê u stóp jego cz³owieka. Momentalnie, szybko, ustawiaj± siê sk³adnie w dwa szeregi, pochylaj± z gracy± i pokor±, szacunku pe³n±, w powitalnym uk³onie... To pani ich i królowa - Noc, strojna, wspania³a z wy¿yn na ziemiê zest±pi³a w³a¶nie w tej chwili, w czarnym swym p³aszczu i w gwiazd aureoli. -------------- Poranek sierpniowy u¶miecha³ siê tego dnia rado¶nie do têtni±cego zwyk³ym ruchem wielkiego miasta. Pogodny, jasny, niós³ on jednak w powiewach swych, ch³odniejszych ju¿ nieco i ¶wie¿szych, zapowied¼ id±cej wczesnej jesieni, tej czarownej, piêknej jesieni polskiej, tak zadumanej zda siê i marz±cej cicho, po otulonych mg³ami p³aszczyznach i tak pe³nej porywaj±cej sob± têsknoty. Na jednej z g³ównych ulic miasta uwijano siê ¿wawo. Przechodnie, wszyscy skwapliwie spiesz±cy w jedn± stronê, wymijali siê gor±czkowo, dzwoni³y tramwaje, doro¿ki turkota³y g³o¶no - lekko, z cicha przesuwa³y siê liczne, na gumowych ko³ach, ekwipa¿e i karety, d±¿±c równie¿ w tym¿e, co i piesi, kierunku. Niebawem jednak liczba jad±cych powozów poczê³a siê zmniejszaæ stopniowo coraz bardziej, w koñcu za¶ usta³a zupe³nie. Ulicê ruchu ko³owego zamkniêto. Ostatnie, zab³±kane doro¿ki zawracano, zmuszaj±c do natychmiastowego skrêcania w pierwsz± lepsz± boczn± ulicê, a we wzglêdnej, panuj±cej obecnie, uroczystej ciszy rozlega³ siê tylko zg³uszony szmer licznych stóp id±cej po trotuarach gromady ludzkiej. Pó³-milczenie to dyskretne trwa³o dobre pó³ godziny. Wreszcie z wie¿yc jednego z pobliskich ko¶cio³ów odezwa³y siê powa¿nie i rzewnie ¿a³obne dzwony i smutne - zabrzmia³y dono¶nie. Ruch powsta³ na chodnikach... Zbierano siê grupami, przystawano, policya i ¿andarmi na koniach poczêli czyniæ porz±dek, niebawem za¶ w perspektywie wielkomiejskiej, opustosza³ej ¶rodkiem ulicy, ukaza³ siê kondukt pogrzebowy. Na progach magazynów, balkonach i w oknach domów zaroi³o siê od widzów ciekawych... Z kilkunastoma ksiê¿mi i licznym klerem, ¿a³obny korowód przesuwaæ siê zacz±³ z wolna alej±. Ramowa³y go wdziêcznie niewinne g³ówki id±cych regularnie rzêdami ch³opaczków i dziewczynek - a wychowañców z licznych miejscowych ochronek, zak³adów dobroczynnych - za trumn± za¶ okaza³±, z³o¿on± na bogatym sze¶ciokonnym karawanie i jad±cymi w ¶lad za tem, uginaj±cymi siê od wieñców, ¿a³obnymi wozami, postêpowa³ t³um niezliczony - ko³ysa³o siê morze g³ów ludzkich... Hen! daleko za¶, poza ci¿b±, gin±c gdzie¶ w perspektywie ulic miasta, l¶ni³ siê w promieniach s³oñca sznur powozów i karet. W¶ród uczestnicz±cej w pogrzebie rzeszy rozlega siê st³umiony gwar ogólnie prowadzonych rozmów. Na wszystkich za¶ ustach by³o teraz jedno tylko imiê! Bez zmazy i skazy wobec ¶wiata zeszed³ do grobu - Roman Dzier¿ymirski. W ostatnich dniach lipca spo³eczeñstwem miasta, w którem ¿y³, pracowa³, któremu na ró¿nych polach dzia³alno¶ci przewodzi³, wstrz±snê³a wiadomo¶æ niespodziana, zakomunikowana przez gazety. Telegramem mianowicie doniesiono lakonicznie o ¶mierci prezesa Dzier¿ymirskiego, we W³oszech, w Medyolanie, na grobie matki, z anewryzmu serca. Powodem nag³ego zgonu by³o, jak mówili jedni, silne wstrz±¶nienie moralne i bolesna wiadomo¶æ z kraju, jak utrzymywali po cichu inni - straty powa¿ne, czysto finansowej natury i po³o¿enie bez wyj¶cia!.. Cia³o sprowadzono do kraju i dzi¶ oto to same miasto, któremu Dzier¿ymirski tak wiele zas³u¿y³ siê za ¿ycia, oddawa³o by³emu przodownikowi ostatni± pos³ugê. Stawi³y siê wszystkie sfery i stany - wszyscy za¶ z niek³amanym ¿alem, szli obecnie za trumn± cz³owieka, z którego ¶mierci±, zdaniem ogólnem, ubywa³a miastu i krajowi nawet powa¿na spo³eczna si³a... A do¶æ by³o pos³uchaæ tylko uwa¿nie tam i ówdzie co mówiono o zmar³ym, by przekonaæ siê, jak szczerym, jak powszechnym prawdziwie by³ ten ¿al po nim! Jednog³o¶nie bowiem i wszechogólnie wynoszono po niebiosa czyny prezesa Dzier¿ymirskiego, po¶wiêcenie dla ogó³u, zdolno¶ci, rozum, szlachetno¶æ i energiê - jednobrzmi±co ubolewano nad strat± jego niepowetowan±! Czasami, naturalnie, wpl±ta³a siê i tu fa³szywa gdzieniegdzie nuta, lecz ginê³a natychmiast w akordzie powszechnego uwielbienia i ¿alu z przedwczesnego zgonu, tak zas³u¿onego spo³eczeñstwu cz³owieka... Z trudno¶ci± przeciskaj±c siê pomiêdzy dwoma sznurami ciekawych na chodnikach, wspania³y pogrzebowy korowód oddala³ siê tymczasem stopniowo w perspektywie ulicy, - wreszcie ksiê¿a, karawani i d±¿±ce za trumn± t³umy skrêci³y w lewo, i po pewnym czasie znik³y... Na pierwszorzêdnej ulicy w mie¶cie przywrócono ruch natychmiast. Z bocznych ulic wysypa³y siê dziesi±tki zatrzymanych dot±d pojazdów, potoczy³y siê, dzwoni±c, ponownie tramwaje, zadudni³y doro¿ki, omnibusy - do spowodowanych ¶ciskiem wypadków kilku, wpad³o na ruchliw± arteryê grodu wezwane Pogotowie Ratunkowe, dono¶n± na tr±bce pobudk± toruj±c sobie drogê! Uroczysty nastrój sprzed chwili pierzch³ bezpowrotnie. Szerokiem korytem ¿ycie brutalnie depta³o ¶mierci widmo - w codzienn± szatê gor±czka codziennego bytu przyoblek³o siê wszystko doko³a. Na ustach tylko, snuj±cych siê po trotuarach przechodniów, biernych widzów ¿a³obnego konduktu, b³±ka³o siê jeszcze nazwisko Dzier¿ymirskiego, roznosiciele za¶ dzienników zaroili siê niebawem, a korzystaj±c z chwilowego nastroju publiczno¶ci, sprzedawaæ poczêli z powodzeniem nadzwyczajne dodatki do gazet, z portretem i ¿yciorysem zmar³ego. ************************************************* Min±³ rok czasu... Powodzi± ¶wiate³ w mglisty wieczór pierwszego Listopada gorza³ cmentarz miejski rozleg³y, i roje ludzi t³oczy³y siê na nim. Pouk³adane wzorzy¶cie pali³y siê na bogatych grobach i ubogich mogi³kach kolorowe lampiony, kwiaty i wieñce stroi³y umar³ych zak±tek... Przy grobowcach niektórych, ubranych wspania³a, nie by³o ¿ywej duszy. Przy innych formalne odbywa³y siê zebrania. ¦rodkiem za¶ ulicy wystrojony, "szykowny", a przewa¿nie bezmy¶lny, w¶ród dowcipów brukowych, wyg³aszanych dono¶nie, spacerowa³ t³um ciekawskich obojêtny. Tu i tam z rzadka czernia³a przy ¶wie¿ym pomniku postaæ schylona, zadumana têsknie, cierpi±ca... Tam i ówdzie na skromnej mogi³ce, w bardziej oddalonej cmentarnej alei, szlocha³a cicho jaka¶ kobiecina, gdzie indziej znów klêcz±cy syn, czy m±¿, samotny, modli³ siê, lub nie widz±c nic zgo³a, nie s³ysz±c, zapatrzony w ból w³asny - po³yka³ ³zy. W samotnej bocznej alei cmentarza weso³a m³oda para, pochylona wzajemnie, szepta³a sobie czu³e czule s³ówka mijaj±c obojêtnie groby, a pomiêdzy innymi i mogi³kê jedn± darniow±, skromniutk±... Zap³akana dziewczynina kilkunastoletnia, ze z³o¿onemi pobo¿nie r±czkami, klêcza³a na niej i sama jedna, biedzi³a siê w tej chwili z jedyn± zapalon±, a gasn±c± za ka¿dym podmuchem wiatru, ¶wieczk±, któr±, wespó³ z dziesiêciogroszowym z choiny wianuszkiem, i bia³ym wielkanocnym barankiem - ustroi³a grobek matuli. Od ¿ebraków, bab i dziadów, mrucz±cych mod³y, zawodz±cych ¿a³o¶nie, roi³o siê na cmentarzu. Co chwila kto¶ z publiczno¶ci zbli¿a³ siê do nich i daj±c ja³mu¿nê, dodawa³: - Za duszê nie¿yj±cego Piotra, Maryi i.t.d. - Lito¶ci godna osobo! - skar¿y³ siê g³o¶no ¿ebrak stary, wyci±gaj±c d³oñ ko¶cist± do przechodz±cych w³a¶nie alej± trzech ³adniutkich podlotków, rozmawiaj±cych weso³o. - Czekajcie! - do rówie¶nic odezwa³a siê ¿ywo jedna z panienek, zatrzymuj±c siê przed dziadem. - Dam mu, niech siê pomodli za duszê mego pana Stanis³awa... - Ale¿ kiedy on ¿yje! po co? - zadziwi³a siê naiwnie najm³odsza z trójki. - Ha-ha-ha! - za¶mia³a siê pierwsza serdecznie, - a có¿ to szkodzi, niech siê tam za niego, grzesznika, pomodli!.. I wrêczaj±c nastêpnie dziadowi szóstaka, rzek³a: - Macie, dziadku, za Stanis³awa!.. - Wieczny odpoczynek racz mu daæ Panie, a ¶wiat³o¶æ wiekuista niechaj mu ¶wieci! - zaintonowa³ ¿ebrak uroczy¶cie. ¦miech rozleg³ siê w alei; koncept podoba³ siê figlarnej trójce, a kilka babek i dziadów, znajduj±cych siê w pobli¿u, skorzysta³o na tem, bo obdzielono ich groszakami na t±¿ sam± intencyê. Pan Stanis³aw zosta³ za ¿ycia pogrzebanym, modlono siê ju¿ z góry za niego, a pusta, niefrasobliwa m³odo¶æ, nie znaj±ca zapewne jeszcze, co to ból prawdziwy i ¿al po drogiej sercu stracie - posz³a dalej, ¶miech za¶ jej srebrzysty odbi³ siê raz jeszcze na zakrêcie alei o ukryty w drzew cieniu pomnik okaza³y. Na wysokiej kolumnie z po³yskuj±cego marmuru widnia³ jaki¶ pos±g stoj±cej osoby... Na grobowcu nie by³o ¿adnego kwiatka i ¿adnych ¶wiate³... Zapatrzony jakby smutnie sam w siebie, sta³ on ciemny na uboczu, opuszczony i widocznie zapomniany. Jarz±cy siê tylko blask lampek czerwonych, któremi ozdobiono grób s±siedni, rzuca³ nañ niepewne, dalekie ¶wiat³o. W pó³¶wietle tem, kto zna³ za ¿ycia Romana Dzier¿ymirskiego, z ³atwo¶ci± móg³ go poznaæ teraz w stoj±cej rze¼bie z marmuru. I id±cego przechodnia przykuwa³o do miejsca zdziwienie nag³e. - Jak to? - zadawa³ sobie mimowolnie pytanie. - W powodzi ¶wiate³, blasków tysi±ca, daj±cych tak wymowne i chlubne ¶wiadectwo, ¿e ¿ywi pamiêtaj± jednak o umar³ych, dzisiaj o Dzier¿ymirskim ju¿ zapomniano?.. Czy¿ to mo¿liwe, by ¶wiat by³ tak niewdziêcznym, ¿eby wykre¶la³ z pamiêci jednostki, tak g³o¶ne za ¿ycia - tak mo¿now³adne!... I dziwi³ siê przechodzieñ... Dziwi³ siê w dalszym ci±gu naiwnie, nie zdaj±c sobie sprawy z tego pewnika ¿yciowej ironii, która prawem "tera¼niejszo¶ci" siê zowie, a która, z ma³ymi wyj±tkami, uwielbia tylko ¿yj±cych i na widowni obecnych, umar³ych zasypuj±c py³em zapomnienia. I spaceruj±cy po cmentarzu widz ciekawy przybli¿a³ siê do grobowca, z trudno¶ci± odczytywa³ napisy, a pó¼niej szed³ dalej, zamy¶lony mimo woli nad nietrwa³o¶ci± doczesnego bytu. Lecz o niewdziêczno¶æ tym razem pos±dza³ ludzi nies³usznie. Bo los szyderca, któryby mo¿e i rzeczywi¶cie star³ u ¶wiata wspomnienie innego, prawdziwie i wszechstronnie zas³u¿onego cz³owieka, niezbrukanego ¿yciem, czystego - okaza³ siê ³askawszym jednak, dla ubranego w togê pozorów moralnego wykolejeñca! W kwadrans pó¼niej, trzy osoby, ogl±daj±ce siê woko³o, skupi³y siê przed grobem Dzier¿ymirskiego. Wkrótce, tam¿e zjawi³ siê równie¿ mê¿czyzna, z kobiet± m³od± do¶æ jeszcze i garstk± dziatek. Przed gin±cym w cieniach wieczora pomnikiem Romana, poklêkli oni niebawem wszyscy... Byli to Orlêccy: ojciec, matka i córka, oraz Zieliñski Herman, z rodzin±. M³ody g³osik dziewczêcy pierwszy przerwa³ nie¶mia³o milczenie cmentarnego zak±tka. Silny, jêdrny zawtórowa³ mu g³os mêski i szept otaczaj±cych... W¶ród dalekiego echa kroków gromady ludzkiej, ich rozmów, ¶miechu i p³aczu - pop³ynê³a z serc wdziêcznych za duszê zmar³ego modlitwa!.. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nazajutrz osamotnienia i zapomnienia ¿ywych wstydziæ siê ju¿ nie potrzebowa³ przed innymi - wspania³y grobowiec prezesa Dzier¿ymirskiego. Czyja¶ troskliwa rêka ustawi³a na grobie palmy i ¶wie¿e kwiaty... W krzy¿ u³o¿onych ró¿nokolorowych lampionów kilkana¶cie nêci³y tu oko i skromny, aczkolwiek gustowny wieniec zielony u pomnikowego tuli³ siê podnó¿a. Tam¿e b³yszcza³ o nieboszczyku napis z³ocisty, z³o¿ony z samych tytu³ów i godno¶ci... I w blasków powodzi, na szczycie kolumny ja¶nia³a zarówno teraz wdziêcznie odrze¼biona sylweta piêknego, m³odego jeszcze mê¿czyzny. Króluj±c nad wszystkiem doko³a, niepokalanie bia³y, sta³ on i patrzy³ zamy¶lony! Na ustach z kamienia b³±kaæ siê zdawa³ dyskretny u¶miech zwyciêskiej ironii... A poni¿ej - u stóp pos±gu, na czarnem tle marmuru, wielkiemi literami, rzuca³y siê w oczy te oto wyryte s³owa: Uczciwy, szlachetny i prawy, Ukocha³ bli¼nich i spo³eczeñstwu oddal ¿ycie ca³e - Nagrod¼ go, Panie!.. --- Provided by LoyalBooks.com ---