BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE Spis tresci: SIERPIEÑ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIÊGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ci¹g dalszy TRAKTAT O MANEKINACH Dokoñczenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU SIERPIEÑ 1 W lipcu ojciec mój wyje¿d¿a³ do wód i zostawia³ mnie z matk¹ i starszym bratem na pastwê bia³ych od ¿aru i oszo³amiaj¹cych dni letnich. Wertowaliœmy, odurzeni œwiat³em, w tej wielkiej ksiêdze wakacji, której wszystkie karty pa³a³y od blasku i mia³y na dnie s³odki do omdlenia mi¹¿sz z³otych gruszek. Adela wraca³a w œwietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia roz¿agwionego, wysypuj¹c z koszyka barwn¹ urodê s³oñca-- lœni¹ce, pe³ne wody pod przejrzyst¹ skórk¹ czereœnie, tajemnicze, czarne wiœnie, których woñ przekracza³a to, co ziszcza³o siê w smaku; morele, w których mi¹¿szu z³otym by³ rdzeñ d³ugich popo³udni; a obok tej czystej poezji owoców wy³adowywa³a nabrzmia³e si³¹ i po¿ywnoœci¹ p³aty miêsa z klawiatur¹ ¿eber cielêcych, wodorosty jarzyn, niby zabite g³owonogi i meduzy--surowy materia³ obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i ja³owym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piêtrze kamienicy w rynku przechodzi³o co dzieñ na wskroœ ca³e wielkie lato: cisza drgaj¹cych s³ojów powietrznych, kwadraty blasku œni¹ce ¿arliwy swój sen na pod³odze; melodia katarynki, dobyta z najg³êbszej z³otej ¿y³y dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wci¹¿ na nowo, mdlej¹ce w s³oñcu na bia³ych trotuarach, zagubione w ogniu dnia g³êbokiego. Po sprz¹taniu Adela zapuszcza³a cieñ na pokoje, zasuwaj¹c p³ócienne story. Wtedy barwy schodzi³y o oktawê g³êbiej, pokój nape³nia³ siê cieniem, jakby pogr¹¿ony w œwiat³o g³êbi morskiej, jeszcze mêtniej odbity w zielonych zwierciad³ach, a ca³y upa³ dnia oddycha³ na storach, lekko faluj¹cych od marzeñ po³udniowej godziny. W sobotnie popo³udnia wychodzi³em z matk¹ na spacer. Z pó³mroku sieni wstêpowa³o siê od razu w s³oneczn¹ k¹piel dnia. Przechodnie, brodz¹c w z³ocie, mieli oczy zmru¿one od ¿aru, jakby zalepione miodem, a podci¹gniêta górna warga ods³ania³a im dzi¹s³a i zêby. I wszyscy brodz¹cy w tym dniu z³ocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby s³oñce na³o¿y³o swym wyznawcom jedn¹ i tê sam¹ maskê--z³ot¹ maskê bractwa s³onecznego; i wszyscy, którzy szli dziœ ulicami, spotykali siê, mijali, starcy i m³odzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali siê w przejœciu t¹ mask¹, namalowan¹ grub¹, z³ot¹ farb¹ na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzyñsk¹ maskê kultu pogañskiego. Rynek by³ pusty i ¿ó³ty od ¿aru, wymieciony z kurzu gor¹cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyros³e z pustki ¿ó³tego placu, kipia³y nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie ucz³onkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawa³o siê, ¿e te drzewa afektuj¹ wicher, wzburzaj¹c teatralnie swe korony, a¿eby w patetycznych przegiêciach ukazaæ wytwomoœæ wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawia³y siê refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w g³êbi kolorowej pogody. Zdawa³o siê, ¿e ca³e generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj¹cy stare fasady z pleœni tynku) obt³ukiwa³y k³amliw¹ glazurê, wydobywaj¹c z dnia na dzieñ wyraŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomiê losu i ¿ycia, które formowa³o je od wewn¹trz. Teraz okna, oœlepione blaskiem pustego placu, spa³y; balkony wyznawa³y niebu sw¹ pustkê; otwarte sienie pachnia³y ch³odem i winem. Kupka obdartusów, ocala³a w k¹cie rynku przed p³omienn¹ miot³¹ upa³u, oblega³a kawa³ek muru, doœwiadczaj¹c go wci¹¿ na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kr¹¿ków odczytaæ mo¿na by³o prawdziw¹ tajemnicê muru, porysowanego hieroglifami rys i pêkniêæ. Zreszt¹ rynek by³ pusty. Oczekiwa³o siê, ¿e przed tê sieñ sklepion¹ z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiej¹cych siê akacyj osio³ek Samarytanina, prowadzony za uzdê, a dwóch pacho³ków zwlecze troskliwie chorego mê¿a z rozpalonego siod³a, a¿eby go po ch³odnych schodach wnieœæ ostro¿nie na pachn¹ce szabasem piêtro. Tak wêdrowaliœmy z matk¹ przez dwie s³oneczne strony rynku, wodz¹c nasze za³amane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija³y powoli pod naszymi miêkkimi i p³askimi krokami--jedne bladoró¿owe jak skóra ludzka, inne z³ote i sine, wszystkie p³askie, ciep³e, aksamitne na s³oñcu, jak jakieœ twarze s³oneczne, zadeptane stopami a¿ do niepoznaki, do b³ogiej nicoœci. A¿ wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœmy w cieñ apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowa³a ch³ód balsamów, którym ka¿de cierpienie mog³o siê tam ukoiæ. I po paru jeszcze domach ulica nie mog³a ju¿ utrzymaæ nadal decorum miasta, jak ch³op, który wracaj¹c do wsi rodzimej, rozdziewa siê po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj¹c siê powoli, w miarê zbli¿ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonê³y wraz z oknami, zapadniête w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu ma³ych ogródków. Zapomniane przez wielki dzieñ, pleni³y siê bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr¹ przeœniæ mog³y za marginesem czasu, na rubie¿ach nieskoñczonego dnia. Ogromny s³onecznik, wydŸwigniêty na potê¿nej ³odydze i chory na elephantiasis, czeka³ w ¿ó³tej ¿a³obie ostatnich, smutnych dni ¿ywota, uginaj¹c siê pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta³y bezradne w swych nakrochmalonych, ró¿owych i bia³ych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii s³onecznika. 2 Spl¹tany g¹szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popo³udnia. Huczy rojowiskiem much popo³udniowa drzemka ogrodu. Z³ote œciernisko krzyczy w s³oñcu, jak ruda szarañcza; w rzêsistym deszczu ognia wrzeszcz¹ œwierszcze; str¹ki nasion eksploduj¹ cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi ko¿uch traw podnosi siê wypuk³ym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obróci³ siê we œnie na drug¹ stronê i grube jego, ch³opskie bary oddychaj¹ cisz¹ ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujnoœæ sierpnia wyolbrzymia³a w g³uche zapadliska ogromnych ³opuchów, rozpanoszy³a siê p³atami w³ochatych blach listnych, wybuja³ymi ozorami miêsistej zieleni. Tam te wy³upiaste pa³uby ³opuchów wyba³uszy³y siê jak babska szeroko rozsiad³e, na wpó³ po¿arte przez w³asne oszala³e spódnice. Tam sprzedawa³ ogród za darmo najtañsze krupy dzikiego bzu, œmierdz¹c¹ myd³em, grub¹ kaszê babek, dzik¹ okowitê miêty i wszelk¹ najgorsz¹ tandetê sierpniow¹. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozros³a siê g³upota zidiocia³ych chwastów, by³o œmietnisko zaros³o dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia³, ¿e tam w³aœnie odprawia³ sierpieñ tego lata swoj¹ wielk¹ pogañsk¹ orgiê. Na tym œmietnisku, oparte o parkan i zaroœniête dzikim bzem, sta³o ³ó¿ko skretynia³ej dziewczyny T³ui. Tak nazywaliœmy j¹ wszyscy. Na kupie œmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu sta³o zielono pomalowane ³ó¿ko, podparte zamiast brakuj¹cej nogi dwiema starymi ceg³ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza³e od ¿aru, ciête b³yskawicami lœni¹cych much koñskich, rozwœcieczonych s³oñcem, trzeszcza³o jak od nie widzianych grzechotek, podniecaj¹c do sza³u. T³uja siedzi przykucniêta wœród ¿ó³tej poœcieli i szmat. Wielka jej g³owa je¿y siê wiechciem czarnych w³osów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas p³aczu sk³ada tê harmoniê w tysi¹c poprzecznych fa³d, a zdziwienie rozci¹ga j¹ z powrotem, wyg³adza fa³dy, ods³ania szparki drobnych oczu i wilgotne dzi¹s³a z ¿ó³tymi zêbami pod ryjowat¹, miêsist¹ warg¹. Mijaj¹ godziny pe³ne ¿aru i nudy, podczas których T³uja gaworzy pó³g³osem, drzemie, zrzêdzi z cicha i chrz¹ka. Muchy obsiadaj¹ nieruchom¹ gêstym rojem. Ale z nag³a ta ca³a kupa brudnych ga³ganów, szmat i strzêpów zaczyna poruszaæ siê, jakby o¿ywiona chrobotem lêgn¹cych siê w niej szczurów. Muchy budz¹ siê sp³oszone i podnosz¹ wielkim, hucz¹cym rojem, pe³nym wœciek³ego bzykania, b³ysków i migotañ. I podczas gdy ga³gany zsypuj¹ siê na ziemiê i rozbiegaj¹ po œmietnisku jak sp³oszone szczury, wygrzebuje siê z nich, odwija zwolna j¹dro, wy³uszcza siê rdzeñ œmietniska: na wpó³ naga i ciemna kretynka dŸwiga siê powoli i staje, podobna do bo¿ka pogañskiego, na krótkich dziecinnych nó¿kach, a z napêcznia³ej nap³ywem z³oœci szyi, z poczerwienia³ej, ciemniej¹cej od gniewu twarzy, na której jak malowid³a barbarzyñskie wykwitaj¹ arabeski nabrzmia³ych ¿y³, wyrywa siê wrzask zwierzêcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszcza³ek tej pó³zwierzêcej-pó³boskiej piersi. Bodiaki, spalone s³oñcem, krzycz¹, ³opuchy puchn¹ i pyszni¹ siê bezwstydnym miêsem, chwasty œlini¹ siê b³yszcz¹cym jadem, a kretynka, ochryp³a od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza miêsistym ³onem z wœciek³¹ zapalczywoœci¹ w pieñ bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywoœci¹ tej rozpustnej chuci, zaklinany ca³ym tym nêdzarskim chórem do wynaturzonej, pogañskiej p³odnoœci. Matka T³ui wynajmuje siê gospodyniom do szorowania pod³óg. Jest to ma³a, ¿ó³ta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te¿ pod³ogi, jod³owe sto³y, ³awy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadzi³a mnie Adela do domu tej starej Maryœki. By³a wczesna poranna godzina, weszliœmy do ma³ej izby niebiesko bielonej, z ubit¹ polep¹ glinian¹ na pod³odze, na której le¿a³o wczesne s³oñce, jaskrawo¿ó³te w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraŸliwym szczêkiem ch³opskiego zegara na œcianie. W skrzyni na s³omie le¿a³a g³upia Maryœka, blada jak op³atek i cicha jak rêkawiczka, z której wysunê³a siê d³oñ. I jakby korzystaj¹c z jej snu, gada³a cisza, ¿ó³ta, jaskrawa, z³a cisza, monologowa³a, k³óci³a siê, wygadywa³a g³oœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki - czas wiêziony w jej duszy, wyst¹pi³ z niej straszliwie rzeczywisty i szed³ samopas przez izbê, ha³aœliwy, hucz¹cy, piekielny, rosn¹cy w jaskrawym milczeniu poranka z g³oœnego m³yna-zegara, jak z³a m¹ka, sypka m¹ka, g³upia m¹ka wariatów. 3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami br¹zowej barwy, ton¹cym w bujnej zieleni ogródka, mieszka³a ciotka Agata. Wchodz¹c do niej, mijaliœmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwi¹ce na tyczkach, ró¿owe, zielone i fioletowe, w których zaklête by³y ca³e œwietlane i jasne œwiaty, jak te idealne i szczêœliwe obrazy zamkniête w niedoœcig³ej doskona³oœci baniek mydlanych. W pó³ciemnej sieni ze starymi oleodrukami, po¿artymi przez pleœñ i oœlep³ymi od staroœci, odnajdowaliœmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieœci³o siê w dziwnie prostej syntezie ¿ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich w³asnego, odrêbnego czasu. Stare, m¹dre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszcza³y i wypuszcza³y tych ludzi, milcz¹cy œwiadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzy³y siê bezg³oœnie jak odrzwia szafy i weszliœmy w ich ¿ycie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili siê--w pierwszych niezrêcznych gestach wydalinam swoj¹ tajemnicê. Czy¿ nie byliœmy krwi¹ i losem spokrewnieni z nimi? Pokój by³ ciemny i aksamitny od granatowych obiæ ze z³otym deseniem, lecz echo dnia p³omiennego drga³o i tutaj jeszcze mosi¹dzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach z³otych, choæ przepuszczone przez gêst¹ zieleñ ogrodu. Spod œciany podnios³a siê ciotka Agata, wielka i bujna, o miêsie okr¹g³ym i bia³ym, centkowanym rud¹ rdz¹ piegów. Przysiedliœmy siê do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochê t¹ bezbronnoœci¹, z jak¹ wydali siê nam bez zastrze¿eñ, i piliœmy wodê z sokiem ró¿anym, napój przedziwny, w którym znalaz³em jakby najg³êbsz¹ esencjê tej upalnej soboty. Ciotka narzeka³a. By³ to zasadniczy ton jej rozmów, g³os tego miêsa bia³ego i p³odnego, bujaj¹cego ju¿ jakby poza granicami osoby, zaledwie luŸnie utrzymywanej w skupieniu, w wiêzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju¿ zwielokrotnionej, gotowej rozpaœæ siê, rozga³êziæ, rozsypaæ w rodzinê. By³a to p³odnoœæ niemal samoródcza, kobiecoœæ pozbawiona hamulców i chorobliwie wybuja³a. Zdawa³o siê, ¿e sam aromat mêskoœci, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski móg³ daæ impuls tej zaognionej kobiecoœci do rozpustnego dzieworództwa. I w³aœciwie wszystkie jej skargi na mê¿a, na s³u¿bê, jej troski o dzieci by³y tylko kapryszeniem i d¹saniem siê nie zaspokojonej p³odnoœci, dalszym ci¹giem tej opryskliwej, gniewnej i p³aczliwej kokieterii, któr¹ nadaremnie doœwiadcza³a mê¿a. Wuj Marek, ma³y, zgarbiony, o twarzy wyja³owionej z p³ci, siedzia³ w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawa³ siê wypoczywaæ. W jego szarych oczach tli³ siê daleki ¿ar ogrodu, rozpiêty w oknie. Czasem próbowa³ s³abym ruchem robiæ jakieœ zastrze¿enia, stawiaæ opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœci odrzuca³a na bok ten gest bez znaczenia, przechodzi³a triumfalnie mimo niego, zalewa³a szerokim swym strumieniem s³abe podrygi mêskoœci. By³o coœ tragicznego w tej p³odnoœci niechlujnej i nieumiarkowanej, by³a nêdza kreatury walcz¹cej na granicy nicoœci i œmierci, by³ jakiœ heroizm kobiecoœci triumfuj¹cej urodzajnoœci¹ nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencj¹ mê¿czyzny. Ale potomstwo ukazywa³o racjê tej paniki macierzyñskiej, tego sza³u rodzenia, który wyczerpywa³ siê w p³odach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Wesz³a £ucja, œrednia, z g³ow¹ nazbyt rozkwit³¹ i dojrza³¹ na dzieciêcym i pulchnym ciele o miêsie bia³ym i delikatnym. Poda³a mi r¹czkê lalkowat¹, jakby dopiero p¹czkuj¹c¹, i zakwit³a od razu ca³¹ twarz¹, jak piwonia przelewaj¹ca siê pe³ni¹ ró¿ow¹. Nieszczêœliwa z powodu swych rumieñców, które bezwstydnie mówi³y o sekretach menstruacji, przymyka³a oczy i p³oni³a siê jeszcze bardziej pod dotkniêciem najobojêtniejszego pytania, gdy¿ ka¿de zawiera³o tajn¹ aluzjê do jej nadwra¿liwego panieñstwa. Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond w¹sem, z twarz¹, z której ¿ycie zmy³o jakby wszelki wyraz, spacerowa³ tam i z powrotem po pokoju, z rêkami w kieszeniach fa³dzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosi³ piêtno egzotycznych krajów, z których powróci³. Jego twarz, zwiêd³a i zmêtnia³a, zdawa³a siê z dnia na dzieñ zapominaæ o sobie, stawaæ siê bia³¹ pust¹ œcian¹ z blad¹ sieci¹ ¿y³ek, w których jak linie na zatartej mapie pl¹ta³y siê gasn¹ce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego ¿ycia. By³ mistrzem sztuk karcianych, pali³ d³ugie, szlachetne fajki i pachnia³ dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wêdruj¹cym po dawnych wspomnieniach opowiada³ dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywa³y siê nagle, rozprzêga³y i rozwiewa³y w nicoœæ. Wodzi³em za nim têsknym wzrokiem, pragn¹c, by zwróci³ na mnie uwagê i wybawi³ mnie z udrêki nudów. I w samej rzeczy zdawa³o mi siê, ¿e mrugn¹³ na mnie oczyma, wychodz¹c do drugiego pokoju. Pod¹¿y³em za nim. Siedzia³ nisko na ma³ej kozetce, z kolanami krzy¿uj¹cymi siê niemal na wysokoœci g³owy, ³ysej jak kula bilardowa. Zdawa³o siê, ¿e to ubranie samo le¿y, fa³dziste, zmiête, przerzucone przez fotel. Twarz jego by³a jak tchnienie twarzy--smuga, któr¹ nieznany przechodzieñ zostawi³ w powietrzu. Trzyma³ w bladych, emaliowanych b³êkitnie d³oniach portfel, w którym coœ ogl¹da³. Z mg³y twarzy wy³oni³o siê z trudem wypuk³e bielmo bladego oka, wabi¹c mnie figlarnym mruganiem. Czu³em doñ nieprzepart¹ sympatiê. Wzi¹³ mnie miêdzy kolana i tasuj¹c przed mymi oczyma wprawnymi d³oñmi fotografie, pokazywa³ wizerunki nagich kobiet i ch³opców w dziwnych pozycjach. Sta³em oparty o niego bokiem i patrzy³em na te delikatne cia³a ludzkie dalekimi, niewidz¹cymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmêtnia³o powietrze, doszed³ do mnie i zbieg³ miê dreszczem niepokoju, fal¹ nag³ego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgie³ka uœmiechu, która siê zarysowa³a pod miêkkim i piêknym jego w¹sem, zawi¹zek po¿¹dania, który napi¹³ siê na jego skroniach pulsuj¹c¹ ¿y³¹, natê¿enie trzymaj¹ce przez chwilê jego rysy w skupieniu--upad³y z powrotem w nicoœæ i twarz odesz³a w nieobecnoœæ, zapomnia³a o sobie, rozwia³a siê, NAWIEDZENIE 1 Ju¿ wówczas miasto nasze popada³o coraz bardziej w chroniczn¹ szaroœæ zmierzchu, porasta³o na krawêdziach liszajem cienia, puszyst¹ pleœni¹ i mchem koloru ¿elaza. Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgie³ poranka--przechyla³ siê dzieñ od razu w niskie bursztynowe popo³udnie, stawa³ siê przez chwilê przezroczysty i z³oty jak ciemne piwo, a¿eby potem zejœæ pod wielokrotnie rozcz³onkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozleg³ych nocy. Mieszkaliœmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i œlepych fasadach, które tak trudno od siebie odró¿niæ. Daje to powód do ci¹g³ych omy³ek. Gdy¿ wszed³szy raz w niew³aœciw¹ sieñ na niew³aœciwe schody, dostawa³o siê zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkañ, ganków, niespodzianych wyjœæ na obce podwórza i zapomina³o siê o pocz¹tkowym celu wyprawy, a¿eby po wielu dniach, wracaj¹c z manowców dziwnych i spl¹tanych przygód, o jakimœ szarym œwicie przypomnieæ sobie wœród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pe³ne wielkich szaf, g³êbokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popada³o w stan zaniedbania wskutek opiesza³oœci matki, przesiaduj¹cej w sklepie, i niedbalstwa smuk³onogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spêdza³a dnie przed lustrami na rozwlek³ej toalecie, zostawiaj¹c wszêdzie œlady w postaci wyczesanych w³osów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie posiada³o okreœlonej liczby pokojów, gdy¿ nie pamiêtano, ile z nich wynajête by³o obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któr¹œ z tych izb zapomnianych i znajdowano j¹ pust¹; lokator dawno siê wyprowadzi³, a w nietkniêtych od miesiêcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryæ. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budzi³y nas ich jêki, wydawane pod wp³ywem zmory sennej. W zimie by³a jeszcze na dworze g³ucha noc, gdy ojciec schodzi³ do tych zimnych i ciemnych pokojów, p³osz¹c przed sob¹ œwiec¹ stada cieni, ulatuj¹cych bokami po pod³odze i œcianach; szed³ budziæ ciê¿ko chrapi¹cych z twardego jak kamieñ snu. W œwietle pozostawionej przezeñ œwiecy wywijali siê leniwie z brudnej poœcieli, wystawiali, siadaj¹c na ³ó¿kach, bose i brzydkie nogi i z skarpetk¹ w rêce oddawali siê jeszcze przez chwilê rozkoszy ziewania--ziewania przeci¹gniêtego a¿ do lubie¿noœci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy têgich wymiotach. W k¹tach siedzia³y nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione w³asnym cieniem, którym obarcza³a ka¿dego p³on¹ca œwieca i który nie od³¹cza³ siê od nich i wówczas, gdy któryœ z tych p³askich, bezg³owych kad³ubów z nag³a zaczyna³ biec niesamowitym, pajêczym biegiem. W tym czasie ojciec mój zacz¹³ zapadaæ na zdrowiu. Bywa³o ju¿ w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, ¿e spêdza³ dnie ca³e w ³ó¿ku, otoczony flaszkami, pigu³kami i ksiêgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiada³ na dnie pokoju, którego tapety gêstwia³y ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodzi³a ze sklepu, bywa³ podniecony i sk³onny do sprzeczek, zarzuca³ jej niedok³adnoœci w prowadzeniu rachunków, dostawa³ wypieków i zapala³ siê do niepoczytalnoœci. Pamiêtam, i¿ raz, obudziwszy siê ze snu póŸno w nocy, ujrza³em go, jak w koszuli i boso biega³ tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentuj¹c w ten sposób sw¹ irytacjê przed bezradn¹ matk¹. W inne dni bywa³ spokojny i skupiony i pogr¹¿a³ siê zupe³nie w swych ksiêgach, zab³¹kany g³êboko w labiryntach zawi³ych obliczeñ. Widzê go w œwietle kopc¹cej lampy, przykucniêtego wœród poduszek, pod wielkim rzeŸbionym nadg³owiem ³ó¿ka, z ogromnym cieniem od g³owy na œcianie, kiwaj¹cego siê w bezg³oœnej medytacji. Chwilami wynurza³ g³owê z tych rachunków, jakby dla zaczerpniêcia tchu, otwiera³ usta, mlaska³ z niesmakiem jêzykiem, który by³ suchy i gorzki, i rozgl¹da³ siê bezradnie, jakby czegoœ szukaj¹c. Wówczas bywa³o, ¿e zbiega³ po cichu z ³ó¿ka w k¹t pokoju, pod œcianê, na której wisia³ zaufany instrument. By³ to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i nape³nionej ciemnym fluidem. Mój ojciec ³¹czy³ siê z tym instrumentem d³ug¹ kiszk¹ gumow¹, jakby krêt¹, bolesn¹ pêpowin¹, i tak po³¹czony z ¿a³osnym przyrz¹dem--nieruchomia³ w skupieniu, a oczy jego ciemnia³y, zaœ na twarz przyblad³¹ wystêpowa³ wyraz cierpienia czy jakiejœ wystêpnej rozkoszy. Potem znów przychodzi³y dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia³ w œwietle lampy sto³owej, wœród poduszek wielkiego ³o¿a, a pokój ogromnia³ gór¹ w cieniu umbry, który go ³¹czy³ z wielkim ¿ywio³em nocy miejskiej za oknem - czu³, nie patrz¹c, ¿e przestrzeñ obrasta go pulsuj¹c¹ gêstwin¹ tapet, pe³n¹ szeptów, syków i seplenieñ. S³ysza³, nie patrz¹c, tê zmowê pe³n¹ porozumiewawczych mrugniêæ perskich oczu, rozwijaj¹cych siê wœród kwiatów ma³¿owin usznych, które s³ucha³y, i ciemnych ust, które siê uœmiecha³y. Wówczas pogr¹¿a³ siê pozornie jeszcze bardziej w pracê, liczy³ i sumowa³, boj¹c siê zdradziæ ten gniew, który w nim wzbiera³, i walcz¹c z pokus¹, ¿eby z nag³ym krzykiem nie rzuciæ siê na oœlep za siebie i nie pochwyciæ pe³nych garœci tych kêdzierzawych arabesek, tych pêków oczu i uszu, które noc wyroi³a ze siebie i które ros³y i zwielokrotnia³y siê, wymajaczaj¹c coraz nowe pêdy i odnogi z macierzystego pêpka ciemnoœci. I uspokaja³ siê dopiero, gdy z odp³ywem nocy tapety wiêd³y, zwija³y siê, gubi³y liœcie i kwiaty i przerzedza³y siê jesiennie, przepuszczaj¹c dalekie œwitanie. Wtedy wœród œwiergotu tapetowych ptaków, w ¿ó³tym zimowym œwicie zasypia³ na parê godzin gêstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawa³ siê byæ pogr¹¿onym w zawi³ych konto-korrentach--myœl jego zapuszcza³a siê tajnie w labirynty w³asnych wnêtrznoœci. Wstrzymywa³ oddech i nas³uchiwa³. I gdy wzrok jego wraca³ zbiela³y i mêtny z tamtych g³êbin, uspokaja³ go uœmiechem. Nie wierzy³ jeszcze i odrzuca³ jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nañ napiera³y. Za dnia by³y to jakby rozumowania i perswazje, d³ugie, monotonne rozwa¿ania prowadzone pó³g³osem i pe³ne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzañ. Ale noc¹ podnosi³y siê te g³osy namiêtniej. ¯¹danie wraca³o coraz wyraŸniej i donios³ej i s³yszeliœmy, jak rozmawia³ z Bogiem, prosz¹c siê jak gdyby i wzbraniaj¹c przed czymœ, co natarczywie ¿¹da³o i domaga³o siê. A¿ pewnej nocy podniós³ siê ten g³os groŸnie i nieodparcie, ¿¹daj¹c, aby mu da³ œwiadectwo usty i wnêtrznoœciami swymi. I us³yszeliœmy, jak duch weñ wst¹pi³, jak podnosi siê z ³ó¿ka, d³ugi i rosn¹cy gniewem proroczym, d³awi¹c siê ha³aœliwymi s³owy, które wyrzuca³ jak mitralieza. S³yszeliœmy ³omot walki i jêk ojca, jêk tytana ze z³amanym biodrem, który jeszcze ur¹ga. Nie widzia³em nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego mê¿a, którego gniew bo¿y obali³, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmur¹ rozpaczliwych ³amañców, nad którymi wy¿ej jeszcze unosi³ siê g³os jego, obcy i twardy--zrozumia³em gniew bo¿y œwiêtych mê¿ów. By³ to dialog groŸny jak mowa piorunów. £amañce rak jego rozrywa³y niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywa³a siê twarz Jehowy, wzdêta gniewem i pluj¹ca przekleñstwa. Nie patrz¹c widzia³em go, groŸnego Demiurga, jak le¿¹c na ciemnoœciach jak na Synaju, wspar³szy potê¿ne d³onie na karniszu firanek, przyk³ada³ ogromn¹ twarz do górnych szyb okna, na których p³aszczy³ siê potwornie miêsisty nos jego. S³ysza³em jego g³os w przerwach proroczej tyrady mego ojca, s³ysza³em te potê¿ne warkniêcia wzdêtych warg, od których szyby brzêcza³y, mieszaj¹ce siê z wybuchami zaklêæ, lamentów, gróŸb mego ojca. Czasami g³osy przycicha³y i z¿yma³y siê z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybucha³y wielkim zgie³kliwym ha³asem, burz¹ zmieszanych szlochów i przekleñstw. Z nag³a otworzy³o siê okno ciemnym ziewniêciem i p³achta ciemnoœci wionê³a przez pokój. W œwietle b³yskawicy ujrza³em ojca mego w rozwianej bieliŸnie, jak ze straszliwym przekleñstwem wylewa³ potê¿nym chlustem w okno zawartoœæ nocnika w noc szumi¹c¹ jak muszla. 2 Mój ojciec powoli zanika³, wi¹d³ w oczach. Przykucniêty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kêpami siwych w³osów, rozmawia³ z sob¹ pó³g³osem, pogr¹¿ony ca³y w jakieœ zawi³e wewnêtrzne afery. Zdawaæ siê mog³o, ¿e osobowoœæ jego rozpad³a siê na wiele pok³óconych i rozbie¿nych jaŸni, gdy¿ k³óci³ siê ze sob¹ g³oœno, pertraktowa³ usilnie i namiêtnie, przekonywa³ i prosi³, to znowu zdawa³ siê przewodniczyæ zgromadzeniu wielu interesantów, których usi³owa³ z ca³ym nak³adem ¿arliwoœci i swady pogodziæ. Ale za ka¿dym razem te ha³aœliwe zebrania, pe³ne gor¹cych temperamentów, rozpryskiwa³y siê przy koñcu, wœród kl¹tw, z³orzeczeñ i obelg. Potem przyszed³ okres jakiegoœ uciszenia, ukojenia wewnêtrznego, b³ogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty roz³o¿one by³y na ³ó¿ku, na stole, na pod³odze i jakiœ benedyktyñski spokój pracy zalega³ w œwietle lampy nad bia³¹ poœciel¹ ³ó¿ka, nad pochylon¹ siw¹ g³ow¹ mego ojca. Ale gdy matka póŸnym wieczorem wraca³a ze sklepu, ojciec o¿ywia³ siê, przywo³ywa³ j¹ do siebie i z dum¹ pokazywa³ jej œwietne, kolorowe odbijanki, którymi skrzêtnie wylepi³ stronice ksiêgi g³ównej. Zauwa¿yliœmy wówczas wszyscy, ¿e ojciec zacz¹³ z dnia na dzieñ maleæ jak orzech, który zsycha siê wewn¹trz ³upiny. Zanikowi temu nie towarzyszy³ bynajmniej upadek si³. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwoœæ zdawa³y siê poprawiaæ. Czêsto œmia³ siê teraz g³oœno i szczebiotliwie, zanosi³ siê wprost od œmiechu, albo te¿ puka³ w ³ó¿ko i odpowiada³ sobie „proszê” w ró¿nych tonacjach, ca³ymi godzinami. Od czasu do czasu z³azi³ z ³ó¿ka, wspina³ siê na szafê i przykucniêty pod sufitem porz¹dkowa³ coœ w starych gratach, pe³nych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawia³ sobie dwa krzes³a naprzeciw siebie i wspieraj¹c siê rêkami o porêcze, buja³ siê nogami wstecz i naprzód, szukaj¹c rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachêty. Z Bogiem, zdaje siê, pogodzi³ siê zupe³nie. Niekiedy w nocy ukazywa³a siê twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemn¹ purpur¹ bengalskiego œwiat³a, i patrzy³a przez chwilê dobrotliwie na uœpionego g³êboko, którego œpiewne chrapanie zdawa³o siê wêdrowaæ daleko po nieznanych obszarach œwiatów sennych. Podczas d³ugich, pó³ciemnych popo³udni tej póŸnej zimy ojciec mój zapada³ od czasu do czasu na ca³e godziny w gêsto zastawione gratami zakamarki, szukaj¹c czegoœ zawziêcie. I nieraz bywa³o podczas obiadu, gdy zasiadaliœmy wszyscy do sto³u, brak³o ojca. Wówczas matka musia³a d³ugo wo³aæ „Jakubie!” i stukaæ ³y¿k¹ w stó³, zanim wylaz³ z jakiejœ szafy, oblepiony szmatami pajêczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogr¹¿onym w zawi³ych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprz¹ta³y. Czasem wdrapywa³ siê na karnisz i przybiera³ nieruchom¹ pozê symetrycznie do wielkiego wypchanego sêpa, który po drugiej stronie okna zawieszony by³ na œcianie. W tej nieruchomej, przykucniêtej pozie, z wzrokiem zamglonym i z min¹ chytrze uœmiechniêt¹ trwa³ godzinami, a¿eby z nag³a przy czyimœ wejœciu zatrzepotaæ rêkoma jak skrzyd³ami i zapiaæ jak kogut. Przestaliœmy zwracaæ uwagê na te dziwactwa, w które siê z dnia na dzieñ g³êbiej wpl¹tywa³. Wyzbyty jakby zupe³nie cielesnych potrzeb, nie przyjmuj¹c tygodniami pokarmu, pogr¹¿a³ siê z dniem ka¿dym g³êbiej w zawi³e i dziwaczne afery, dla których nie mieliœmy zrozumienia. Niedosiêg³y dla naszych perswazji i próœb, odpowiada³ urywkami swego wewnêtrznego monologu, którego przebiegu nic z zewn¹trz zm¹ciæ nie mog³o. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie o¿ywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauwa¿a³ nas i przeocza³. Przywykliœmy do jego nieszkodliwej obecnoœci, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego œwiegotu, którego trele przebiega³y niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy ju¿ znika³ niekiedy na wiele dni, podziewa³ siê gdzieœ w zapad³ych zakamarkach mieszkania i nie mo¿na go by³o znaleŸæ. Stopniowo te znikniêcia przesta³y sprawiaæ na nas wra¿enie, przywykliœmy do nich i kiedy po wielu dniach znów siê pojawia³, o parê cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywa³o to na d³u¿ej naszej uwagi. Przestaliœmy po prostu braæ go w rachubê, tak bardzo oddali³ siê od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Wêze³ po wêŸle odluŸnia³ siê od nas, punkt po punkcie gubi³ zwi¹zki ³¹cz¹ce go ze wspólnot¹ ludzk¹. To, co jeszcze z niego pozosta³o, to trochê cielesnej pow³oki i ta garœæ bezsensownych dziwactw - mog³y znikn¹æ pewnego dnia, tak samo nie zauwa¿one jak szara kupka œmieci, gromadz¹ca siê w k¹cie, któr¹ Adela co dzieñ wynosi³a na œmietnik. PTAKI Nadesz³y ¿ó³te, pe³ne nudy dni zimowe. Zrudzia³¹ ziemiê pokrywa³ dziurawy, przetarty, za krótki obrus œniegu. Na wiele dachów nie starczy³o go i sta³y czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryj¹ce w sobie zakopcone przestrzenie strychów--czarne, zwêglone katedry, naje¿one ¿ebrami krokwi, p³atwi i bantów--ciemne p³uca wichrów zimowych. Ka¿dy œwit odkrywa³ nowe kominy i dymniki, wyros³e w nocy, wydête przez wicher nocny, czarne piszcza³ki organów diabelskich. Kominiarze nie mogli opêdziæ siê od wron, które na kszta³t ¿ywych czarnych liœci obsiada³y wieczorem ga³êzie drzew pod koœcio³em, odrywa³y siê znów, trzepoc¹c, by wreszcie przylgn¹æ, ka¿da do w³aœciwego miejsca na w³aœciwej ga³êzi, a o œwicie ulatywa³y wielkimi stadami--tumany sadzy, p³atki kopciu, faluj¹ce i fantastyczne, plami¹c migotliwym krakaniem mêtno¿ó³te smugi œwitu. Dni stwardnia³y od zimna i nudy, jak zesz³oroczne bochenki chleba. Napoczynano je têpymi no¿ami, bez apetytu, z leniw¹ sennoœci¹. Ojciec nie wychodzi³ ju¿ z domu. Pali³ w piecach, studiowa³ nigdy niezg³êbion¹ istotê ognia, wyczuwa³ s³ony, metaliczny posmak i wêdzony zapach zimowych p³omieni, ch³odn¹ pieszczotê salamander, li¿¹cych b³yszcz¹c¹ sadzê w gardzieli komina. Z zami³owaniem wykonywa³ w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach pokoju. O ka¿dej porze dnia mo¿na go by³o widzieæ, jak--przykucniêty na szczycie drabiny--majstrowa³ coœ przy suficie, przy kamiszach wysokich okien, przy kulach i ³añcuchach lamp wisz¹cych. Zwyczajem malarzy pos³ugiwa³ siê drabin¹ jak ogromnymi szczud³ami i czu³ siê dobrze w tej ptasiej perspektywie, w pobli¿u malowanego nieba, arabesek i ptaków sufitu. Od spraw praktycznego ¿ycia oddala³ siê coraz bardziej. Gdy matka, pe³na troski i zmartwienia z powodu jego stanu, stara³a siê go wci¹gn¹æ w rozmowê o interesach, o p³atnoœciach najbli¿szego „ultimo”, s³ucha³ jej z roztargnieniem, pe³en niepokoju, z drgawkami w nieobecnej twarzy. I bywa³o, ¿e przerywa³ jej nagle zaklinaj¹cym gestem rêki, a¿eby pobiec w k¹t pokoju, przylgn¹æ uchem do szpary w pod³odze i z podniesionymi palcami wskazuj¹cymi obu r¹k, wyra¿aj¹cymi najwy¿sz¹ wa¿noœæ badania--nas³uchiwaæ. Nie rozumieliœmy wówczas jeszcze smutnego t³a tych ekstrawagancji, op³akanego kompleksu, który dojrzewa³ w g³êbi. Matka nie mia³a nañ ¿adnego wp³ywu, natomiast wielk¹ czci¹ i uwag¹ darzy³ Adelê. Sprz¹tanie pokoju by³o dlañ wielk¹ i wa¿n¹ ceremoni¹, której nie zaniedbywa³ nigdy byæ œwiadkiem, œledz¹c z mieszanin¹ strachu i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej czynnoœciom przypisywa³ g³êbsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna m³odymi i œmia³ymi ruchami posuwa³a szczotkê na d³ugim dr¹¿ku po pod³odze, by³o to niemal ponad jego si³y. Z oczu jego la³y siê wówczas ³zy, twarz zanosi³a siê od cichego œmiechu, a cia³em wstrz¹sa³ rozkoszny spazm orgazmu. Jego wra¿liwoœæ na ³askotki dochodzi³a do szaleñstwa. Wystarczy³o, by Adela skierowa³a doñ palec ruchem oznaczaj¹cym ³askotanie, a ju¿ w dzikim pop³ochu ucieka³ przez wszystkie pokoje, zatrzaskuj¹c za sob¹ drzwi, by wreszcie w ostatnim paœæ brzuchem na ³ó¿ko i wiæ siê w konwulsjach œmiechu pod wp³ywem samego obrazu wewnêtrznego, któremu nie móg³ siê oprzeæ. Dziêki temu mia³a Adela nad ojcem w³adzê niemal nieograniczon¹. W tym to czasie zauwa¿yliœmy u ojca po raz pierwszy namiêtne zainteresowanie dla zwierz¹t. By³a to pocz¹tkowo namiêtnoœæ myœliwego i artysty zarazem, by³a mo¿e tak¿e g³êbsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych form ¿ycia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu. Dopiero w póŸniejszej fazie wziê³a sprawa ten niesamowity, zapl¹tany, g³êboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekaæ na œwiat³o dzienne. Zaczê³o siê to od wylêgania jaj ptasich. Z wielkim nak³adem trudu i pieniêdzy sprowadza³ ojciec z Hamburga, z Holandii, z afrykañskich stacji zoologicznych zap³odnione jaja ptasie, które dawa³ do wylêgania ogromnym kurom belgijskim. By³ to proceder nader zajmuj¹cy i dla mnie--to wykluwanie siê piskl¹t, prawdziwych dziwotworów w kszta³cie i ubarwieniu. Nie podobna by³o dopatrzyæ siê w tych monstrach o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu rozdziera³y siê szeroko, sycz¹c ¿ar³ocznie czeluœciami gard³a, w tych jaszczurach o w¹t³ym, nagim ciele garbusów--przysz³ych pawi, ba¿antów, g³uszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot podnosi³ na cienkich szyjach œlepe, bielmem zarosle g³owy, kwacz¹c bezg³oœnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodzi³ wzd³u¿ pó³ek w zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzd³u¿ inspektów z kaktusami, i wywabia³ z nicoœci te pêcherze œlepe, pulsuj¹ce ¿yciem, te niedo³ê¿ne brzuchy, przyjmuj¹ce œwiat zewnêtrzny tylko w formie jedzenia, te naroœle ¿ycia, pn¹ce siê omackiem ku œwiat³u. W parê tygodni póŸniej, gdy te œlepe p¹czki ¿ycia pêk³y do œwiat³a, nape³ni³y siê pokoje kolorowym pogwarem, migotliwym œwiergotem swych nowych mieszkañców. Obsiada³y one karnisze firanek, gzymsy szaf, gnieŸdzi³y siê w gêstwinie cynowych ga³êzi i arabesek wieloramiennych lamp wisz¹cych. Gdy ojciec studiowa³ wielkie ornitologiczne kompendia i wertowa³ kolorowe tablice, zdawa³y siê ulatywaæ z nich te pierzaste fantazmaty i nape³niaæ pokój kolorowym trzepotem, p³atami purpury, strzêpami szafiru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tworzy³y one na pod³odze barwn¹, faluj¹c¹ grz¹dkê, dywan ¿ywy, który za czyimœ niebacznym wejœciem rozpada³ siê, rozlatywa³ w ruchome kwiaty, trzepoc¹ce w powietrzu, aby w koñcu rozmieœciæ siê w górnych regionach pokoju. W pamiêci pozosta³ mi szczególnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybuja³ej naroœlami. By³ to chudy asceta, lama buddyjski, pe³en niewzruszonej godnoœci w ca³ym zachowaniu, kieruj¹cy siê ¿elaznym ceremonia³em swego wielkiego rodu. Gdy siedzia³ naprzeciw ojca, nieruchomy w swej monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym bia³awym bielmem, które zasuwa³ z boku na Ÿrenice, a¿eby zamkn¹æ siê zupe³nie w kontemplacji swej dostojnej samotnoœci--wydawa³ siê ze swym kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia cia³a, œciêgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wysch³a i koœcista, te same zrogowacia³e, g³êbokie oczodo³y. Nawet rêce, silne w wêz³ach, d³ugie, chude d³onie ojca, z wypuk³ymi paznokciami, mia³y swój analogon w szponach kondora. Nie mog³em siê oprzeæ wra¿eniu, widz¹c go tak uœpionego, ¿e mam przed sob¹ mumiê--wysch³¹ i dlatego pomniejszon¹ mumiê mego ojca. S¹dzê, ¿e i uwagi matki nie usz³o to przedziwne podobieñstwo, chocia¿ nigdy nie poruszaliœmy tego tematu. Charakterystyczne jest, ¿e kondor u¿ywa³ wspólnego z moim ojcem naczynia nocnego. Nie poprzestaj¹c na wylêganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec mój urz¹dza³ na strychu wesela ptasie, wysy³a³ swatów, uwi¹zywa³ w lukach i dziurach strychu ponêtne, stêsknione narzeczone i osi¹gn¹³ w samej rzeczy to, ¿e dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy, sta³ siê prawdziw¹ gospod¹ ptasi¹, ark¹ Noego, do której zlatywa³y siê wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet d³ugo po zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywa³a siê w œwiecie ptasim ta tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wêdrówek spada³y nieraz na nasz dach ca³e chmary ¿urawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa. Impreza ta wziê³a jednak niebawem--po krótkiej œwietnoœci--smutny obrót. Wkrótce okaza³a siê bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch pokojów na poddaszu, które s³u¿y³y za rupieciarnie. Stamt¹d dochodzi³ ju¿ o wczesnym œwicie zmieszany klangor g³osów ptasich. Drewniane pud³a pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej, dŸwiêcza³y ca³e od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak straciliœmy ojca z widoku na przeci¹g kilku tygodni. Rzadko tylko schodzi³ do mieszkania i wtedy mogliœmy zauwa¿yæ, ¿e zmniejszy³ siê jakoby, schud³ i skurczy³. Niekiedy przez zapomnienie zrywa³ siê z krzes³a przy stole i trzepi¹c rêkoma jak skrzyd³ami, wydawa³ pianie przeci¹g³e, a oczy zachodzi³y mu mg³¹ bielma. Potem, zawstydzony, œmia³ siê razem z nami i stara³ siê ten incydent obróciæ w ¿art. Pewnego razu w okresie generalnych porz¹dków zjawi³a siê niespodzianie Adela w pañstwie ptasim ojca. Stan¹wszy we drzwiach, za³ama³a rêce nad fetorem, który siê unosi³ w powietrzu, oraz nad kupami ka³u, zalegaj¹cego pod³ogi, sto³y i meble. Szybko zdecydowana otworzy³a okno, po czym przy pomocy d³ugiej szczotki wprawi³a ca³¹ masê ptasi¹ w wirowanie. Wzbi³ siê piekielny tuman piór, skrzyde³ i krzyku, w którym Adela, podobna do szalej¹cej Menady, zakrytej m³yñcem swego tyrsu, tañczy³a taniec zniszczenia. Razem z ptasi¹ gromad¹ ojciec mój, trzepi¹c rêkoma, w przera¿eniu próbowa³ wznieœæ siê w powietrze. Zwolna przerzedza³ siê tuman skrzydlaty, a¿ w koñcu na pobojowisku zosta³a sama Adela, wyczerpana, dysz¹ca, oraz mój ojciec z min¹ zafrasowan¹ i zawstydzon¹, gotów do przyjêcia ka¿dej kapitulacji. W chwilê póŸniej schodzi³ mój ojciec ze schodów swojego dominium--cz³owiek z³amany, król-banita, który straci³ tron i królowanie. MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca by³a ostatnim wybuchem kolorowoœci, ostatnim i œwietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobraŸni poprowadzi³ na szañce i okopy ja³owej i pustej zimy. Dziœ dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wyda³ on wojnê bezbrze¿nemu ¿ywio³owi nudy drêtwi¹cej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony broni³ ten m¹¿ przedziwny straconej sprawy poezji. By³ on cudownym m³ynem, w którego leje sypa³y siê otrêby pustych godzin, a¿eby w jego trybach zakwitn¹æ wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale przywykli do œwietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, byliœmy sk³onni zapoznawaæ wartoœæ jego suwerennej magii, która nas ratowa³a od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotka³ ¿aden wyrzut za jej bezmyœlny i têpy wandalizm. Przeciwnie, czuliœmy jakieœ niskie zadowolenie, haniebn¹ satysfakcjê z ukrócenia tych wybuja³oœci, których kosztowaliœmy ³akomie do syta, a¿eby potem uchyliæ siê perfidnie od odpowiedzialnoœci za nie. A mo¿e by³ w tej zdradzie i tajny pok³on w stronê zwyciêskiej Adeli, której przypisywaliœmy niejasno jak¹œ misje i pos³annictwo si³ wy¿szego rzêdu. Zdradzony przez wszystkich, wycofa³ siê ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwa³y. Bez skrzy¿owania szpad odda³ w rêce wroga domenê swej by³ej œwietnoœci. Dobrowolny banita usun¹³ siê do pustego pokoju na koñcu sieni i oszañcowa³ siê tam samotnoœci¹. Zapomnieliœmy o nim. Obieg³a nas znowu ze wszech stron ¿a³obna szaroœæ miasta, zakwitaj¹c w oknach ciemnym liszajem œwitów, paso¿ytniczym grzybem zmierzchów, rozrastaj¹cym siê w puszyste futro d³ugich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluŸnione b³ogo za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknê³y siê znów w sobie, zgêstnia³y pl¹cz¹c siê w monotonii gorzkich monologów. Lampy poczernia³y i zwiêd³y jak stare osty i bodiaki. Wisia³y teraz osowia³e i zgryŸliwe, dzwoni¹c cicho kryszta³kami szkie³ek, gdy ktoœ przeprawia³ siê omackiem przez zmierzch pokoju. Na pró¿no wetknê³a Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe œwiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie œwietnych iluminacji, którymi kwit³y niedawno wisz¹ce ich ogrody. Ach! gdzie by³o to œwiegotliwe p¹czkowanie, to owocowanie poœpieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z pêkaj¹cych czarodziejskich tortów ulatywa³y skrzydlate fantazmaty, rozbijaj¹ce powietrze na talie kart magicznych, rozsypuj¹c je w kolorowe oklaski, sypi¹ce siê gêstymi ³uskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni, metalicznych po³ysków, rysuj¹c w powietrzu linie i arabeski, migotliwe œlady lotów i ko³owañ, rozwijaj¹c kolorowe wachlarze trzepotów, utrzymuj¹ce siê d³ugo po przelocie w bogatej i b³yskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kry³y siê w g³êbi zszarza³ej aury echa i mo¿liwoœci barwnych rozb³ysków, lecz nikt nie nawierca³ fletem, nie doœwiadcza³ œwidrem zmêtnia³ych s³ojów powietrznych. Tygodnie te sta³y pod znakiem dziwnej sennoœci. £ó¿ka ca³y dzieñ nie zaœcielone, zawalone poœciel¹ zmiêt¹ i wytarzan¹ od ciê¿kich snów, sta³y jak g³êbokie ³odzie gotowe do odp³ywu w mokre i zawi³e labirynty jakiejœ czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O g³uchym œwicie Adela przynosi³a nam kawê. Ubieraliœmy siê leniwie w zimnych pokojach, przy œwietle œwiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki te by³y pe³ne bez³adnego krz¹tania siê, rozwlek³ego szukania w ró¿nych szufladach i szafach. Po ca³ym mieszkaniu s³ychaæ by³o k³apanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z r¹k matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gêst¹, wiruj¹c¹ ciemnoœæ. Matka nie mog³a dojœæ do ³adu z toalet¹. Œwiece dogasa³y w lichtarzu. Adela przepada³a gdzieœ w odleg³ych pokojach lub na strychu, gdzie rozwiesza³a bieliznê. Nie mo¿na jej siê by³o dowo³aæ. M³ody jeszcze, mêtny i brudny ogieñ w piecu liza³ zimne, b³yszcz¹ce naroœle sadzy w gardzieli komina. Œwieca gas³a, pokój pogr¹¿a³ siê w ciemnoœci. Z g³owami na obrusie sto³u, wœród resztek œniadania zasypialiœmy na wpó³ ubrani. Le¿¹c twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoœci, odp³ywaliœmy na jego falistym oddechu w bezgwiezdn¹ nicoœæ. Budzi³o nas g³oœne sprz¹tanie Adeli. Matka nie mog³a uporaæ siê z toalet¹. Nim skoñczy³a czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybiera³ kolor z³otawego dymu. Przez chwilê z tych dymnych miodów, z tych mêtnych bursztynów mog³y siê rozpowiæ kolory najpiêkniejszego popo³udnia. Ale szczêœliwy moment mija³, amalgamat œwitu przekwita³, wezbrany ferment dnia, ju¿ niemal doœcig³y, opada³ z powrotem w bezsiln¹ szaroœæ. Zasiadaliœmy do sto³u, subiekci zacierali czerwone z zimna rêce i nagle proza ich rozmów sprowadza³a od razu pe³ny dzieñ, szary i pusty wtorek, dzieñ bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia³ siê na stole pó³misek z ryb¹ w szklistej galarecie, dwie du¿e ryby le¿¹ce bok przy boku, g³ow¹ do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawaliœmy w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliœmy go pospiesznie miêdzy siebie, pe³ni ulgi, ¿e dzieñ odzyska³ w nim sw¹ fizjonomiê. Subiekci spo¿ywali go z namaszczeniem, z powag¹ kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi³ siê po pokoju. A gdy wytarli bu³k¹ ostatek galarety ze swych talerzy, rozwa¿aj¹c w myœli heraldykê nastêpnych dni tygodnia, i na pó³misku zostawa³y tylko g³owy z wygotowanymi oczyma--czuliœmy wszyscy, ¿e dzieñ zosta³ wspólnymi si³ami pokonany i ¿e reszta nie wchodzi³a ju¿ w rachubê. W samej rzeczy z reszt¹ t¹, wydan¹ na jej ³askê, Adela nie robi³a sobie d³ugich ceregieli. Wœród brzêku garnków i chlustów zimnej wody likwidowa³a z energi¹ tych parê godzin do zmierzchu, które matka przesypia³a na otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano ju¿ sceneriê wieczoru. Polda i Paulina, dziewczêta do szycia, rozgospodarowywa³y siê w niej z rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodzi³a do pokoju milcz¹ca, nieruchoma pani, dama z k³aków i p³ótna, z czarn¹ drewnian¹ ga³k¹ zamiast g³owy. Ale ustawiona w k¹cie, miêdzy drzwiami a piecem, ta cicha dama stawa³a siê pani¹ sytuacji. Ze swego k¹ta, stoj¹c nieruchomo, nadzorowa³a w milczeniu pracê dziewcz¹t. Pe³na krytycyzmu i nie³aski przyjmowa³a ich starania i umizgi, z jakimi przyklêka³y przed ni¹, przymierzaj¹c fragmenty sukni, znaczone bia³¹ fastryg¹. Obs³ugiwa³y z uwag¹ i cierpliwoœci¹ milcz¹cy idol, którego nic zadowoliæ nie mog³o. Ten moloch by³ nieub³agany, jak tylko kobiece molochy byæ potrafi¹, i odsy³a³ je wci¹¿ na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smuk³e, podobne do szpuli drewnianych, z których odwija³y siê nici, i tak ruchliwe jak one, manipulowa³y zgrabnymi ruchami nad t¹ kup¹ jedwabiu i sukna, wcina³y siê szczêkaj¹cymi no¿ycami w jej kolorow¹ masê, furkota³y maszyn¹, depc¹c peda³ lakierkow¹, tani¹ nó¿k¹, a dooko³a nich ros³a kupa odpadków, ró¿nokolorowych strzêpów i szmatek, jak wyplute ³uski i plewy dooko³a dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczêki no¿yc otwiera³y siê ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków. Dziewczêta depta³y nieuwa¿nie po barwnych obrzynkach, brodz¹c nieœwiadomie niby w œmietniku mo¿liwego jakiegoœ karnawa³u, w rupieciami jakiejœ wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywa³y siê ze szmatek z nerwowym œmiechem, ³askota³y oczyma zwierciad³a. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich r¹k by³o nie w nudnych sukniach, które zostawa³y na stole, ale w tych setkach odstrzygniêæ, w tych wiórach lekkomyœlnych i p³ochych, którymi zasypaæ mog³y cale miasto, jak kolorow¹ fantastyczn¹ œnie¿yc¹. Nagle by³o im gor¹co i otwiera³y okno, a¿eby w niecierpliwoœci swej samotni, w g³odzie obcych twarzy, przynajmniej bezimienn¹ twarz zobaczyæ, do okna przyciœniêt¹. Wachlowa³y rozpalone swe policzki przed wzbieraj¹c¹ firankami noc¹ zimow¹-- ods³ania³y p³on¹ce dekolty, pe³ne nienawiœci do siebie i rywalizacji, gotowe stan¹æ do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy przywia³ na okno. Ach! jak ma³o wymaga³y one od rzeczywistoœci. Mia³y wszystko w sobie, mia³y nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! by³by im wystarczy³ pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa s³owa, na które od dawna czeka³y, by móc wpaœæ w sw¹ rolê dawno przygotowan¹, z dawna t³ocz¹c¹ siê na usta, pe³n¹ s³odkiej i strasznej goryczy, ponosz¹c¹ dziko, jak stronice romansu po³ykane noc¹ wraz ze ³zami ronionymi na wypieki lic. Podczas jednej ze swych wêdrówek wieczornych po mieszkaniu, przedsiêbranych pod nieobecnoœæ Adeli, natkn¹³ siê mój ojciec na ten cichy seans wieczorny. Przez chwilê sta³ w ciemnych drzwiach przyleg³ego pokoju, z lamp¹ w rêku, oczarowany scen¹ pe³n¹ gor¹czki i wypieków, t¹ idyll¹ z pudru, kolorowej bibu³ki i atropiny, której jako t³o pe³ne znaczenia pod³o¿ona by³a noc zimowa, oddychaj¹ca wœród wzdêtych firanek okna. Nak³adaj¹c okulary, zbli¿y³ siê w paru krokach i obszed³ dooko³a dziewczêta, oœwiecaj¹c je podniesion¹ w rêku lamp¹. Przeci¹g z otwartych drzwi podniós³ firanki u okna, panienki dawa³y siê ogl¹daæ, krêc¹c siê w biodrach, polœniewaj¹c emali¹ oczu, lakiem skrzypi¹cych pantofelków, sprz¹czkami podwi¹zek pod wzdêt¹ od wiatru sukienk¹; szmatki jê³y umykaæ po pod³odze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec mój przygl¹da³ siê uwa¿nie prychaj¹cym osóbkom, szepc¹c pó³g³osem:-- Genus avium... jeœli siê nie mylê, scansores albo pistacci... w najwy¿szym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie sta³o siê pocz¹tkiem ca³ej serii seansów, podczas których ojciec mój zdo³a³ rych³o oczarowaæ obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoœci. Odp³acaj¹c siê za pe³n¹ galanterii i dowcipu konwersacjê, któr¹ zape³nia³ im pustkê wieczorów--dziewczêta pozwala³y zapalonemu badaczowi studiowaæ strukturê swych szczup³ych i tandetnych cia³ek. Dzia³o siê to w toku konwersacji, z powag¹ i wytwornoœci¹, która najryzykowniejszym punktom tych badañ odbiera³a dwuznaczny ich pozór. Odsuwaj¹c poñczoszkê z kolana Pauliny i studiuj¹c rozmi³owanymi oczyma zwiêz³¹ i szlachetn¹ konstrukcjê przegubu, ojciec mój mówi³:--Jak¿e pe³na uroku i jak szczêœliwa jest forma bytu, któr¹ panie obra³y. Jak¿e piêkna i prosta jest teza, któr¹ dano wam swym ¿yciem ujawniæ. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jak¹ finezj¹ wywi¹zuj¹ siê panie z tego zadania. Gdybym odrzucaj¹c respekt przed Stwórc¹, chcia³ siê zabawiæ w krytykê stworzenia, wo³a³bym:--mniej treœci, wiêcej formy! Ach, jakby ul¿y³ œwiatu ten ubytek treœci. Wiêcej skromnoœci w zamierzeniach, wiêcej wstrzemiêŸliwoœci w pretensjach--panowie demiurdzy--a œwiat by³by doskonalszy!--wo³a³ mój ojciec akurat w momencie, gdy d³oñ jego wy³uskiwa³a bia³¹ ³ydkê Pauliny z uwiêzi poñczoszki. W tej chwili Adela stanê³a w otwartych drzwiach jadalni, nios¹c tacê z podwieczorkiem. By³o to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potêg od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, którzy asystowaliœmy przy tym spotkaniu, prze¿yliœmy chwilê wielkiej trwogi. By³o nam nadwyraz przykro byæ œwiadkami nowego upokorzenia i tak ju¿ ciê¿ko doœwiadczonego mê¿a. Mój ojciec powsta³ z klêczek bardzo zmieszany, fal¹ po fali zabarwia³a siê jego twarz coraz ciemniej nap³ywem wstydu. Ale Adela znalaz³a siê niespodzianie na wysokoœci sytuacji. Podesz³a z uœmiechem do ojca i da³a mu prztyczka w nos. Na to has³o Polda i Paulina klasnê³y rado-œnie w d³onie, zatupota³y nó¿kami i uwiesiwszy siê z obu stron u ramion ojca, obtañczy³y z nim stó³ dooko³a. W ten sposób, dziêki dobremu sercu dziewcz¹t, rozwia³ siê zarodek przykrego konfliktu w ogólnej weso³oœci. Oto jest pocz¹tek wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony urokiem tego ma³ego i niewinnego audytorium, odbywa³ w nastêpnych tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetkniêciu z niezwyk³ym tym cz³owiekiem rzeczy wszystkie cofa³y siê niejako do korzenia swego bytu, odbudowywa³y swe zjawisko a¿ do metafizycznego j¹dra, wraca³y niejako do pierwotnej idei, a¿eby w tym punkcie sprzeniewierzyæ siê jej i przechyliæ w te w¹tpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji. Nasz herezjarcha szed³ wœród rzeczy jak magnetyzer, zara¿aj¹c je i uwodz¹c swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwaæ i Paulinê jego ofiar¹? Sta³a siê ona w owych dniach jego uczennic¹, adeptk¹ jego teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram siê wy³o¿yæ z nale¿yt¹ ostro¿noœci¹, i unikaj¹c zgorszenia, tê nader kacersk¹ doktrynê, która opêta³a wówczas na d³ugie miesi¹ce mego ojca i opanowa³a wszystkie jego poczynania. TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIÊGA RODZAJU Demiurgos--mówi³ mój ojciec--nie posiad³ monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest nieskoñczona p³odnoœæ, niewyczerpana moc ¿yciowa i zarazem uwodna si³a pokusy, która nas nêci do formowania. W g³êbi materii kszta³tuj¹ siê niewyraŸne uœmiechy, zawi¹zuj¹ siê napiêcia, zgêszczaj¹ siê próby kszta³tów. Ca³a materia faluje od nieskoñczonych mo¿liwoœci, które przez ni¹ przechodz¹ md³ymi dreszczami. Czekaj¹c na o¿ywcze tchnienie ducha, przelewa siê ona w sobie bez koñca, kusi tysi¹cem s³odkich okr¹glizn i miêkkoœci, które z siebie w œlepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona w³asnej inicjatywy, lubie¿nie podatna, po kobiecemu plastyczna, uleg³a wobec wszystkich impulsów--stanowi ona teren wyjêty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenê wszelkich nadu¿yæ i w¹tpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejsz¹ i najbezbronniejsz¹ istot¹ w kosmosie. Ka¿dy mo¿e j¹ ugniataæ, formowaæ, ka¿demu jest pos³uszna. Wszystkie organizacje materii s¹ nietrwa³e i luŸne, ³atwe do uwstecznienia i rozwi¹zania. Nie ma ¿adnego z³a w redukcji ¿ycia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwa³tem wobec opornych i skostnia³ych form bytu, które przesta³y byæ zajmuj¹ce. W interesie ciekawego i wa¿nego eksperymentu mo¿e ono nawet stanowiæ zas³ugê. Tu jest punkt wyjœcia dla nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec by³ niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim by³a materia.--Nie ma materii martwej-- naucza³--martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywaj¹ siê nieznane formy ¿ycia. Skala tych form jest nieskoñczona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos by³ w posiadaniu wa¿nych i ciekawych recept twórczych. Dziêki nim stworzy³ on mnogoœæ rodzajów, odnawiaj¹cych siê w³asn¹ si³¹. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostan¹ zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdy¿ jeœliby nawet te klasyczne metody kreacji okaza³y siê raz na zawsze niedostêpne, pozostaj¹ pewne metody illegalne, ca³y bezmiar metod heretyckich i wystêpnych. W miarê jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbli¿a³ siê do terenu swych ciaœniejszych zainteresowañ, g³os jego zni¿a³ siê do wnikliwego szeptu, wyk³ad stawa³ siê coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodzi³, gubi³y siê w coraz bardziej w¹tpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabiera³a ezoterycznej solennoœci. Przymyka³ jedno oko, przyk³ada³ dwa palce do czo³a, chytroœæ jego spojrzenia stawa³a siê wprost niesamowita. Wwierca³ siê t¹ chytroœci¹ w swe interlokutorki, gwa³ci³ cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosiêga³ wymykaj¹ce siê w najg³êbszym zakamarku, przypiera³ do œciany i ³askota³, drapa³ ironicznym palcem, póki nie do³askota³ siê b³ysku zrozumienia i œmiechu, œmiechu przyznania i porozumienia siê, którym w koñcu musia³o siê kapitulowaæ. Dziewczêta siedzia³y nieruchomo, lampa kopci³a, sukno pod ig³¹ maszyny dawno siê zsunê³o, a maszyna stukota³a pusto, stêbnuj¹c czarne, bezgwiezdne sukno, odwijaj¹ce siê z postawu nocy zimowej za oknem.--Zbyt d³ugo ¿yliœmy pod terrorem niedoœcig³ej doskona³oœci Demiurga--mówi³ mój ojciec--zbyt d³ugo doskona³oœæ jego tworu parali¿owa³a nasz¹ w³asn¹ twórczoœæ. Nie chcemy z nim konkurowaæ. Nie mamy ambicji mu dorównaæ. Chcemy byæ twórcami we w³asnej, ni¿szej sferze, pragniemy dla siebie twórczoœci, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy--jednym s³owem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim imieniu proklamowa³ mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœæ, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawa³a sw¹ solidarnoœci¹ patos jego s³owom. Co do nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów dem³urgicznych. Lecz ojciec mój rozwin¹³ tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworzeñ, która stan¹æ mia³a w otwartej opozycji do panuj¹cej epoki.--Nie zale¿y nam--mówi³ on--na tworach o d³ugim oddechu, na istotach na dalek¹ metê. Nasze kreatury nie bêd¹ bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role bêd¹ krótkie, lapidarne, ich charaktery--bez dalszych planów. Czêsto dla jednego gestu, dla jednego s³owa podejmiemy siê trudu powo³ania ich do ¿ycia na tê jedn¹ chwilê. Przyznajemy otwarcie: nie bêdziemy k³adli nacisku na trwa³oœæ ani solidnoœæ wykonania, twory nasze bêd¹ jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. Jeœli bêd¹ to ludzie, to damy im na przyk³ad tylko jedn¹ stronê twarzy, jedn¹ rêkê, jedn¹ nogê, tê mianowicie, która im bêdzie w ich roli potrzebna. By³oby pedanteri¹ troszczyæ siê o ich drug¹, nie wchodz¹c¹ w grê nogê. Z ty³u mog¹ byæ po prostu zaszyte p³ótnem lub pobielone. Nasz¹ ambicjê pok³adaæ bêdziemy w tej dumnej dewizie: dla ka¿dego gestu inny aktor. Do obs³ugi ka¿dego s³owa, ka¿dego czynu powo³amy do ¿ycia innego cz³owieka. Taki jest nasz smak, to bêdzie œwiat wed³ug naszego gustu. Demiurgos kocha³ siê w wytrawnych, doskona³ych i skomplikowanych materia³ach, my dajemy pierwszeñstwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca tanioœæ, lichota, tandetnoœæ materia³u. Czy rozumiecie--pyta³ mój ojciec--g³êboki sens tej s³aboœci, tej pasji do pstrej bibu³ki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do k³aków i trociny? To jest--mówi³ z bolesnym uœmiechem--nasza mi³oœæ do materii jako takiej, do jej puszystoœci i porowatoœci, do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni j¹ niewidzialn¹, ka¿e jej znikn¹æ pod gr¹ ¿ycia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej opornoœæ, jej pa³ubiast¹ niezgrabnoœæ. Lubimy pod ka¿dym gestem, pod ka¿dym ruchem widzieæ jej ociê¿a³y wysi³ek, jej bezw³ad, jej s³odk¹ niedŸwiedziowatoœæ. Dziewczêta siedzia³y nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich by³y wyci¹gniête i zg³upia³e zas³uchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno by³o w tej chwili oceniæ, czy nale¿¹ do pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--S³owem--konkludowa³ mój ojciec--chcemy stworzyæ po raz wtóry cz³owieka, na obraz i podobieñstwo manekinu. Tu musimy dla wiernoœci sprawozdawczej opisaæ pewien drobny i b³ahy incydent, który zaszed³ w tym punkcie prelekcji i do którego nie przywi¹zujemy ¿adnej wagi. Incydent ten, ca³kowicie niezrozumia³y i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeñ, da siê chyba wyt³umaczyæ jako pewnego rodzaju automatyzm szcz¹tkowy, bez antecedensów i bez ci¹g³oœci, jako pewnego rodzaju z³oœliwoœæ obiektu, przeniesiona w dziedzinê psychiczn¹. Radzimy czytelnikowi zignorowaæ go z równ¹ lekkomyœlnoœci¹, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój ojciec wymawia³ s³owo „manekin”, Adela spojrza³a na zegarek na bransoletce, po czym porozumia³a siê spojrzeniem z Pold¹. Teraz wysunê³a siê wraz z krzes³em o piêdŸ naprzód, podnios³a brzeg sukni, wystawi³a powoli stopê, opiêt¹ w czarny jedwab, i wyprê¿y³a j¹ jak pyszczek wê¿a. Tak siedzia³a przez ca³y czas tej sceny, ca³kiem sztywno, z wielkimi, trzepocz¹cymi oczyma, pog³êbionymi lazurem atropiny, z Pold¹ i Paulina po obu bokach. Wszystkie trzy patrzy³y rozszerzonymi oczami na ojca. Mój ojciec chrz¹kn¹³, zamilk³, pochyli³ siê i sta³ siê nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak rozwichrzona i pe³na wibracji, zamknê³a siê na spokornia³ych rysach. On - herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia--z³o¿y³ siê nagle w sobie, zapad³ i zwin¹³. A mo¿e wymieniono go na innego. Ten inny siedzia³ sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podesz³a i pochyli³a siê nad nim. Klepi¹c go lekko po plecach, mówi³a tonem ³agodnej zachêty:--Jakub bêdzie rozs¹dny, Jakub pos³ucha, Jakub nie bêdzie uparty. No, proszê... Jakub, Jakub... Wypiêty pantofelek Adeli dr¿a³ lekko i b³yszcza³ jak jêzyczek wê¿a. Mój ojciec podniós³ siê powoli ze spuszczonymi oczyma, post¹pi³ krok naprzód, jak automat, i osun¹³ siê na kolana. Lampa sycza³a w ciszy, w gêstwinie tapet bieg³y tam i z powrotem wymowne spojrzenia, lecia³y szepty jadowitych jêzyków, gzygzaki myœli... TRAKTAT O MANEKINACH Ci¹g dalszy Nastêpnego wieczora ojciec podj¹³ z odnowion¹ swad¹ ciemny i zawi³y swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwija³a siê i zawija³a z wyrafinowan¹ chytroœci¹. W ka¿dej spirali ukryty by³ pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerza³a krêgi jego zmarszczek, które ros³y jak¹œ ogromn¹ wiruj¹c¹ groz¹, uchodz¹c w milcz¹cych wolutach w g³¹b nocy zimowej.--Figury panopticum, moje panie - zacz¹³ on--kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci strze¿cie siê lekko je traktowaæ. Materia nie zna ¿artów. Jest ona zawsze pe³na tragicznej powagi. Kto oœmiela siê myœleæ, ¿e mo¿na igraæ z materi¹, ¿e kszta³towaæ j¹ mo¿na dla ¿artu, ¿e ¿art nie wrasta w ni¹, nie w¿era siê natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie ból, cierpienie g³uche, nie wyzwolone, zakute w materiê cierpienie tej pa³uby, która nie wie, czemu ni¹ jest, czemu musi trwaæ w tej gwa³tem narzuconej formie, bêd¹cej parodi¹? Czy pojmujecie potêgê wyrazu, formy, pozoru, tyrañsk¹ samowolê, z jak¹ rzuca siê on na bezbronn¹ k³odê i opanowuje, jak w³asna, tyrañska, panosz¹ca siê dusza? Nadajecie jakiejœ g³owie z k³aków i p³ótna wyraz gniewu i pozostawiacie j¹ z tym gniewem, z t¹ konwulsj¹, z tym napiêciem raz na zawsze, zamkniêt¹ ze œlep¹ z³oœci¹, dla której nie ma odp³ywu. T³um œmieje siê z tej parodii. P³aczcie, moje panie, nad losem w³asnym, widz¹c nêdzê materii wiêzionej, gnêbionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dok¹d prowadzi ten gest, który jej raz na zawsze nadano. T³um œmieje siê. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajaj¹ce, demiurgiczne okrucieñstwo tego œmiechu? Bo przecie¿ p³akaæ nam, moje panie, trzeba nad losem w³asnym na widok tej nêdzy materii, gwa³conej materii, na której dopuszczono siê strasznego bezprawia. St¹d p³ynie, moje panie, straszny smutek wszystkich b³azeñskich golemów, wszystkich pa³ub, zadumanych tragicznie nad œmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca cesarzowej El¿biety, oto Draga, demoniczna i nieszczêœliwa królowa Serbii, oto genialny m³odzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubi³ nieszczêsny na³óg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w tej pa³ubie naprawdê coœ z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj cieñ jej istoty? To podobieñstwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie pozwala nam pytaæ, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczêœliwy. A jednak to musi byæ ktoœ, moje panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groŸny, ktoœ nieszczêœliwy, ktoœ, co nie s³ysza³ nigdy w swym g³uchym ¿yciu o królowej Dradze... Czy s³yszeliœcie po nocach straszne wycie tych pa³ub woskowych, zamkniêtych w budach jarmarcznych, ¿a³osny chór tych kad³ubów z drzewa i porcelany, wal¹cych piêœciami w œciany swych wiêzieñ? W twarzy mego ojca, rozwichrzonej groz¹ spraw, które wywo³a³ z ciemnoœci, utworzy³ siê wir zmarszczek, lej rosn¹cy w g³¹b, na którego dnie gorza³o groŸne oko prorocze. Broda jego zje¿y³a siê dziwnie, wiechcie i pêdzle w³osów, strzelaj¹ce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa, nastroszy³y siê na swych korzonkach. Tak sta³ drêtwy, z gorej¹cymi oczyma, dr¿¹c od wewnêtrznego wzburzenia, jak automat, który zaci¹³ siê i zatrzyma³ na martwym punkcie. Adela wsta³a z krzes³a i poprosi³a nas o przymkniêcie oczu na to, co siê za chwilê stanie. Potem podesz³a do ojca i z rêkoma na biodrach, przybieraj¹c pozór podkreœlonej stanowczoœci, za¿¹da³a bardzo dobitnie... Panienki siedzia³y sztywno, ze spuszczonymi oczyma, w dziwnej drêtwoœci... TRAKTAT O MANEKINACH Dokoñczenie Któregoœ z nastêpnych wieczorów ojciec mój w te s³owa ci¹gn¹³ dalej sw¹ prelekcjê:--Nie o tych nieporozumieniach ucieleœnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowœci¹gliwoœci--chcia³em mówiæ zapowiadaj¹c m¹ rzecz o manekinach. Mia³em na myœli coœ innego. Tu ojciec mój zacz¹³ budowaæ przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej przez niego „generaiio aequivoca”, jakiegoœ pokolenia istot na wpó³ tylko organicznych, jakiejœ pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów fantastycznej fermentacji materii. By³y to twory podobne z pozoru do istot ¿ywych, do krêgowców, skorupiaków, cz³onkonogów, lecz pozór ten myli³. By³y to w istocie istoty amorfne, bez wewnêtrznej struktury, p³ody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamiêci¹, powtarza z przyzwyczajenia raz przyjête kszta³ty. Skala morfologii, której podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza siê wci¹¿ na ró¿nych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wra¿liwe na bodŸce, a jednak dalekie od prawdziwego ¿ycia--mo¿na by³o otrzymaæ zawieszaj¹c pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej. Koloidy te po kilku dniach formowa³y siê, organizowa³y w pewne zagêszczenia substancji przypominaj¹cej ni¿sze formy fauny. U istot tak powsta³ych mo¿na by³o stwierdziæ proces oddychania, przemianê materii, ale analiza chemiczna nie wykazywa³a w nich nawet œladu po³¹czeñ bia³kowych ani w ogóle zwi¹zków wêgla. Wszelako prymitywne te formy by³y niczym w porównaniu z bogactwem kszta³tów i wspania³oœci pseudofauny i flory, która pojawia siê niekiedy w pewnych œciœle okreœlonych œrodowiskach. Œrodowiskami tymi s¹ stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu ¿ywotów i zdarzeñ--zu¿yte atmosfery, bogate w specyficzne ingrediencje marzeñ ludzkich--rumowiska, obfituj¹ce w humus wspomnieñ, têsknot, ja³owej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja kie³kowa³a szybko i powierzchownie, paso¿ytowa³a obficie i efemerycznie, pêdzi³a krótkotrwa³e generacje, które rozkwita³y raptownie i œwietnie, a¿eby wnet zgasn¹æ i zwiêdn¹æ. Tapety musz¹ byæ w takich mieszkaniach ju¿ bardzo zu¿yte i znudzone nieustann¹ wêdrówk¹ po wszystkich kadencjach rytmów; nic dziwnego, ¿e schodz¹ na manowce dalekich, ryzykownych rojeñ. Rdzeñ mebli, ich substancja musi ju¿ byæ rozluŸniona, zdegenerowana i podleg³a wystêpnym pokusom: wtedy na tej chorej, zmêczonej i zdzicza³ej glebie wykwita, jak piêkna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujaj¹ca pleœñ.--Wiedz¹ panie--mówi³ ojciec mój--¿e w starych mieszkaniach bywaj¹ pokoje, o których siê zapomina. Nie odwiedzane miesi¹cami, wiêdn¹ w opuszczeniu miêdzy starymi murami i zdarza siê, ¿e zasklepiaj¹ siê w sobie, zarastaj¹ ceg³¹ i, raz na zawsze stracone dla naszej pamiêci, powoli trac¹ te¿ sw¹ egzystencjê. Drzwi, prowadz¹ce do nich z jakiegoœ podestu tylnych schodów, mog¹ byæ tak dhigo przeoczane przez domowników, a¿ wrastaj¹, wchodz¹ w œcianê, która zaciera ich œlad w fantastycznym rysunku pêkniêæ i rys.--Wszed³em raz-- mówi³ ojciec mój--wczesnym rankiem na schy³ku zimy, po wielu miesi¹cach nieobecnoœci, do takiego na wpó³ zapomnianego traktu i zdumiony by³em wygl¹dem tych pokojów. Z wszystkich szpar w pod³odze, z wszystkich gzymsów i framug wystrzela³y cienkie pêdy i nape³nia³y szare powietrze migotliw¹ koronk¹ filigranowego listowia, a¿urow¹ gêstwin¹ jakiejœ cieplarni, pe³nej szeptów, lœnieñ, ko³ysañ, jakiejœ fa³szywej i b³ogiej wiosny. Dooko³a ³ó¿ka, pod wieloramienn¹ lamp¹, wzd³u¿ szaf chwia³y siê kêpy delikatnych drzew, rozpryskiwa³y w górze w œwietliste korony, w fontanny koronkowego listowia, bij¹ce a¿ pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kie³kowa³y w tym listowiu ogromne, bia³e i ró¿owe kwiaty, p¹czkowa³y w oczach, buja³y od œrodka ró¿owym mi¹¿szem i przelewa³y siê przez brzegi, gubi¹c p³atki i rozpadaj¹c siê w prêdkim przekwitaniu.--By³em szczêœliwy-- mówi³ mój ojciec--z tego niespodzianego rozkwitu, który nape³ni³ powietrze migotliwym szelestem, ³agodnym szumem, przesypuj¹cym siê jak kolorowe confetti przez cienkie rózgi ga³¹zek. Widzia³em, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela siê i materializuje to pospieszne kwitnienie, przelewanie siê i rozpadanie fantastycznych oleandrów, które nape³ni³y pokój rzadk¹, leniw¹ œnie¿yc¹ wielkich, ró¿owych kiœci kwietnych.--Nim zapad³ wieczór--koñczy³ ojciec--nie by³o ju¿ œladu tego œwietnego rozkwitu. Ca³a z³udna ta fatamorgana by³a tylko mistyfikacj¹, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa siê pod pozór ¿ycia. Ojciec mój by³ dnia tego dziwnie o¿ywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryska³y werw¹ i humorem. Potem, nagle powa¿niej¹c, znów rozpatrywa³ nieskoñczon¹ skalê form i odcieni, jakie przybiera³a wielokszta³tna materia. Fascynowa³y go formy graniczne, w¹tpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrasta³a siê z ust uœpionego na ca³y stó³, nape³nia³a ca³y pokój, jako bujaj¹ca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu cia³a i ducha.-- Kto wie--mówi³--ile jest cierpi¹cych, okaleczonych, fragmentarycznych postaci ¿ycia, jak sztucznie sklecone, gwoŸdziami na gwa³t zbite ¿ycie szaf i sto³ów, ukrzy¿owanego drzewa, cichych mêczenników okrutnej pomys³owoœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidz¹cych siê ras drzewa, skucie ich w jedn¹ nieszczêœliw¹ osobowoœæ. Ile starej, m¹drej mêki jest w bejcowanych s³ojach, ¿y³ach i fladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane, wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca, gdy to mówi³, rozesz³a siê zamyœlon¹ lineatur¹ zmarszczek, sta³a siê podobna do sêków i s³ojów starej deski, z której zheblowano wszystkie wspomnienia. Przez chwilê myœleliœmy, ¿e ojciec popadnie w stan drêtwoty, który nawiedza³ go czasem, ale ockn¹³ siê nagle, opamiêta³ i tak ci¹gn¹³ dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamowa³y swych umar³ych. W œciany ich mieszkañ by³y wprawione, wmurowane cia³a, twarze: w salonie sta³ ojciec--wypchany, wygarbowana ¿ona-nieboszczka by³a dywanem pod sto³em. Zna³em pewnego kapitana, który mia³ w swej kajucie lampê-meluzynê, zrobion¹ przez malajskich balsamistów z jego zamordowanej kochanki. Na g³owie mia³a ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty g³owa ta, rozpiêta miêdzy ga³êziami rogów u stropu, powoli otwiera³a rzêsy oczu; na rozchylonych ustach lœni³a b³onka œliny, pêkaj¹ca od cichego szeptu. G³owonogi, ¿ó³wie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i paj¹ki, przebiera³y w tej ciszy bez koñca nogami, sz³y i sz³y na miejscu... Twarz mojego ojca przybra³a naraz wyraz troski i smutku, gdy myœli jego na drogach nie wiedzieæ jakich asocjacji przesz³y do nowych przyk³adów:--Czy mam przemilczeæ--mówi³ przyciszonym g³osem--¿e brat mój na skutek d³ugiej i nieuleczalnej choroby zamieni³ siê stopniowo w zwój kiszek gumowych, ¿e biedna moja kuzynka dniem i noc¹ nosi³a go w poduszkach, nuc¹c nieszczêœliwemu stworzeniu nieskoñczone ko³ysanki nocy zimowych? Czy mo¿e byæ coœ smutniejszego ni¿ cz³owiek zamieniony w kiszkê hegarow¹? Co za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuæ, co za rozwianie wszystkich nadziei, wi¹zanych z obiecuj¹cym m³odzieñcem! A jednak wierna mi³oœæ biednej kuzynki towarzyszy³a mu i w tej przemianie. - Ach! nie mogê ju¿ d³u¿ej, nie mogê tego s³uchaæ!--jêknê³a Polda przechylaj¹c siê na krzeœle.--Ucisz go, Adelo... Dziewczêta wsta³y, Adela podesz³a do ojca i wyci¹gniêtym palcem uczyni³a ruch zaznaczaj¹cy ³askotanie. Ojciec stropi³ siê, zamilk³ i zacz¹³, pe³en przera¿enia, cofaæ siê ty³em przed kiwaj¹cym siê palcem Adeli. Ta sz³a za nim ci¹gle, gro¿¹c mu jadowicie palcem, i wypiera³a go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnê³a przeci¹gaj¹c siê. Obie z Pold¹, wsparte o siebie ramionami, spojrza³y sobie w oczy z uœmiechem. NEMROD Ca³y sierpieñ owego roku przebawi³em siê z ma³ym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalaz³ siê na pod³odze naszej kuchni, niedo³ê¿ny i piszcz¹cy, pachn¹cy jeszcze mlekiem i niemowlêctwem, z nie uformowanym, okr¹g³awym, dr¿¹cym ³ebkiem, z ³apkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejsz¹, miêciutk¹ sierœci¹. Od pierwszego wejrzenia zdoby³a sobie ta kruszynka ¿ycia ca³y zachwyt, ca³y entuzjazm ch³opiêcej duszy. Z jakiego nieba spad³ tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiêkniejszych zabawek? ¯e te¿ stare, zgo³a nieinteresuj¹ce pomywaczki wpadaj¹ niekiedy na tak œwietne pomys³y i przynosz¹ z przedmieœcia--o ca³kiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie--takiego oto pieska do naszej kuchni! Ach! by³o siê jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego ³ona snu, a ju¿ to szczêœcie ziœci³o siê, ju¿ czeka³o na nas, niedo³ê¿nie le¿¹ce na ch³odnej pod³odze kuchni, nie docenione przez Adelê i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wczeœniej! Talerzyk mleka na pod³odze œwiadczy³ o macierzyñskich impulsach Adeli, œwiadczy³ niestety tak¿e i o chwilach przesz³oœci, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyñstwa, w których nie bra³em udzia³u. Ale przede mn¹ le¿a³a jeszcze ca³a przysz³oœæ. Jaki¿ bezmiar doœwiadczeñ, eksperymentów, odkryæ otwiera³ siê teraz! Sekret ¿ycia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, porêczniejszej i zabawkowej formy ods³ania³a siê tu nienasyconej ciekawoœci. By³o to nadwyraz interesuj¹ce, mieæ na w³asnoœæ tak¹ odrobinkê ¿ycia, tak¹ cz¹steczkê wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budz¹cej nieskoñczon¹ ciekawoœæ i respekt sekretny sw¹ obcoœci¹, niespodzian¹ transpozycj¹ tego samego w¹tku ¿ycia, który i w nas by³, na formê od naszej odmienn¹, zwierzêc¹. Zwierzêta! cel nienasyconej ciekawoœci, egzemplifikacje zagadki ¿ycia, jakby stworzone po to, by cz³owiekowi pokazaæ cz³owieka, rozk³adaj¹c jego bogactwo i komplikacjê na tysi¹c kalejdoskopowych mo¿liwoœci, ka¿d¹ doprowadzon¹ do jakiegoœ paradoksalnego krañca, do jakiejœ wybuja³oœci pe³nej charakteru. Nieobci¹¿one splotem egzotycznych interesów, m¹c¹cych stosunki miêdzyludzkie, otwiera³o siê serce pe³ne sympatii dla obcych emanacji wiecznego ¿ycia, pe³ne mi³osnej wspó³pracuj¹cej ciekawoœci, która by³a zamaskowanym g³osem samopoznania. Piesek by³ aksamitny, ciep³y i pulsuj¹cy ma³ym, pospiesznym sercem. Mia³ dwa miêkkie p³atki uszu, niebieskawe, mêtne oczka, ró¿owy pyszczek, do którego mo¿na by³o w³o¿yæ palec bez ¿adnego niebezpieczeñstwa, ³apki delikatne i niewinne, z wzruszaj¹c¹, ró¿ow¹ brodaweczk¹ z ty³u, nad stopami przednich nóg. W³azi³ nimi do miski z mlekiem, ¿ar³oczny i niecierpliwy, ch³epc¹cy napój ró¿owym jêzyczkiem, a¿eby po nasyceniu siê podnieœæ ¿a³oœnie ma³¹ mordkê z kropl¹ mleka na brodzie i wycofaæ siê niedo³ê¿nie z k¹pieli mlecznej. Chód jego by³ niezgrabnym toczeniem siê, bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linii trochê pijanej i chwiejnej. Dominant¹ jego nastroju by³a jakaœ nieokreœlona i zasadnicza ¿a³oœæ, sieroctwo i bezradnoœæ--niezdolnoœæ do zape³nienia czymœ pustki ¿ycia pomiêdzy sensacjami posi³ków. Objawia³o siê to bezplanowoœci¹ i niekonsekwencj¹ ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z ¿a³osnym skomleniem i niemo¿noœci¹ znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w g³êbi snu, w którym potrzebê oparcia siê i przytulenia zaspokajaæ musia³ u¿ywaj¹c do tego w³asnej swej osoby, zwiniêtej w k³êbek dr¿¹cy--towarzyszy³o mu poczucie osamotnienia i bezdomnoœci. Ach, ¿ycie--m³ode i w¹t³e ¿ycie, wypuszczone z zaufanej ciemnoœci, z przytulnego ciep³a ³ona macierzystego w wielki i obcy, œwietlany œwiat, jak¿e kurczy siê ono i cofa, jak wzdraga siê zaakceptowaæ tê imprezê, któr¹ mu proponuj¹-- pe³ne awersji i zniechêcenia! Lecz zwolna ma³y Nemrod (otrzyma³ by³ to dumne i wojownicze imiê) zaczyna smakowaæ w ¿yciu. Wy³¹czne opanowanie obrazem macierzystej prajedni ustêpuje urokowi wieloœci. Œwiat zaczyna nañ nastawiaæ pu³apki: nieznany a czaruj¹cy smak ró¿nych pokarmów, czworobok porannego s³oñca na pod³odze, na którym tak dobrze jest po³o¿yæ siê, ruchy w³asnych cz³onków, w³asne ³apki, ogonek, figlarnie wyzywaj¹cy do zabawy z samym sob¹, pieszczoty rêki ludzkiej, pod którymi zwolna dojrzewa pewna swawolnoœæ, weso³oœæ rozpieraj¹ca cia³o i rodz¹ca potrzebê zgo³a nowych, gwa³townych i ryzykownych ruchów--wszystko to przekupuje, przekonywa i zachêca do przyjêcia, do pogodzenia siê z eksperymentem ¿ycia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieæ, ¿e to, co mu siê tu podsuwa, mimo pozorów nowoœci jest w gruncie rzeczy czymœ, co ju¿ by³o--by³o wiele razy--nieskoñczenie wiele razy. Jego cia³o poznaje sytuacje, wra¿enia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go zbytnio. W obliczu ka¿dej nowej sytuacji daje nura w swoj¹ pamiêæ, w g³êbok¹ pamiêæ cia³a, i szuka omackiem, gor¹czkowo--i bywa, ¿e znajduje w sobie odpowiedni¹ reakcjê ju¿ gotow¹: m¹droœæ pokoleñ, z³o¿on¹ w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieœ czyny, decyzje, o których sam nie wiedzia³, ¿e ju¿ w nim dojrza³y, ¿e czeka³y na to, by wyskoczyæ. Sceneria jego m³odego ¿ycia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze œcierkami o skomplikowanej i intryguj¹cej woni, z k³apaniem pantofli Adeli, z jej ha³aœliwym krz¹taniem siê--nie straszy go wiêcej. Przywyk³ uwa¿aæ j¹ za swoj¹ domenê, zadomowi³ siê w niej i pocz¹³ rozwijaæ w stosunku do niej niejasne poczucie przynale¿noœci, ojczyzny. Chyba ¿e niespodzianie spada³ nañ kataklizm w postaci szorowania pod³ogi-- obalenie praw natury, chlusty ciep³ego ³ugu, podmywaj¹ce wszystkie meble, i groŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeñstwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma le¿y cicho w k¹cie, schn¹ca pod³oga pachnie mi³o mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych normalnych praw i do swobody na terenie w³asnym, czuje ¿yw¹ ochotê chwytaæ zêbami stary koc na pod³odze i targaæ nim z ca³ej si³y na prawo i lewo. Pacyfikacja ¿ywio³ów nape³nia go niewymown¹ radoœci¹. Wtem staje jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa siê czarna maszkara, potwór sun¹cy szybko na prêcikach wielu pogmatwanych nóg. Do g³êbi wstrz¹œniêty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœnym kursem b³yszcz¹cego owada, œledz¹c w napiêciu ten p³aski, bezg³owy i œlepy kad³ub, niesiony niesamowit¹ ruchliwoœci¹ pajêczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera, coœ dojrzewa, pêcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiœ gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i po³¹czony z dreszczem si³y, samopoczucia, agresywnoœci. I nagle opada na przednie ³apki i wyrzuca z siebie g³os, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, ca³kiem niepodobny do zwyk³ego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który siê co chwila wykoleja. Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nag³ego natchnienia zrodzonym jêzyku. W kategoriach umys³u karakoniego nie ma miejsca na tê tyradê i owad odbywa dalej sw¹ skoœn¹ turê ku k¹towi pokoju, wœród ruchów uœwiêconych odwiecznym karakonim rytua³em. Wszelako uczucia nienawiœci nie maj¹ jeszcze trwa³oœci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radoœæ ¿ycia przeistacza ka¿de uczucie w weso³oœæ. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmieni³ siê niepostrze¿enie, sta³o siê ono swoj¹ w³asn¹ parodi¹--pragn¹c w gruncie rzeczy wys³owiæ niewymown¹ udatnoœæ tej œwietnej imprezy ¿ycia, pe³nej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i point. PAN W k¹cie miêdzy tylnymi œcianami szop i przybudówek by³ zau³ek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamkniêta miêdzy komorê, wychodek i tyln¹ œcianê kurnika--g³ucha zatoka, poza któr¹ nie by³o ju¿ wyjœcia. By³ to najdalszy przyl¹dek, Gibraltar tego podwórza, bij¹cy rozpaczliwie g³ow¹ w œlepy parkan z poziomych desek, zamykaj¹c¹ i ostateczn¹ œcianê tego œwiata. Spod jego omszonych dyli wycieka³a stru¿ka czarnej, œmierdz¹cej wody, ¿y³a gnij¹cego, t³ustego b³ota, nigdy nie wysychaj¹ca - jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadza³a w œwiat. Ale rozpacz smrodliwego zau³ka tak d³ugo bi³a g³ow¹ w tê zaporê, a¿ rozluŸni³a jedn¹ z poziomych, potê¿nych desek. My, ch³opcy, dokonaliœmy reszty i wywa¿yli, wysunêli ciê¿k¹ omsza³¹ deskê z osady. Tak zrobiliœmy wy³om, otworzyliœmy okno na s³oñce. Stan¹wszy nog¹ na desce, rzuconej jak most przez ka³u¿ê, móg³ wiêzieñ podwórza w poziomej pozycji przecisn¹æ siê przez szparê, która wypuszcza³a go w nowy, przewiewny i rozleg³y œwiat. By³ tam wielki, zdzicza³y stary ogród. Wysokie grusze, roz³o¿yste jab³onie ros³y tu z rzadka potê¿nymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipi¹c¹ siatk¹ bia³awych po³ysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywa³a puszystym ko¿uchem falisty teren. By³y tam zwyk³e, trawiaste ŸdŸb³a ³¹kowe z pierzastymi kitami k³osów; by³y delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i œlepych pokrzyw, pachn¹ce miêt¹; ³ykowate, b³yszcz¹ce babki, nakrapiane rdz¹, wystrzelaj¹ce kiœæmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, spl¹tane i puszyste, przepojone by³o ³agodnym powietrzem, podbite b³êkitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy siê le¿a³o w trawie, by³o siê przykrytym ca³¹ b³êkitn¹ geografi¹ ob³oków i p³yn¹cych kontynentów, oddycha³o siê ca³¹ rozleg³¹ map¹ niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœcie i pêdy pokry³y siê delikatnymi w³oskami, miêkkim nalotem puchu, szorstk¹ szczecin¹ haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przep³ywów tlenu. Ten nalot delikatny i bia³awy spokrewnia³ liœcie z atmosfer¹, dawa³ im srebrzysty, szary po³ysk fal powietrznych, cienistych zadumañ miêdzy dwoma b³yskami s³oñca. A jedna z tych roœlin, ¿ó³ta i pe³na mlecznego soku w bladych ³odygach, nadêta powietrzem, pêdzi³a ze swych pustych pêdów ju¿ samo powietrze, sam puch w kszta³cie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsi¹kaj¹cych bezg³oœnie w b³êkitn¹ ciszê. Ogród by³ rozleg³y i rozga³êziony kilku odnogami i mia³ ró¿ne strefy i klimaty. W jednej stronie by³ otwarty, pe³en mleka niebios i powietrza, i tam podœciela³ niebu co najmiêksz¹, najdelikatniejsz¹, najpuszystsz¹ zieleñ. Ale w miarê jak opada³ w g³¹b d³ugiej odnogi i zanurza³ siê w cieñ miêdzy tyln¹ œcianê opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraŸnie pochmurnia³, stawa³ siê opryskliwy i niedba³y, zapuszcza³ siê dziko i niechlujnie, sro¿y³ siê pokrzywami, zje¿a³ bodiakami, parszywia³ chwastem wszelkim, a¿ w samym koñcu miêdzy œcianami, w szerokiej prostok¹tnej zatoce traci³ wszelk¹ miarê i wpada³ w sza³. Tam to nie by³ ju¿ sad, tylko paroksyzm szaleñstwa, wybuch wœciek³oœci, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, daj¹c upust swej pasji, panoszy³y siê puste, zdzicza³e kapusty ³opuchów--ogromne wiedŸmy, rozdziewaj¹ce siê w bia³y dzieñ ze swych szerokich spódnic, zrzucaj¹c je z siebie, spódnica za spódnic¹, a¿ ich wzdête, szelestne, dziurawe ³achmany oszala³ymi p³atami grzeba³y pod sob¹ k³ótliwe to plemiê bêkarcie. A ¿ar³oczne spódnice puch³y i rozpycha³y siê, piêtrzy³y siê jedne na drugich, rozpiera³y i nakrywa³y wzajem, rosn¹c razem wzdêt¹ mas¹ blach listnych, a¿ pod niski okap stodo³y. Tam to by³o, gdziem go ujrza³ jedyny raz w ¿yciu, o nieprzytomnej od ¿aru godzinie po³udnia. By³a to chwila, kiedy czas, oszala³y i dziki, wy³amuje siê z kieratu zdarzeñ i jak zbieg³y w³óczêga pêdzi z krzykiem na prze³aj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, roœnie bez miary i rachuby na ca³ej przestrzeni, roœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w nieznan¹ dymensjê, w ob³êd. O tej godzinie opanowywa³ mnie sza³ ³owienia motyli, pasja œcigania tych migoc¹cych plamek, tych b³êdnych, bia³ych p³atków, trzês¹cych siê w rozognionym powietrzu niedo³ê¿nym gzygzakiem. I zdarzy³o siê wówczas, ¿e któraœ z tych jaskrawych plamek rozpad³a siê w locie na dwie, potem na trzy--i ten drgaj¹cy, oœlepiaj¹co bia³y trójpunkt wiód³ mnie, jak b³êdny ognik, przez sza³ bodiaków, pal¹cych siê w s³oñcu. Dopiero na granicy ³opuchów zatrzyma³em siê, nie œmiej¹c siê pogr¹¿yæ w to g³uche zapadlisko. Wtedy nagle ujrza³em go. Zanurzony po pachy w ³opuchach, kuca³ przede mn¹. Widzia³em jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzêp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedzia³ tak--z barami jakby wielkim ciê¿arem zgarbionymi. Cia³o jego dysza³o z natê¿enia, a z miedzianej, b³yszcz¹cej w s³oñcu twarzy la³ siê pot. Nieruchomy, zdawa³ siê ciê¿ko pracowaæ, mocowaæ siê bez ruchu z jakimœ ogromnym brzemieniem. Sta³em, przygwo¿d¿ony jego wzrokiem, który mnie uj¹³ jakby w kleszcze. By³a to twarz w³óczêgi lub pijaka. Wiecheæ brudnych k³aków wichrzy³ siê nad czo³em wysokim i wypuk³ym jak bu³a kamienna, utoczona przez rzekê. Ale czo³o to by³o skrêcone w g³êbokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy pal¹cy ¿ar s³oñca, czy nadludzkie natê¿enie wkrêci³o siê tak w tê twarz i napiê³o rysy do pêkniêcia. Czarne oczy wbi³y siê we mnie z natê¿eniem najwy¿szej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzy³y na mnie i nie patrzy³y, widzia³y mnie i nie widzia³y wcale. By³y to pêkaj¹ce ga³ki, wytê¿one najwy¿szym uniesieniem bólu albo dzik¹ rozkosz¹ natchnienia. I nagle z tych rysów, naci¹gniêtych do pêkniêcia, wyboczy³ siê jakiœ straszny, za³amany cierpieniem grymas i ten grymas rós³, bra³ w siebie tamten ob³êd i natchnienie, pêcznia³ nim, wybacza³ siê coraz bardziej, a¿ wy³ama³ siê rycz¹cym, charcz¹cym kaszlem œmiechu. Do g³êbi wstrz¹œniêty, widzia³em, jak hucz¹c œmiechem z potê¿nych piersi, dŸwign¹³ siê powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rêkoma w opadaj¹cych ³achmanach spodni, ucieka³, cz³api¹c przez ³opoc¹ce blachy ³opuchów, wielkimi skokami--Pan bez fletu, cofaj¹cy siê w pop³ochu do swych ojczystych kniei. PAN KAROL Po po³udniu w sobotê mój wuj, Karol, wdowiec s³omiany, wybiera³ siê pieszo do letniska, oddalonego o godzinê drogi od miasta, do ¿ony i dzieci, które tam na wywczasach bawi³y. Od czasu wyjazdu ¿ony mieszkanie by³o nie sprz¹tane, ³ó¿ko nie zaœcielane nigdy. Pan Karol przychodzi³ do mieszkania póŸn¹ noc¹, sponiewierany, spustoszony przez nocne pohulanki, przez które go wlok³y te dni upalne i puste. Zmiêta, ch³odna, dziko rozrzucona poœciel by³a dlañ wówczas jak¹œ b³og¹ przystani¹, wysp¹ zbawcz¹, do której przypada³ ostatkiem si³ jak rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w ciemnoœci zapada³ siê gdzieœ miêdzy bia³awe chmury, pasma i zwa³y ch³odnego pierza i spa³ tak w niewiadomym kierunku, na wspak, g³ow¹ na dó³, wbity ciemieniem w puszysty mi¹¿sz poœcieli, jak gdyby chcia³ we œnie przewierciæ, przewêdrowaæ na wskroœ te rosn¹ce noc¹, potê¿ne masywy pierzyn. Walczy³ we œnie z t¹ poœciel¹, jak p³ywak z wod¹, ugniata³ j¹ i miesi³ cia³em, jak ogromn¹ dzie¿ê ciasta, w któr¹ siê zapada³, i budzi³ siê o szarym œwicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu poœcieli, którego zmóc nie móg³ w ciê¿kich zapasach nocnych. Tak na wpó³ wyrzucony z toni snu, wisia³ przez chwilê nieprzytomny na krawêdzi nocy, chwytaj¹c piersiami powietrze, a poœciel ros³a doko³a niego, puch³a i nakisa³a--i zarasta³a go znowu zwa³em ciê¿kiego, bia³awego ciasta. Spa³ tak do póŸnego przedpo³udnia, podczas gdy poduszki uk³ada³y siê w wielk¹, bia³¹, p³ask¹ równinê, po której wêdrowa³ uspokojony sen jego. Tymi bia³ymi goœciñcami powraca³ powoli do siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwiera³ oczy, jak œpi¹cy pasa¿er, gdy poci¹g zatrzymuje siê na stacji. W pokoju panowa³ odsta³y pó³mrok z osadem wielu dni samotnoœci i ciszy. Tylko okno kipia³o od rannego rojowiska much i story p³onê³y jaskrawo. Pan Karol wyziewa³ ze swego cia³a, z g³êbi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie chwyta³o go tak konwulsyjnie, jak gdyby chcia³o go odwróciæ na nice. Tak wyrzuca³ z siebie ten piasek, te ciê¿ary--nie strawione restancje dnia wczorajszego. Ul¿ywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wci¹ga³ do notesu wydatki, kalkulowa³, oblicza³ i marzy³. Potem le¿a³ d³ugo nieruchomy, z szklanymi oczyma, które by³y koloru wody, wypuk³e i wilgotne. W wodnistym pó³mroku pokoju, rozjaœnionym refleksem dnia upalnego za storami, oczy jego jak maleñkie lusterka odbija³y wszystkie b³yszcz¹ce przedmioty: bia³e plamy s³oñca w szparach okna, z³oty prostok¹t stor, i powtarza³y, jak kropla wody, ca³y pokój z cisz¹ dywanów i pustych krzese³. Tymczasem dzieñ za storami hucza³ coraz p³omienniej bzykaniem much oszala³ych od s³oñca. Okno nie mog³o pomieœciæ tego bia³ego po¿aru i story omdlewa³y od jasnych falowañ. Wtedy wywleka³ siê z poœcieli i siedzia³ jeszcze jakiœ czas na ³ó¿ku, stêkaj¹c bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie cia³o zaczyna³o sk³aniaæ siê do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewaj¹cym t³uszczem, znêkanym od nadu¿yæ p³ciowych, ale wci¹¿ wzbieraj¹cym bujnymi sokami, zdawa³ siê teraz zwolna dojrzewaæ w tej ciszy jego przysz³y los. Gdy tak siedzia³ w bezmyœlnym, wegetatywnym os³upieniu, ca³y zamieniony w kr¹¿enie, w respiracjê, w g³êbokie pulsowanie soków, ros³a w g³êbi jego cia³a, spoconego i pokrytego w³osem w rozlicznych miejscach, jakaœ niewiadoma, nie sformu³owana przysz³oœæ, niby potworna naroœl, wyrastaj¹ca fantastycznie w nieznan¹ dymensjê. Nie przera¿a³ siê jej, gdy¿ czu³ ju¿ swoj¹ to¿samoœæ z tym niewiadomym a ogromnym, które mia³o nadejœæ, i rós³ razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrêtwia³y spokojn¹ groz¹, odpoznaj¹c przysz³ego siebie w tych kolosalnych wykwitach, w tych fantastycznych spiêtrzeniach, które przed jego wzrokiem wewnêtrznym dojrzewa³y. Jedno jego oko lekko wtedy zbacza³o na zewn¹trz, jak gdyby odchodzi³o w inny wymiar. Potem z tych bezmyœlnych otumanieni z tych zatraconych dali powraca³ znów do siebie i do chwili; widzia³ swe stopy na dywanie, t³uste i delikatne jak u kobiety, i powoli wyjmowa³ z³ote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szed³ do kuchni i znajdowa³ tam w cienistym k¹cie wiaderko z wod¹, kr¹¿ek cichego, czujnego zwierciad³a, które nañ tam czeka³o--jedyna ¿ywa i wiedz¹ca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewa³ do miednicy wody i kosztowa³ skór¹ jej m³odej i odsta³ej, s³odkawej mokroœci. D³ugo i starannie robi³ toaletê, nie spiesz¹c siê i w³¹czaj¹c pauzy miêdzy poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie uznawa³o go, te meble i œciany œledzi³y za nim z milcz¹c¹ krytyk¹. Czu³ siê, wchodz¹c w ich ciszê, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym królestwie, w którym p³yn¹³ inny, odrêbny czas. Otwieraj¹c w³asne szuflady, mia³ uczucie z³odzieja i chodzi³ mimo woli na palcach, boj¹c siê obudziæ ha³aœliwe i nadmierne echo, czekaj¹ce dra¿liwie na najl¿ejsz¹ przyczynê, by wybuchn¹æ. A gdy wreszcie, id¹c cicho od szafy do szafy, znajdowa³ kawa³ek po kawa³ku wszystko potrzebne i koñczy³ toaletê wœród tych mebli, które tolerowa³y go w milczeniu, z nieobecn¹ min¹, i wreszcie by³ gotów, to stoj¹c na odejœciu z kapeluszem w rêku, czu³ siê za¿enowany, ¿e i w ostatniej chwili nie móg³ znaleŸæ s³owa, które by rozwi¹za³o to wrogie milczenie, i odchodzi³ ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze spuszczon¹ g³ow¹--gdy w przeciwn¹ stronê oddala³ siê tymczasem bez poœpiechu--w g³¹b zwierciad³a--ktoœ odwrócony na zawsze plecami--przez pust¹ amfiladê pokojów, które nie istnia³y. SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujêtych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawêdzie zmierzchów, gdy miasto rozga³êzia³o siê coraz g³êbiej w labirynty zimowych nocy, z trudem przywo³ywane przez krótki œwit do opamiêtania, do powrotu-- ojciec mój by³ ju¿ zatracony, zaprzedany, zaprzysiê¿ony tamtej sferze. Twarz jego i g³owa zarasta³y wówczas bujnie i dziko siwym w³osem, stercz¹cym nieregularnie wiechciami, szczecinami, d³ugimi pêdzlami, strzelaj¹cymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawa³o jego fizjonomii wygl¹d starego, nastroszonego lisa. Wêch jego i s³uch zaostrza³ siê niepomiernie i znaæ by³o po grze jego milcz¹cej i napiêtej twarzy, ¿e za poœrednictwem tych zmys³ów pozostaje on w ci¹g³ym kontakcie z niewidzialnym œwiatem ciemnych zakamarków, dziur mysich, zmursza³ych przestrzeni pustych pod pod³og¹ i kana³ów kominowych. Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypi¹ce ¿ycie pod³ogi mia³y w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i wspó³spiskowca. Absorbowa³o go to w tym stopniu, ¿e pogr¹¿a³ siê zupe³nie w tej niedostêpnej dla nas sferze, z której nie próbowa³ zdawaæ nam sprawy. Nieraz musia³ strzepywaæ palcami i œmiaæ siê cicho do siebie samego, gdy te wybryki niewidzialnej sfery stawa³y siê zbyt absurdalne; porozumiewa³ siê wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który równie¿ wtajemniczony w ten œwiat, podnosi³ sw¹ cyniczn¹, zimn¹, porysowan¹ prêgami twarz, mru¿¹c z nudów i obojêtnoœci skoœne szparki oczu. Zdarza³o siê podczas obiadu, ¿e wœród jedzenia odk³ada³ nagle nó¿ i widelec i z serwet¹ zawi¹zan¹ pod szyj¹ podnosi³ siê kocim ruchem, skrada³ na brzuœcach palców do drzwi s¹siedniego, pustego pokoju i z najwiêksz¹ ostro¿noœci¹ zagl¹da³ przez dziurkê od klucza. Potem wraca³ do sto³u, jakby zawstydzony, z zak³opotanym uœmiechem, wœród mrukniêæ i niewyraŸnych mamrotañ, odnosz¹cych siê do wewnêtrznego monologu, w którym by³ pogr¹¿ony. A¿eby mu sprawiæ pewn¹ dystrakcjê i oderwaæ go od chorobliwych dociekañ, wyci¹ga³a go matka na wieczorne spacery, na które szed³, milcz¹c, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz nawet poszliœmy do teatru. ZnaleŸliœmy siê znowu w tej wielkiej, Ÿle oœwietlonej i brudnej sali, pe³nej sennego gwaru ludzkiego i bez³adnego zamêtu. Ale gdy przebrnêliœmy przez ci¿bê ludzk¹, wynurzy³a siê przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiegoœ innego firmamentu. Wielkie, malowane maski ró¿owe, z wydêtymi policzkami, nurza³y siê w ogromnym p³óciennym przestworzu. To sztuczne niebo szerzy³o siê i p³ynê³o wzd³u¿ i w poprzek, wzbieraj¹c ogromnym tchem patosu i wielkich gestów, atmosfer¹ tego œwiata sztucznego i pe³nego blasku, który budowa³ siê tam, na dudni¹cych rusztowaniach sceny. Dreszcz p³yn¹cy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego p³ótna, od którego ros³y i o¿ywa³y maski, zdradza³ iluzorycznoœæ tego firmamentu, sprawia³ to drganie rzeczywistoœci, które w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski trzepota³y czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szepta³y coœ bezg³oœnie i wiedzia³em, ¿e przyjdzie chwila, kiedy napiêcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pêknie naprawdê, uniesie siê i uka¿e rzeczy nies³ychane i olœniewaj¹ce. Lecz nie by³o mi dane doczekaæ tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zacz¹³ zdradzaæ pewne oznaki zaniepokojenia, chwyta³ siê za kieszenie i wreszcie oœwiadczy³, ¿e zapomnia³ portfelu z pieniêdzmi i wa¿nymi dokumentami. Po krótkiej naradzie z matk¹, w której uczciwoœæ Adeli zosta³a poddana pospiesznej, rycza³towej ocenie, zaproponowano mi, ¿ebym wyruszy³ do domu na poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczêcia widowiska by³o jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoœci mog³em na czas powróciæ. Wyszed³em w noc zimow¹, kolorow¹ od iluminacji nieba. By³a to jedna z tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozleg³y i rozga³êziony, jakby rozpad³ siê, roz³ama³ i podzieli³ na labirynt odrêbnych niebios, wystarczaj¹cych do obdzielenia ca³ego miesi¹ca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawa³ów. Jest lekkomyœlnoœci¹ nie do darowania wysy³aæ w tak¹ noc m³odego ch³opca z misj¹ wa¿n¹ i piln¹, albowiem w jej pó³œwietle zwielokrotniaj¹ siê, pl¹cz¹ i wymieniaj¹ jedne z drugimi ulice. Otwieraj¹ siê w g³êbi miasta, ¿eby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice k³amliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraŸnia wytwarza z³udne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice maj¹ swe miejsce i nazwê, a noc w niewyczerpanej swej p³odnoœci nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczaæ wci¹¿ nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynaj¹ siê zazwyczaj niewinnie od chêtki skrócenia sobie drogi, u¿ycia niezwyk³ego lub prêdszego przejœcia. Powstaj¹ ponêtne kombinacje przeciêcia zawi³ej wêdrówki jak¹œ nie wypróbowan¹ przecznic¹. Ale tym razem zaczê³o siê inaczej. Uszed³szy parê kroków, spostrzeg³em, ¿e jestem bez p³aszcza. Chcia³em zawróciæ, lecz po chwili wyda³o mi siê to niepotrzebn¹ strat¹ czasu, gdy¿ noc nie by³a wcale zimna, przeciwnie - po¿y³kowana strugami dziwnego ciep³a, tchnieniami jakiejœ fa³szywej wiosny. Œnieg skurczy³ siê w baranki bia³e, w niewinne i s³odkie runo, które pachnia³o fio³kami. W takie same baranki rozpuœci³o siê niebo, w którym ksiê¿yc dwoi³ siê i troi³, demonstruj¹c w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obna¿a³o tego dnia wewnêtrzn¹ sw¹ konstrukcjê w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazuj¹cych spirale i s³oje œwiat³a, przekroje seledynowych bry³ nocy, plazmê przestworzy, tkankê rojeñ nocnych. W tak¹ noc nie podobna iœæ Podwalem ani ¿adn¹ inn¹ z ciemnych ulic, które s¹ odwrotn¹ stron¹, niejako podszewk¹ czterech linij rynku, i nie przypomnieæ sobie, ¿e o tej póŸnej porze bywaj¹ czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nêc¹cych sklepów, o których zapomina siê w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi s¹ wy³o¿one. Te prawdziwie szlachetne handle, w póŸn¹ noc otwarte, by³y zawsze przedmiotem moich gor¹cych marzeñ. S³abo oœwietlone, ciemne i uroczyste ich wnêtrza pachnia³y g³êbokim zapachem farb, laku, kadzid³a, aromatem dalekich krajów i rzadkich materia³ów. Mog³eœ tam znaleŸæ ognie bengalskie, szkatu³ki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chiñskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, ¿ywe salamandry i bazyliszki, korzeñ Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksi¹¿ki, stare folianty pe³ne przedziwnych rycin i oszo³amiaj¹cych historyj. Pamiêtam tych starych i pe³nych godnoœci kupców, którzy obs³ugiwali klientów ze spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pe³ni byli m¹droœci i wyrozumienia dla ich najtajniejszych ¿yczeñ. Ale nade wszystko by³a tam jedna ksiêgarnia, w której raz ogl¹da³em rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmuj¹c zas³onê z tajemnic drêcz¹cych i upojnych. Tak rzadko zdarza³a siê sposobnoœæ odwiedzania tych sklepów-- i w dodatku z ma³¹, lecz wystarczaj¹c¹ sum¹ pieniêdzy w kieszeni. Nie mo¿na by³o pomin¹æ tej okazji mimo wa¿noœci misji powierzonej naszej gorliwoœci. Trzeba siê by³o zapuœciæ wed³ug mego obliczenia w boczn¹ uliczkê, min¹æ dwie albo trzy przecznice, a¿eby osi¹gn¹æ ulicê nocnych sklepów. To oddala³o mnie od celu, ale mo¿na by³o nadrobiæ spóŸnienie, wracaj¹c drog¹ na ¯upy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skrêci³em w wiadom¹ mi ulicê i lecia³em wiêcej, ani¿eli szed³em, bacz¹c, by nie zmyliæ drogi. Tak min¹³em ju¿ trzeci¹ czy czwart¹ przecznicê, a upragnionej ulicy wci¹¿ nie by³o. W dodatku nawet konfiguracja ulic nie odpowiada³a oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani œladu. Szed³em ulic¹, której domy nie mia³y nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamkniête, œlepe odblaskiem ksiê¿yca. Po drugiej stronie tych domów musi prowadziæ w³aœciwa ulica, od której te domy s¹ dostêpne--myœla³em sobie. Z niepokojem przyspiesza³em kroku, rezygnuj¹c w duchu z myœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostaæ siê st¹d prêdko w znane okolice miasta. Zbli¿a³em siê do wylotu, pe³en niepokoju, gdzie te¿ ona mnie wyprowadzi. Wyszed³em na szeroki, rzadko zabudowany goœciniec, bardzo d³ugi i prosty. Owia³ mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Sta³y tam przy ulicy albo w g³êbi ogrodów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach miêdzy nimi widnia³y parki i mury sadów. Obraz przypomina³ z daleka ulicê Leszniañsk¹ w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach. Œwiat³o ksiê¿yca, rozpuszczone w tysi¹cznych barankach, w ³uskach srebrnych na niebie, by³o blade i tak jasne jak w dzieñ--tylko parki i ogrody czernia³y w tym srebrnym krajobrazie. Przyjrzawszy siê bacznie jednemu z budynków, doszed³em do przekonania, ¿e mam przed sob¹ tyln¹ i nigdy nie widzian¹ stronê gmachu gimnazjalnego. W³aœnie dochodzi³em do bramy, która ku memu zdziwieniu by³a otwarta, sieñ oœwietlona. Wszed³em i znalaz³em siê na czerwonym chodniku korytarza. Mia³em nadziejê, ¿e zdo³am nie spostrze¿ony przekraœæ siê przez budynek i wyjœæ przedni¹ bram¹, skracaj¹c sobie znakomicie drogê. Przypomnia³em sobie, ¿e o tej póŸnej godzinie musi siê w sali profesora Arendta odbywaæ jedna z lekcyj nadobowi¹zkowych, prowadzona w póŸn¹ noc, na które zbieraliœmy siê zimow¹ por¹, p³on¹c szlachetnym zapa³em do æwiczeñ rysunkowych, jakim natchn¹³ nas ten znakomity nauczyciel. Ma³a gromadka pilnych gubi³a siê prawie w wielkiej ciemnej sali, na której œcianach ogromnia³y i ³ama³y siê cienie naszych g³ów, rzucane od dwóch ma³ych œwieczek p³on¹cych w szyjkach butelek. Prawdê mówi¹c, niewieleœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawia³ zbyt œcis³ych wymagañ. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i uk³adali siê na ³awkach do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod sam¹ œwiec¹, w z³otym krêgu jej blasku. Czekaliœmy zazwyczaj d³ugo na przyjœcie profesora, nudz¹c siê wœród sennych rozmów. Wreszcie otwiera³y siê drzwi jego pokoju i wchodzi³-- ma³y, z piêkn¹ brod¹, pe³en ezoterycznych uœmiechów, dyskretnych przemilczeñ i aromatu tajemnicy. Szybko zaciska³ za sob¹ drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia t³oczy³a siê za jego g³ow¹ ci¿ba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantalidów, ca³y smutny i ja³owy Olimp, wiêdn¹cy od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego pokoju mêtnia³ i za dnia i przelewa³ siê sennie od gipsowych marzeñ, pustych spojrzeñ, bledn¹cych owali i zamyœleñ odchodz¹cych w nicoœæ. Lubiliœmy nieraz pods³uchiwaæ pod drzwiami-- ciszy, pe³nej westchnieñ i szeptów tego kruszej¹cego w pajêczynach rumowiska, tego rozk³adaj¹cego siê w nudzie i monotonii zmierzchu bogów. Profesor przechadza³ siê dostojnie, pe³en namaszczenia, wzd³u¿ pustych ³awek, wœród których rozrzuceni ma³ymi grupkami, rysowaliœmy coœ w szarym odblasku nocy zimowej. By³o zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie koledzy moi uk³adali siê do snu. Œwieczki powoli dogasa³y w butelkach. Profesor pogr¹¿a³ siê w g³êbok¹ witrynê, pe³n¹ starych folia³ów, staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywa³ nam wœród ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejza¿y, gêstwiny nocne, aleje zimowych parków, czerniej¹ce na bia³ych drogach ksiê¿ycowych. Wœród sennych rozmów up³ywa³ niespostrze¿enie czas i bieg³ nierównomiernie, robi¹c niejako wêz³y w up³ywie godzin, po³ykaj¹c kêdyœ ca³e puste interwa³y trwania, Niespostrze¿enie, bez przejœcia, odnajdywaliœmy nasz¹ czeredê ju¿ w drodze powrotnej na bia³ej od œniegu œcie¿ce szpaleru, flankowanej czarn¹, such¹ gêstwin¹ krzaków. Szliœmy wzd³u¿ tego w³ochatego brzegu ciemnoœci, ocieraj¹c siê o niedŸwiedzie futro krzaków, trzaskaj¹cych pod naszymi nogami w jasn¹ noc bezksiê¿ycow¹, w mleczny, fa³szywy dzieñ, daleko po pó³nocy. Rozprószona biel tego œwiat³a, m¿¹ca ze œniegu, z bladego powietrza, z mlecznych przestworzy, by³a jak szary papier sztychu, na którym g³êbok¹ czerni¹ pl¹ta³y siê kreski i szrafirunki gêstych zaroœli. Noc powtarza³a teraz g³êboko po pó³nocy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora Arendta, kontynuowa³a jego fantazje. W tej czarnej gêstwinie parku, we w³ochatej sierœci zaroœli, w masie kruchego chrustu by³y miejscami nisze, gniazda najg³êbszej puszystej czarnoœci, pe³ne pl¹taniny, sekretnych gestów, bez³adnej rozmowy na migi. By³o w tych gniazdach zacisznie i ciep³o. Siadaliœmy tam na letnim miêkkim œniegu w naszych w³ochatych p³aszczach, zajadaj¹c orzechy, których pe³na by³a leszczynowa ta gêstwina w ow¹ wiosenn¹ zimê. Przez zaroœla przewija³y siê bezg³oœnie kuny, ³asice i ichneumony, futrzane, wêsz¹ce zwierz¹tka, œmierdz¹ce ko¿uchem, wyd³u¿one, na niskich ³apkach. Podejrzewaliœmy, ¿e by³y miêdzy nimi okazy gabinetu szkolnego, które choæ wypatroszone i ³ysiej¹ce, uczuwa³y w tê bia³¹ noc w swym pustym wnêtrzu g³os starego instynktu, g³os rui, i wraca³y do matecznika na krótki, z³udny ¿ywot. Ale powoli fosforescencja wiosennego œniegu mêtnia³a i gas³a i nadchodzi³a czarna i gêsta oæma przed œwitem. Niektórzy z nas zasypiali w ciep³ym œniegu, inni domacywali siê w gêstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do ciemnych wnêtrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ci¹g g³êbokiego chrapania, które doganiali na swych spóŸnionych drogach. Te nocne seanse pe³ne by³y dla mnie tajemnego uroku, nie mog³em i teraz pomin¹æ sposobnoœci, by nie zagl¹dn¹æ na moment do sali rysunkowej, postanawiaj¹c, ¿e nie pozwolê siê tam zatrzymaæ d³u¿ej nad krótk¹ chwilkê. Ale wstêpuj¹c po tylnych, cedrowych schodach, pe³nych dŸwiêcznego rezonansu, pozna³em, ¿e znajdujê siê w obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najl¿ejszy szmer nie przerywa³ tu solennej ciszy. Korytarze by³y w tym skrzydle obszerniejsze, wys³ane pluszowym dywanem i pe³ne wytwornoœci. Ma³e, ciemno p³on¹ce lampy œwieci³y na ich zagiêciach. Min¹wszy jedno takie kolano, znalaz³em siê na korytarzu jeszcze wiêkszym, strojnym w przepych pa³acowy. Jedna jego œciana otwiera³a siê szerokimi, szklanymi arkadami do wnêtrza mieszkania. Zaczyna³a siê tu przed oczyma d³uga amfilada pokojów, biegn¹cych w g³¹b i urz¹dzonych z olœniewaj¹c¹ wspania³oœci¹. Szpalerem obiæ jedwabnych, luster z³oconych, kosztownych mebli i kryszta³owych paj¹ków bieg³ wzrok w puszysty mi¹¿sz tych zbytkownych wnêtrzy, pe³nych kolorowego wirowania i migotliwych arabesek, pl¹cz¹cych siê girland i p¹czkuj¹cych kwiatów. G³êboka cisza tych pustych salonów pe³na by³a tylko tajnych spojrzeñ, które oddawa³y sobie zwierciad³a, i pop³ochu arabesek, biegn¹cych wysoko fryzami wzd³u¿ œcian i gubi¹cych siê w sztukateriach bia³ych sufitów. Z podziwem i czci¹ sta³em przed tym przepychem, domyœla³em siê, ¿e nocna moja eskapada zaprowadzi³a mnie niespodzianie w skrzyd³o dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Sta³em przygwo¿d¿ony ciekawoœci¹, z bij¹cym sercem, gotów do ucieczki za najl¿ejszym szmerem. Jak¿e móg³bym, przy³apany, usprawiedliwiæ to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwa³e wœcibstwo? W którymœ z g³êbokich pluszowych foteli mog³a, nie dostrze¿ona i cicha, siedzieæ córeczka dyrektora i podnieœæ nagle na mnie oczy znad ksi¹¿ki--czarne, sybiliñskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymaæ nie umia³. Ale cofn¹æ siê w po³owie drogi, nie dokonawszy powziêtego planu, poczyta³bym by³ sobie za tchórzostwo. Zreszt¹ g³êboka cisza panowa³a dooko³a w pe³nych przepychu wnêtrzach, oœwietlonych przyæmionym œwiat³em nie okreœlonej pory. Przez arkady korytarza widzia³em na drugim koñcu wielkiego salonu du¿e, oszklone drzwi, prowadz¹ce na taras. By³o tak cicho woko³o, ¿e nabra³em odwagi. Nie wydawa³o mi siê to po³¹czone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejœæ z paru stopni, prowadz¹cych do poziomu sali, w kilku susach przebiegn¹æ wielki, kosztowny dywan i znaleŸæ siê na tarasie, z którego bez trudu dostaæ siê mog³em na dobrze mi znan¹ ulicê. Uczyni³em tak. Zeszed³szy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelaj¹ce tam z wazonów a¿ do arabesek sufitu, spostrzeg³em, ¿e znajdujê siê ju¿ w³aœciwie na gruncie neutralnym, gdy¿ salon nie mia³ wcale przedniej œciany. By³ on rodzajem wielkiej loggii, ³¹cz¹cej siê przy pomocy paru stopni z placem miejskim. By³a to niejako odnoga tego placu i niektóre meble sta³y ju¿ na bruku. Zbieg³em z kilku kamiennych schodów i znalaz³em siê znów na ulicy. Konstelacje sta³y ju¿ stromo na g³owie, wszystkie gwiazdy przekrêci³y siê na drug¹ stronê, ale ksiê¿yc, zagrzebany w pierzyny ob³oczków, które rozœwietla³ sw¹ niewidzialn¹ obecnoœci¹, zdawa³ siê mieæ przed sob¹ jeszcze nieskoñczon¹ drogê i, zatopiony w swych zawi³ych procederach niebieskich, nie myœla³ o œwicie. Na ulicy czernia³o kilka doro¿ek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemi¹ce kraby czy karakony. WoŸnica nachyli³ siê z wysokiego koz³a. Mia³ twarz drobn¹, czerwon¹ i dobroduszn¹.--Pojedziemy, paniczu?--zapyta³. Powóz zadygota³ we wszystkich stawach i przegubach swego wielocz³onkowego cia³a i ruszy³ na lekkich obrêczach. Ale kto w tak¹ noc powierza siê kaprysom nieobliczalnego doro¿karza? Wœród klekotu szprych, wœród dudnienia pud³a i budy nie mog³em porozumieæ siê z nim co do celu drogi. Kiwa³ na wszystko niedbale i pob³a¿liwie g³ow¹ i podœpiewywa³ sobie, jad¹c drog¹ okrê¿n¹ przez miasto. Przed jakimœ szynkiem sta³a grupa doro¿karzy, kiwaj¹c nañ przyjaŸnie rêkami. Odpowiedzia³ im coœ radoœnie, po czym nie zatrzymuj¹c pojazdu, rzuci³ mi lejce na kolana, spuœci³ siê z koz³a i przy³¹czy³ do gromady kolegów. Koñ, stary m¹dry koñ doro¿karski, ogl¹dn¹³ siê pobie¿nie i pojecha³ dalej jednostajnym, doro¿karskim k³usem. W³aœciwie koñ ten budzi³ zaufanie--wydawa³ siê m¹drzejszy od woŸnicy. Ale powoziæ nie umia³em--trzeba siê by³o zdaæ na jego wolê. Wjechaliœmy na podmiejsk¹ ulicê ujêt¹ z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodzi³y zwolna, w miarê posuwania siê, w parki wielkodrzewne, a te w lasy. Nie zapomnê nigdy tej jazdy œwietlistej w najjaœniejsz¹ noc zimow¹. Kolorowa mapa niebios wyogromnia³a w kopu³ê niezmiern¹, na której spiêtrzy³y siê fantastyczne l¹dy, oceany i morza, porysowane liniami wirów i pr¹dów gwiezdnych, œwietlistymi liniami geografii niebieskiej. Powietrze sta³o siê lekkie do oddychania i œwietlane jak gaza srebrna. Pachnia³o fio³kami. Spod we³nianego jak bia³e karaku³y œniegu wychyla³y siê anemony dr¿¹ce, z iskr¹ œwiat³a ksiê¿ycowego w delikatnym kielichu. Las ca³y zdawa³ siê iluminowaæ tysi¹cznymi œwiat³ami, gwiazdami, które rzêsiœcie roni³ grudniowy firmament. Powietrze dysza³o jak¹œ tajn¹ wiosn¹, niewypowiedzian¹ czystoœci¹ œniegu i fio³ków. Wjechaliœmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, w³ochatych nagimi rózgami drzew, podnosi³y siê jak b³ogie westchnienia w niebo. Ujrza³em na tych szczêœliwych zboczach ca³e grupy wêdrowców, zbieraj¹cych wœród mchu i krzaków opad³e i mokre od œniegu gwiazdy. Droga sta³a siê stroma, koñ poœlizgiwa³ siê i z trudem ci¹gn¹³ pojazd, graj¹cy wszystkimi przegubami. By³em szczêœliwy. Pierœ moja wch³ania³a tê b³og¹ wiosnê powietrza, œwie¿oœæ gwiazd i œniegu. Przed piersi¹ konia zbiera³ siê wa³ bia³ej piany œnie¿nej, coraz wy¿szy i wy¿szy. Z trudem przekopywa³ siê koñ przez czyst¹ i œwie¿¹ jego masê. Wreszcie usta³. Wyszed³em z doro¿ki. Dysza³ ciê¿ko ze zwieszon¹ g³ow¹. Przytuli³em jego ³eb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lœni³y ³zy. Wtedy ujrza³em na jego brzuchu okr¹g³¹ czarn¹ ranê.---Dlaczego mi nie powiedzia³eœ?--szepn¹³em ze ³zami.--Drogi mój--to dla ciebie--rzek³ i sta³ siê bardzo ma³y, jak konik z drzewa. Opuœci³em go. Czu³em siê dziwnie lekki i szczêœliwy. Zastanawia³em siê, czy czekaæ na ma³¹ kolejkê lokaln¹, która tu zaje¿d¿a³a, czy te¿ pieszo wróciæ do miasta. Zacz¹³em schodziæ strom¹ serpentyn¹ wœród lasu, pocz¹tkowo id¹c krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabieraj¹c rozpêdu, przeszed³em w posuwisty szczêœliwy bieg, który zmieni³ siê wnet w jazdê jak na nartach. Mog³em dowoli regulowaæ szybkoœæ, kierowaæ jazd¹ przy pomocy lekkich zwrotów cia³a. W pobli¿u miasta zahamowa³em ten bieg tryumfalny, zmieniaj¹c go na przyzwoity krok spacerowy. Ksiê¿yc sta³ jeszcze ci¹gle wysoko. Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepieñ w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie mia³y koñca. Jak srebrne astrolabium otwiera³o niebo w tê noc czarodziejsk¹ mechanizm wnêtrza i ukazywa³o w nieskoñczonych ewolucjach z³ocist¹ matematykê swych kó³ i trybów. Na rynku spotka³em ludzi za¿ywaj¹cych przechadzki. Wszyscy, oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba. Troska o portfel opuœci³a mnie zupe³nie. Ojciec, pogr¹¿ony w swych dziwactwach, zapewne zapomnia³ ju¿ o zgubie, o matkê nie dba³em. W tak¹ noc, jedyn¹ w roku, przychodz¹ szczêœliwe myœli, natchnienia, wieszcze tkniêcia palca bo¿ego. Pe³en pomys³ów i inspiracji, chcia³em skierowaæ siê do domu, gdy zaszli mi drogê koledzy z ksi¹¿kami pod pach¹. Zbyt wczeœnie wyszli do szko³y, obudzeni jasnoœci¹ tej nocy, która nie chcia³a siê skoñczyæ. Poszliœmy gromad¹ na spacer stromo spadaj¹c¹ ulic¹, z której wia³ powiew fio³ków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzy³a siê na œniegu, czy te¿ œwit ju¿ wstawa³... ULICA KROKODYLI Mój ojciec przechowywa³ w dolnej szufladzie swego g³êbokiego biurka star¹ i piêkn¹ mapê naszego miasta. By³ to ca³y wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami p³ótna, tworzy³y ogromn¹ mapê œcienn¹ w kszta³cie panoramy z ptasiej perspektywy. Zawieszona na œcianie, zajmowa³a niemal przestrzeñ ca³ego pokoju i otwiera³a daleki widok na ca³¹ dolinê Tyœmienicy, wij¹cej siê falisto bladoz³ot¹ wstêg¹, na ca³e pojezierze szeroko rozlanych moczarów i stawów, na pofa³dowane przedgórza, ci¹gn¹ce siê ku po³udniowi, naprzód z rzadka, potem coraz t³umniejszymi pasmami, szachownic¹ okr¹g³awych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarê jak odchodzi³y ku z³otawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiêd³ej dali peryferii wynurza³o siê miasto i ros³o ku przodowi, naprzód jeszcze w nie zró¿nicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów, poprzecinanych g³êbokimi parowami ulic, by bli¿ej jeszcze wyodrêbniæ siê w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostr¹ wyrazistoœci¹ widoków ogl¹danych przez lunetê. Na tych bli¿szych planach wydoby³ sztycharz ca³y zawik³any i wieloraki zgie³k ulic i zau³ków, ostr¹ wyrazistoœæ gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, œwiec¹cych w póŸnym i ciemnym z³ocie pochmurnego popo³udnia, które pogr¹¿a wszystkie za³omy i framugi w g³êbokiej sepii cienia. Bry³y i pryzmy tego cienia wcina³y siê, jak plastry ciemnego miodu, w w¹wozy ulic, zatapia³y w swej ciep³ej, soczystej masie tu ca³¹ po³owê ulicy, tam wy³om miêdzy domami, dramatyzowa³y i orkiestrowa³y ponur¹ romantyk¹ cieni tê wielorak¹ polifoniê architektoniczn¹. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œwieci³a pust¹ biel¹, jak¹ na kartach geograficznych zwyk³o siê oznaczaæ okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam by³y czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piœmie, w odró¿nieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbrania³ siê uznaæ przynale¿noœæ tej dzielnicy do zespo³u miasta i zastrze¿enie swe wyrazi³ w tym odrêbnym i postponuj¹cym wykonaniu. Aby zrozumieæ tê rezerwê, musimy ju¿ teraz zwróciæ uwagê na dwuznaczny i w¹tpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegaj¹cy od zasadniczego tonu ca³ego miasta. By³ to dystrykt przemys³owo-handlowy z podkreœlonym jaskrawo charakterem trzeŸwej u¿ytkowoœci. Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszczêdzi³ i naszego miasta i zapuœci³ korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwin¹³ siê w paso¿ytnicz¹ dzielnicê. Kiedy w starym mieœcie panowa³ wci¹¿ jeszcze nocny, pok¹tny handel, pe³en solennej ceremonialnoœci, w tej nowej dzielnicy rozwinê³y siê od razu nowoczesne, trzeŸwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmursza³ym gruncie miasta, wystrzeli³ tu bujn¹, lecz pust¹ i bezbarwn¹ wegetacj¹ tandetnej, lichej pretensjonalnoœci. Widzia³o siê tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popêkanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzyma³y szybko sklecone portale, które dopiero bli¿sze przyjrzenie demaskowa³o jako nêdzne imitacje wielkomiejskich urz¹dzeñ. Wadliwe, mêtne i brudne szyby, ³ami¹ce w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera ja³owych tych wnêtrzy, osiadaj¹cych pajêczyn¹ i k³akami kurzu na wysokich pó³kach i wzd³u¿ odartych i krusz¹cych siê œcian, wyciska³y tu, na sklepach, piêtno dzikiego Klondike'u. Tak ci¹gnê³y siê jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, sk³ady porcelany, drogerie, zak³ady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosi³y ukoœnie lub w pó³kolu biegn¹ce napisy ze z³oconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkañcy miasta trzymali siê z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gêstoœci, przez istn¹ lichotê moraln¹, tê tandetn¹ odmianê cz³owieka, która rodzi siê w takich efemerycznych œrodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej pokusy zdarza³o siê, ¿e ten lub ów z mieszkañców miasta zab³¹kiwa³ siê na wpó³ przypadkiem w tê w¹tpliw¹ dzielnicê. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, p³awienia siê w tym p³ytkim b³ocie wspólnoty, ³atwej intymnoœci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta by³a eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnoœci w³asnej. Wszystko zdawa³o siê tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zaprasza³o sekretnym mrugniêciem, cynicznie artyku³owanym gestem, wyraŸnie przymru¿onym perskim okiem--do nieczystych nadziei, wszystko wyzwala³o z pêt nisk¹ naturê. Ma³o kto, nie uprzedzony, spostrzega³ dziwn¹ osobliwoœæ tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w poœpiechu wyros³ym mieœcie nie mo¿na by³o sobie pozwoliæ na luksus kolorów. Wszystko tam by³o szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak w ilustrowanych prospektach. Podobieñstwo to wychodzi³o poza zwyk³¹ metaforê, gdy¿ chwilami, wêdruj¹c po tej czêœci miasta, mia³o siê w istocie wra¿enie, ¿e wertuje siê w jakimœ prospekcie, w nudnych rubrykach komercjalnych og³oszeñ, wœród których zagnieŸdzi³y siê paso¿ytniczo podejrzane anonse, dra¿liwe notatki, w¹tpliwe ilustracje; i wêdrówki te by³y równie ja³owe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji, pêdzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodzi³o siê do jakiegoœ krawca, ¿eby zamówiæ ubranie--ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal by³ wielki i pusty, bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiêtrowe pó³ki wznosz¹ siê jedne nad drugimi w nie okreœlon¹ wysokoœæ tej hali. Kondygnacje pustych pó³ek wyprowadzaj¹ wzrok w górê a¿ pod sufit, który mo¿e byæ niebem--lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, które widaæ przez otwarte drzwi, pe³ne s¹ a¿ pod sufit pude³ i kartonów, piêtrz¹cych siê ogromn¹ kartotek¹, która rozpada siê w górze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubaturê pustki, w ja³owy budulec nicoœci. Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi œwiat³o, gdy¿ przestrzeñ sklepu ju¿ nape³niona jest, jak wod¹, indyferentn¹ szar¹ poœwiat¹, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija siê jakiœ smuk³y m³odzieniec, zadziwiaj¹co us³u¿ny, giêtki i nieodporny, a¿eby dogodziæ naszym ¿yczeniom i zalaæ nas tani¹ i ³atw¹ wymow¹ subiekta. Ale gdy, gadaj¹c, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fa³duje i drapuje niekoñcz¹c¹ siê strugê materia³u, przep³ywaj¹c¹ przez jego rêce, formuj¹c z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, ca³a ta manipulacja wydaje siê czymœ nieistotnym, pozorem, komedi¹, ironicznie zarzucon¹ zas³on¹ na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smuk³e i czarne, ka¿da z jak¹œ skaz¹ piêknoœci (charakterystyczn¹ dla tej dzielnicy wybrakowanych artyku³ów), wchodz¹ i wychodz¹, staj¹ w drzwiach magazynów, sonduj¹c oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doœwiadczonym rêkom subiekta) dojrzewa do punktu w³aœciwego. Subiekt przymila siê i kryguje i chwilami robi wra¿enie transwestyty. Chcia³oby siê go uj¹æ pod miêkko zarysowan¹ brodê lub uszczyp-n¹æ w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym pó³spojrzeniem dyskretnie zwraca uwagê na markê ochronn¹ towaru, markê o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miêkki do efeminacji i zepsuty m³odzieniec, pe³en zrozumienia dla najintymniejszych poruszeñ klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca³¹ bibliotekê znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza. Pokazywa³o siê wówczas, ¿e magazyn konfekcji by³ tylko fasad¹, za któr¹ kry³a siê antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych wydawnictw i druków prywatnych. Us³u¿ny subiekt otwiera dalsze sk³ady, wype³nione a¿ pod sufit ksi¹¿kami, rycinami, fotografiami. Te winiety, te ryciny przechodz¹ stokrotnie najœmielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj zepsucia, takich wymyœlnoœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy nigdy. Panienki sklepowe przesuwaj¹ siê coraz czêœciej pomiêdzy szeregami ksi¹¿ek, szare i papierowe, ale pe³ne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœni¹cej i t³ustej czarnoœci, która zaczajona w oczach, z nag³a wybiega³a z nich zygzakiem lœni¹cego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieñcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradza³a siê rasa zapiek³ej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gêsta i aromatyczna zdawa³a siê plamiæ ksi¹¿ki, które bra³y one do oliwkowej d³oni, ich dotkniêcia zdawa³y siê je farbowaæ i zostawiaæ w powietrzu ciemny deszcz piegów, smugê tabaki, jak purchawka o podniecaj¹cej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwi¹z³oœæ zrzuca³a coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy sw¹ natarczyw¹ aktywnoœæ, przechodzi³ powoli do kobiecej biernoœci. Le¿y teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów ksi¹¿ek, w jedwabnej pid¿amie, ods³aniaj¹cej kobiecy dekolt. Panienki demonstruj¹, jedna przed drug¹, figury i pozycje rycin ok³adkowych, inne zasypiaj¹ ju¿ na prowizorycznych pos³aniach. Nacisk na klienta rozluŸnia³ siê. Wypuszczano go z krêgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu. Subiektki, zajête rozmow¹, nie zwraca³y nañ wiêcej uwagi. Odwrócone do niego ty³em lub bokiem, przystawa³y w aroganckim kontra poœcie, przestêpowa³y z nogi na nogê, graj¹c kokieteryjnym obuwiem, przepuszcza³y z góry na dó³ po smuk³ym ciele wê¿ow¹ grê cz³onków, atakuj¹c ni¹ spoza swej niedba³ej nieodpowiedzialnoœci podnieconego widza, którego ignorowa³y. Tak cofano siê, wsuwano w g³¹b z wyrachowaniem, otwieraj¹c woln¹ przestrzeñ dla aktywnoœci goœcia. Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, a¿eby wymkn¹æ siê nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostaæ siê na ulicê. Nikt nas nie zatrzymuje. Przez korytarze ksi¹¿ek, pomiêdzy d³ugimi rega³ami czasopism i druków wydostajemy siê ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widaæ niemal ca³¹ d³ugoœæ tego szerokiego traktu a¿ do dalekich, nie wykoñczonych zabudowañ dworca kolejowego. Jest to szary dzieñ, jak zawsze w tej okolicy, i ca³a sceneria wydaje siê chwilami fotografi¹ z ilustrowanej gazety, tak szare, tak p³askie s¹ domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistoœæ jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw¹ imitatywnoœæ. Chwilami ma siê wra¿enie, ¿e tylko na ma³ym skrawku przed nami uk³ada siê wszystko przyk³adnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju¿ na bokach rozwi¹zuje siê i rozprzêga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwaæ w swej roli, rozpada siê za nami w gips i paku³y, w rupieciarniê jakiegoœ ogromnego pustego teatru. Napiêcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dr¿y na tym naskórku. Ale dalecy jesteœmy od chêci demaskowania widowiska. Wbrew lepszej wiedzy czujemy siê wci¹gniêci w tandetny czar dzielnicy. Zreszt¹ nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzêdy ma³ych, parterowych domków podmiejskich zmieniaj¹ siê z wielopiêtrowymi kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, s¹ konglomeratem szyldów, œlepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod domami p³ynie rzeka t³umu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pe³na wybojów, ka³u¿y i trawy. Ruch uliczny dzielnicy s³u¿y do porównañ w tym mieœcie, mieszkañcy mówi¹ o nim z dum¹ i porozumiewawczym b³yskiem w oku. Szary, bezosobisty ten t³um jest nader przejêty sw¹ rol¹ i pe³en gorliwoœci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo zaaferowania i interesownoœci, ma siê wra¿enie b³êdnej, monotonnej, bezcelowej wêdrówki, jakiegoœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera dziwnej b³ahoœci przenika tê ca³¹ sceneriê. T³um p³ynie monotonnie i, rzecz dziwna, widzi siê go zawsze jakby niewyraŸnie, figury przep³ywaj¹ w spl¹tanym, ³agodnym zgie³ku, nie dochodz¹c do zupe³nej wyrazistoœci. Czasem tylko wy³awiamy z tego gwaru wielu g³ów jakieœ ciemne, ¿ywe spojrzenie, jakiœ czarny melonik nasuniêty g³êboko na g³owê, jakieœ pó³ twarzy rozdarte uœmiechem, z ustami, które w³aœnie coœ powiedzia³y, jak¹œ nogê wysuniêt¹ w kroku i tak ju¿ zastyg³¹ na zawsze. Osobliwoœci¹ dzielnicy s¹ doro¿ki bez woŸniców, biegn¹ce samopas po ulicach. Nie jakoby nie by³o tu doro¿karzy, ale wmieszani w t³um i zajêci tysi¹cem spraw, nie troszcz¹ siê o swe doro¿ki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przywi¹zuje siê zbytniej wagi do œcis³ego celu jazdy i pasa¿erowie powierzaj¹ siê tym b³êdnym pojazdom z lekkomyœlnoœci¹, która cechuje tu wszystko. Nieraz mo¿na ich widzieæ na niebezpiecznych zakrêtach, wychylonych daleko z po³amanej budy, jak z lejcami w d³oniach przeprowadzaj¹ z natê¿eniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej dzielnicy tak¿e tramwaje. Ambicja rajców miejskich œwiêci tu najwy¿szy swój triumf. Ale po¿a³owania godny jest widok tych wozów, zrobionych z papier mâché, o œcianach powyginanych i zmiêtych od wieloletniego u¿ytku. Czêsto brak im zupe³nie przedniej œciany tak, ¿e widzieæ mo¿na w przejeŸdzie pasa¿erów, siedz¹cych sztywnie i zachowuj¹cych siê z wielk¹ godnoœci¹. Tramwaje te popychane s¹ przez tragarzy miejskich. Najdziwniejsz¹ atoli rzecz¹ jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieœ ku koñcowi tygodnia mo¿na zauwa¿yæ t³um ludzi czekaj¹cych na zakrêcie ulicy na poci¹g. Nie jest siê nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza siê czêsto, ¿e ludzie ustawiaj¹ siê w dwóch ró¿nych punktach, nie mog¹c uzgodniæ swych pogl¹dów na miejsce przystanku. Czekaj¹ d³ugo i stoj¹ czarnym milcz¹cym t³umem wzd³u¿ ledwo zarysowanych œladów toru, z twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciêtych w fantastyczn¹ liniê zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zaje¿d¿a, ju¿ wjecha³ z bocznej uliczki, sk¹d go oczekiwano, niski jak w¹¿, miniaturowy, z ma³¹, sapi¹c¹, krêp¹ lokomotyw¹. Wjecha³ w ten czarny szpaler i ulica staje siê ciemna od tego ci¹gu wozów, siej¹cych py³ wêglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pe³nej smutku, t³umiony poœpiech i zdenerwowanie zamieniaj¹ ulicê na chwilê w halê dworca kolejowego w szybko zapadaj¹cym zmierzchu zimowym. Plag¹ naszego miasta jest a¿iota¿ biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej chwili, gdy poci¹g ju¿ stoi na stacji, tocz¹ siê w nerwowym poœpiechu pertraktacje z przekupnymi urzêdnikami linii ¿elaznej. Zanim te negocjacje siê koñcz¹, poci¹g rusza, odprowadzany przez wolno sun¹cy, rozczarowany t³um, który odprowadza go daleko, a¿eby siê wreszcie rozproszyæ. Ulica, zacieœniona na chwilê do tego zaimprowizowanego dworca, pe³nego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg--rozwidnia siê znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny t³um spacerowiczów, który wêdruje wœród gwaru rozmów wzd³u¿ wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pe³nych tandetnych towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywaj¹co ubrane, w d³ugich koronkowych sukniach przechodz¹ prostytutki. Mog¹ to byæ zreszt¹ ¿ony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Id¹ drapie¿nym, posuwistym krokiem i maj¹ w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczn¹ skazê, która je przekreœla: zezuj¹ czarnym, krzywym zezem lub maj¹ usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkañcy miasta dumni s¹ z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiaæ--myœl¹ z dum¹--staæ nas i na prawdziw¹ wielkomiejsk¹ rozpustê. Twierdz¹ oni, ¿e ka¿da kobieta w tej dzielnicy jest kokot¹. W istocie wystarczy zwróciæ uwagê na któr¹œ--a natychmiast spotyka siê to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmra¿a rozkoszn¹ pewnoœci¹. Nawet dziewczêta szkolne nosz¹ tu w pewien charakterystyczny sposób kokardy, stawiaj¹ swoist¹ manier¹ smuk³e nogi i maj¹ tê nieczyst¹ skazê w spojrzeniu, w której le¿y preformowane przysz³e zepsucie. A jednak--a jednak czy mamy zdradziæ ostatni¹ tajemnicê tej dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialiœmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrze¿eniom. Uwa¿ny czytelnik nie bêdzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale s³owa te maj¹ zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreœliæ po³owiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistoœci. Jêzyk nasz nie posiada okreœleñ, które by dozowa³y niejako stopieñ realnoœci, definiowa³y jej giêtkoœæ. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœci¹ tej dzielnicy jest, ¿e nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczête zawisaj¹ w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpuj¹ siê przedwczeœnie i nie mog¹ przekroczyæ pewnego martwego punktu. Mogliœmy ju¿ zauwa¿yæ wielk¹ bujnoœæ i rozrzutnoœæ--w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tê dzielnicê. Ca³a ona nie jest niczym innym jak fermentacj¹ pragnieñ, przedwczeœnie wybuja³¹ i dlatego bezsiln¹ i pust¹. W atmosferze nadmiernej ³atwoœci kie³kuje tutaj ka¿da najl¿ejsza zachcianka, przelotne napiêcie puchnie i roœnie w pust¹, wydêt¹ naroœl, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych w³ochatych maków, zrobiona z niewa¿kiej tkanki majaku i haszyszu. Nad ca³¹ dzielnic¹ unosi siê leniwy i rozwi¹z³y fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydaj¹ siê niekiedy dreszczem na jej gor¹czkuj¹cym ciele, gêsi¹ skórk¹ na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy siê tak zagro¿eni mo¿liwoœciami, wstrz¹œniêci bliskoœci¹ spe³nienia, pobladli i bezw³adni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym siê te¿ koñczy. Przekroczywszy pewien punkt napiêcia, przyp³yw zatrzymuje siê i cofa, atmosfera gaœnie i przekwita, mo¿liwoœci wiêdn¹ i rozpadaj¹ siê w nicoœæ, oszala³e szare maki ekscytacji rozsypuj¹ siê w popió³. Bêdziemy wiecznie ¿a³owali, ¿eœmy wtedy wyszli na chwilê z magazynu konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy ju¿ doñ z powrotem. Bêdziemy b³¹dzili od szyldu do szyldu i mylili siê setki razy. Zwiedzimy dziesi¹tki magazynów, trafimy do ca³kiem podobnych, bêdziemy wêdrowali przez szpalery ksi¹¿ek, wertowali czasopisma i druki, konferowali d³ugo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i ska¿onej piêknoœci, które nie potrafi¹ zrozumieæ naszych ¿yczeñ. Bêdziemy siê wik³ali w nieporozumieniach, a¿ ca³a nasza gor¹czka i podniecenie ulotni siê w niepotrzebnym wysi³ku, w straconej na pró¿no gonitwie. Nasze nadzieje by³y nieporozumieniem, dwuznaczny wygl¹d lokalu i s³u¿by- pozorem, konfekcja by³a prawdziw¹ konfekcj¹, a subiekt nie mia³ ¿adnych ukrytych intencyj. Œwiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza siê ca³kiem miernym zepsuciem, zag³uszonym grubymi warstwami przes¹dów moralnych i banalnej pospolitoœci. W tym mieœcie taniego materia³u ludzkiego brak tak¿e wybuja³oœci instynktu, brak niezwyk³ych i ciemnych namiêtnoœci. Ulica Krokodyli by³a koncesj¹ naszego miasta na rzecz nowoczesnoœci i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie staæ nas by³o na nic innego jak na papierow¹ imitacjê, jak na fotomonta¿ z³o¿ony z wycinków zle¿a³ych, zesz³orocznych gazet. KARAKONY By³o to w okresie szarych dni, które nast¹pi³y po œwietnej kolorowoœci genialnej epoki mego ojca. By³y to d³ugie tygodnie depresji, ciê¿kie tygodnie bez niedziel i œwi¹t, przy zamkniêtym niebie i w zubo¿a³ym krajobrazie. Ojca ju¿ wówczas nie by³o. Górne pokoje wysprz¹tano i wynajêto pewnej telefonistce. Z ca³ego ptasiego gospodarstwa pozosta³ nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stoj¹cy na pó³ce w salonie. W ch³odnym pó³mroku zamkniêtych firanek sta³ on tam, jak za ¿ycia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mêdrca, a gorzka jego, wysch³a twarz ascety skamienia³a w wyraz ostatecznej obojêtnoœci i abnegacji. Oczy wypad³y, a przez wyp³akane, ³zawe orbity sypa³y siê trociny. Tylko rogowate egipskie naroœle na nagim potê¿nym dziobie i na ³ysej szyi, naroœle i gruz³y sp³owia³ob³êkitnej barwy nadawa³y tej starczej g³owie coœ dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego by³ ju¿ w wielu miejscach prze¿arty przez mole i gubi³ miêkkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiata³a wraz z bezimiennym kurzem pokoju. W wy³ysia³ych miejscach widaæ by³o workowe, grube p³ótno, z którego wy³azi³y k³aki konopne. Mia³em ukryty ¿al do matki za ³atwoœæ, z jak¹ przesz³a do porz¹dku dziennego nad strat¹ ojca. Nigdy go nie kocha³a--myœla³em--a poniewa¿ ojciec nie by³ zakorzeniony w sercu ¿adnej kobiety, przeto nie móg³ te¿ wróœæ w ¿adn¹ realnoœæ i unosi³ siê wiecznie na peryferii ¿ycia, w pó³realnych regionach, na krawêdziach rzeczywistosci. Nawet na uczciw¹ obywatelsk¹ œmieræ nie zas³u¿y³ sobie-- myœla³em--wszystko u niego musia³o, byæ dziwaczne i w¹tpliwe. Postanowi³em w stosownej chwili zaskoczyæ matkê otwart¹ rozmow¹. Owego dnia (by³ ciê¿ki dzieñ zimowy i od rana ju¿ sypa³ siê miêkki puch zmierzchu) matka mia³a migrenê i le¿a³a na sofie samotnie w salonie. W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panowa³ od czasu znikniêcia ojca wzorowy porz¹dek, pielêgnowany woskiem i szczotkami przez Adelê. Meble przykryte by³y pokrowcami; wszystkie sprzêty podda³y siê ¿elaznej dyscyplinie, jak¹ Adela roztoczy³a nad tym pokojem. Tylko pêk piór pawich, stoj¹cych w wazie na komodzie, nie da³ siê utrzymaæ w ryzach. By³ to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoœci, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pe³na dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Œwidrowa³y te oczy dzieñ ca³y i wierci³y dziury w œcianach, mruga³y, t³oczy³y siê, trzepoc¹c rzêsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pe³ne chichotu i psoty. Nape³nia³y pokój œwiergotem i szeptem, rozsypywa³y siê, jak motyle, dooko³a wieloramiennej lampy, uderza³y t³umem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecnoœci matki, le¿¹cej z zawi¹zan¹ g³ow¹ na sofie, nie mog³y siê powstrzymaæ, robi³y perskie oczko, dawa³y sobie znaki, mówi³y niemym, kolorowym alfabetem, pe³nym sekretnych znaczeñ. Irytowa³o mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami przyciœniêtymi do sofy matki, badaj¹c dwoma palcami, jakby w zamyœleniu, delikatn¹ materiê jej szlafroka, rzek³em niby mimochodem:-- Chcia³em ciê ju¿ od dawna zapytaæ: prawda, ¿e to jest on?--I chocia¿ nie wskaza³em nawet spojrzeniem na kondora, matka odgad³a od razu, zmiesza³a siê bardzo i spuœci³a oczy. Da³em umyœlnie up³yn¹æ chwili, ¿eby wykosztowaæ jej zmieszanie, po czym z ca³ym spokojem, opanowuj¹c wzbieraj¹cy gniew, spyta³em:--Jaki sens maj¹ w takim razie te wszystkie plotki i k³amstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpad³y siê by³y w panice, zaczê³y siê znowu porz¹dkowaæ.--Jakie k³amstwa?--spyta³a mrugaj¹c oczyma, które by³y puste, nalane ciemnym b³êkitem, bez bia³ka.--Znam je od Adeli--rzek³em - ale wiem, ¿e pochodz¹ od ciebie; chcê wiedzieæ prawdê. Usta jej dr¿a³y lekko, Ÿrenice, unikaj¹c mego wzroku, powêdrowa³y w k¹t oka.--Nie k³ama³am--rzek³a, a usta- jej napêcznia³y i sta³y siê ma³e zarazem. Uczu³em, ¿e mnie kokietuje jak kobieta mê¿czyznê.--Z tymi karakonami to prawda--sam przecie¿ pamiêtasz...--Zmiesza³em siê. Pamiêta³em w istocie tê inwazjê karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które nape³nia³o ciemnoœæ nocn¹, pajêcz¹ bieganin¹. Wszystkie szpary pe³ne by³y drgaj¹cych w¹sów, ka¿da szczelina mog³a wystrzeliæ z nag³a karakonem, z ka¿dego pêkniêcia pod³ogi mog³a zlêgn¹æ siê ta czarna b³yskawica, lec¹ca oszala³ym zygzakiem po pod³odze. Ach, ten dziki ob³êd pop³ochu, pisany b³yszcz¹c¹, czarn¹ lini¹ na tablicy pod³ogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skacz¹cego z krzes³a na krzes³o z dzirytem w rêku. Nie przyjmuj¹c jad³a ani napoju, z wypiekami gor¹czki na twarzy, z konwulsj¹ wstrêtu wryt¹ dooko³a ust, ojciec mój zdzicza³ zupe³nie. Jasne by³o, ¿e tego napiêcia nienawiœci ¿aden organizm d³ugo wytrzymaæ nie mo¿e. Straszliwa odraza zamienia³a jego twarz w stê¿a³¹ maskê tragiczn¹, w której tylko Ÿrenice, ukryte za doln¹ powiek¹, le¿a³y na czatach, napiête jak ciêciwy, w wiecznej podejrzliwoœci. Z dzikim wrzaskiem zrywa³ siê nagle z siedzenia, lecia³ na oœlep w k¹t pokoju i ju¿ podnosi³ dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebiera³ rozpaczliwie gmatwanin¹ swych nóg. Adela przychodzi³a wówczas blademu ze zgrozy z pomoc¹ i odbiera³a lancê wraz z utkwionym trofeum, a¿eby j¹ utopiæ w cebrzyku. Ju¿ wówczas jednak nie umia³bym by³ powiedzieæ, czy obrazy te zaszczepi³y mi opowiadania Adeli, czy te¿ sam by³em ich œwiadkiem. Ojciec mój nie posiada³ ju¿ wtedy tej si³y odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrêtu. Zamiast odgraniczyæ siê do straszliwej si³y atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na ³up sza³u, wpl¹tywa³ siê w ni¹ coraz bardziej. Smutne skutki nie da³y d³ugo na siebie czekaæ. Wnet pojawi³y siê pierwsze podejrzane znaki, które nape³ni³y nas przera¿eniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieni³o siê. Sza³ jego, euforia jego podniecenia przygas³a. W ruchach i mimice jê³y siê zdradzaæ znaki z³ego sumienia. Zacz¹³ nas unikaæ. Kry³ siê dzieñ ca³y po k¹tach, w szafach, pod pierzyn¹. .Widzia³em go nieraz, jak w zamyœleniu ogl¹da³ w³asne rêce, bada³ konsystencjê skóry, paznokci, na których wystêpowaæ zaczê³y czarne plamy, jak ³uski karakona. W dzieñ opiera³ siê jeszcze ostatkami si³, walczy³, ale w nocy fascynacja uderza³a nañ potê¿nymi arakami. Widzia³em go póŸn¹ noc¹, w œwietle œwiecy stoj¹cej na pod³odze. Mój ojciec le¿a³ na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreœlony liniami ¿eber, fantastycznym rysunkiem przeœwiecaj¹cej na zewn¹trz anatomii, le¿a³ na czworakach, opêtany fascynacj¹ awersji, która go wci¹ga³a w g³¹b swych zawi³ych dróg. Mój ojciec porusza³ siê wielocz³onkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytua³u, w którym ze zgroz¹ pozna³em imitacjê ceremonia³u karakoniego. Od tego czasu wyrzekliœmy siê ojca. Podobieñstwo do karakona wystêpowa³o z dniem ka¿dym wyraŸniej--mój ojciec zamienia³ siê w karakona. Zaczêliœmy siê przyzwyczajaæ do tego. Widywaliœmy go coraz rzadziej, ca³ymi tygodniami znika³ gdzieœ na swych karakonich drogach-- przestaliœmy go odró¿niaæ, zla³ siê w zupe³noœci z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto móg³ powiedzieæ, czy ¿y³ gdzieœ jeszcze w jakiejœ szparze pod³ogi, czy przebiega³ nocami pokoje, zapl¹tany w afery karakonie, czy te¿ by³ mo¿e miêdzy tymi martwymi owadami, które Adela co rana znaj-dowa³a brzuchem do góry le¿¹ce i naje¿one nogami i które ze wstrêtem bra³a na œmietniczkê i wyrzuca³a?--A jednak--powiedzia³em zdetonowany--jestem pewny, ¿e ten kondor to on.--Matka spojrza³a na mnie spod rzês:--Nie drêcz mnie, drogi--mówi³am ci ju¿ przecie¿, ¿e ojciec podró¿uje jako komiwoja¿er po kraju--przecie¿ wiesz, ¿e czasem w nocy przyje¿d¿a do domu, a¿eby przed œwitem jeszcze dalej odjechaæ. WICHURA Tej d³ugiej i pustej zimy obrodzi³a ciemnoœæ w naszym mieœcie ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt d³ugo snadŸ nie sprz¹tano na strychach i w rupieciarniach, st³aczano garnki na garnkach i flaszki na flaszkach, pozwalano narastaæ bez koñca pustym bateriom butelek. Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnoœæ zaczê³a siê wyradzaæ i dziko fermentowaæ. Tam zaczê³y siê te czarne sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te be³kotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek. A¿ pewnej nocy wezbra³y pod gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i pop³ynê³y wielkim st³oczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychniête ze strychów, rozprzestrzenia³y siê jedne z drugich i wystrzela³y czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiega³y kawalkady tramów i belek, lansady drewnianych koz³ów, klêkaj¹cych na jod³owe kolana, a¿eby wypad³szy na wolnoœæ, nape³niæ przestwory nocy galopem krokwi i zgie³kiem p³atwi i bantów. Wtedy to wyla³y siê te czarne rzeki, wêdrówki beczek i konwi, i p³ynê³y przez noce. Czarne ich, po³yskliwe, gwarne zbiegowiska oblega³y miasto. Nocami mrowi³ siê ten ciemny zgie³k naczyñ i napiera³ jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskuj¹cych skopców i bredz¹cych cebrów. Dudni¹c dnami, piêtrzy³y siê wiadra, beczki i konwie, dynda³y siê gliniane st¹gwie zdunów, stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoli³y siê jedna na drugie, rosn¹c w niebo kolumnami, które siê rozpada³y. I wszystkie ko³ata³y niezgrabnie ko³kami drewnianych jêzyków, me³³y nieudolnie w drewnianych gêbach be³kot kl¹tw i obelg, bluŸni¹c b³otem na ca³ej przestrzeni nocy. A¿ dobluŸni³y siê, doklê³y swego. Przywo³ane rechotem naczyñ, rozplotkowanym od brzegu do brzegu, nadesz³y wreszcie karawany, nadci¹gnê³y potê¿ne tabory wichru i stanê³y nad noc¹. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstêpowaæ zacz¹³ w potê¿nych krêgach ku miastu. I wybuch³a ciemnoœæ ogromn¹ wzburzon¹ wichur¹ i szala³a przez trzy dni i trzy noce...--Nie pójdziesz dziœ do szko³y--rzek³a rano matka--jest straszna wichura na dworze.--W pokoju unosi³ siê delikatny welon dymu, pachn¹cy ¿ywic¹. Piec wy³ i gwizda³, jak gdyby uwi¹zana w nim by³a ca³a sfora psów czy demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pêkatym brzuchu, wykrzywia³ siê kolorowym grymasem i fantastycznia³ wzdêtymi policzkami. Pobieg³em boso do okna. Niebo wydmuchane by³o wzd³u¿ i wszerz wiatrami. Srebrzystobia³e i przestronne, porysowane by³o w linie si³, natê¿one do pêkniêcia, w srogie bruzdy, jakby zastyg³e ¿y³y cyny i o³owiu. Podzielone na pola energetyczne i dr¿¹ce od napiêæ, pe³ne by³o utajonej dynamiki. Rysowa³y siê w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i nieuchwytna, ³adowa³a krajobraz potêg¹. Nie widzia³o siê jej. Poznawa³o siê j¹ po domach, po dachach, w które wje¿d¿a³a jej furia. Jeden po drugim strychy zdawa³y siê rosn¹æ i wybuchaæ szaleñstwem, gdy wstêpowa³a w nie jej si³a. Oga³aca³a place, zostawia³a za sob¹ na ulicach bia³¹ pustkê, zamiata³a ca³e po³acie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gi¹³ siê pod ni¹ i trzepota³, uczepiony wêg³a domu, samotny cz³owiek. Ca³y plac rynkowy zdawa³ siê wybrzuszaæ i lœniæ pust¹ ³ysin¹ pod jej potê¿nymi przelotami. Na niebie wydmucha³ wiatr zimne i martwe kolory, grynszpanowe, ¿ó³te i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego labiryntu. Dachy sta³y pod tymi niebami czarne i krzywe, pe³ne niecierpliwoœci i oczekiwania. Te, w które wst¹pi³ wicher, wstawa³y w natchnieniu, przerasta³y s¹siednie domy i prorokowa³y pod rozwichrzonym niebem. Potem opada³y i gas³y nie mog¹c d³u¿ej zatrzymaæ potê¿nego tchu, który lecia³ dalej i nape³nia³ ca³y przestwór zgie³kiem i przera¿eniem. I znów inne domy wstawa³y z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i zwiastowa³y. Ogromne buki ko³o koœcio³a sta³y z wniesionymi rêkami, jak œwiadkowie wstrz¹saj¹cych objawieñ, i krzycza³y, krzycza³y. Dalej, za dachami rynku, widzia³em dalekie mury ogniowe, nagie œciany szczytowe przedmieœcia. Wspina³y siê jeden nad drugi i ros³y, zesztywnia³e z przera¿enia i os³upia³e. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwia³ je póŸnymi kolorami. Nie jedliœmy tego dnia obiadu, bo ogieñ w kuchni wraca³ k³êbami dymu do izby. W pokojach by³o zimno i pachnia³o wiatrem. Oko³o drugiej po po³udniu wybuch³ na przedmieœciu po¿ar i rozszerza³ siê gwa³townie. Matka z Adel¹ zaczê³y pakowaæ poœciel, futra i kosztownoœci. Nadesz³a noc. Wicher wzmóg³ siê na sile i gwa³townoœci, rozrós³ siê niepomiernie i obj¹³ ca³y przestwór. Ju¿ teraz nie nawiedza³ domów i dachów, ale wybudowa³ nad miastem wielopiêtrowy, wielokrotny przestwór, czarny labirynt, rosn¹cy w nieskoñczonych kondygnacjach. Z tego labiryntu wystrzela³ ca³ymi galeriami pokojów, wyprowadza³ piorunem skrzyd³a i trakty, toczy³ z hukiem d³ugie amfilady, a potem dawa³ siê zapadaæ tym wyimaginowanym piêtrom, sklepieniom i kazamatom i wzbija³ siê jeszcze wy¿ej, kszta³tuj¹c sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem. Pokój dr¿a³ z lekka, obrazy na œcianach brzêcza³y. Szyby lœni³y siê t³ustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisia³y wzdête i pe³ne tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœmy sobie, ¿e ojca od rana nie widziano. Wczesnym rankiem, domyœlaliœmy siê, musia³ udaæ siê do sklepu, gdzie go zaskóczy³a wichura, odcinaj¹c mu powrót.--Ca³y dzieñ nic nie jad³--biada³a matka. Starszy subiekt Teodor podj¹³ siê wyprawiæ w noc i wichurê, ¿eby zanieœæ mu posi³ek. Brat mój przy³¹czy³ siê do wyprawy. Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obci¹¿yli kieszenie ¿elazkami i moŸdzierzami, balastem, który mia³ zapobiec porwaniu ich przez wichurê. Ostro¿nie otworzono drzwi prowadz¹ce w noc. Zaledwie subiekt i brat mój z wzdêtymi p³aszczami wkroczyli jedn¹ nog¹ w ciemnoœæ, noc ich po³knê³a zaraz na progu domu. Wicher zmy³ momentalnie œlad ich wyjœcia. Nie widaæ by³o przez okno nawet latarki, któr¹ ze sob¹ zabrali. Poch³on¹wszy ich, wicher na chwilê przycich³. Adela z matk¹ próbowa³y na nowo rozpaliæ ogieñ pod kuchni¹. Zapa³ki gas³y, przez drzwiczki dmucha³o popio³em i sadz¹. Staliœmy pod drzwiami i nas³uchiwali. W lamentach wichru dawa³y siê s³yszeæ wszelkie g³osy, perswazje, nawo³ywania i gawêdy. Zdawa³o siê nam, ¿e s³yszymy wo³anie o pomoc ojca zab³¹kanego w wichurze, to znowu, ¿e brat z Teodorem gwarz¹ beztrosko pod drzwiami. Wra¿enie by³o tak ³udz¹ce, ¿e Adela otworzy³a drzwi i w samej rzeczy ujrza³a Teodora i brata mego, wynurzaj¹cych siê z trudem z wichury, w której tkwili po pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskaj¹c z wysi³kiem drzwi za sob¹. Przez chwilê musieli wesprzeæ siê o odrzwia, tak silnie szturmowa³ wicher do bramy. Wreszcie zasunêli rygiel i wiatr pogna³ dalej. Opowiadali bez³adnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasi¹k³e wiatrem, pachnia³y teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œwietle; ich oczy, pe³ne jeszcze nocy, broczy³y ciemnoœci¹ za ka¿dym uderzeniem powiek. Nie mogli dojœæ do sklepu, zgubili drogê i ledwo trafili z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice by³y jak przestawione. Matka podejrzewa³a, ¿e k³amali. W istocie ca³a ta scena sprawia³a wra¿enie, jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoœci pod oknem, nie oddalaj¹c siê wcale. A mo¿e naprawdê nie by³o ju¿ miasta i rynku, a wicher i noc otacza³y nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pe³nymi wycia, œwistu i jêków. Mo¿e nie by³o wcale tych ogromnych i ¿a³osnych przestrzeni, które nam wicher sugerowa³, mo¿e nie by³o wcale tych op³akanych labiryntów, tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których gra³ wicher, jak na d³ugich czarnych fletach. Coraz bardziej umacnia³o siê w nas przekonanie, ¿e ca³a ta burza by³a tylko donkiszoteri¹ nocn¹, imituj¹c¹ na w¹skiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczn¹ bezdomnoœæ i sieroctwo wichury. Coraz czêœciej otwiera³y siê teraz drzwi sieni i wpuszcza³y okutanego w opoñcze i szale goœcia. Zziajany s¹siad lub znajomy wywija³ siê powoli z chustek, p³aszczy i wyrzuca³ z siebie zdyszanym g³osem opowiadania, urywane bez³adne s³owa, które fantastycznie powiêksza³y, k³amliwie przesadza³y bezmiar nocy. Siedzieliœmy wszyscy w jasno oœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym i czarnym, szerokim okapem komina prowadzi³o parê stopni do drzwi strychu. Na tych schodkach siedzia³ starszy subiekt Teodor i nas³uchiwa³, jak strych gra³ od wichru. S³ysza³, jak w pauzach wichury miechy ¿eber strychowych sk³ada³y siê w fa³dy i dach wiotcza³ i zwisa³ jak ogromne p³uca, z których uciek³ oddech, to znowu nabiera³ tchu, nastawia³ siê palisadami krokwi, rós³ jak sklepienia gotyckie, rozprzestrzenia³ siê lasem belek, pe³nym stokrotnego echa, i hucza³ jak pud³o ogromnych basów. Ale potem zapominaliœmy o wichurze, Adela t³uk³a cynamon w dŸwiêcznym moŸdzierzu. Ciotka Perazja przysz³a w odwiedziny. Drobna, ruchliwa i pe³na zabiegliwoœci, z koronk¹ czarnego szala na g³owie, zaczê³a krz¹taæ siê po kuchni, pomagaj¹c Adeli. Adela oskuba³a koguta. Ciotka Perazja zapali³a pod okapem komina garœæ papierów i szerokie p³aty p³omienia wzlatywa³y z nich w czarn¹ czeluœæ. Adela, trzymaj¹c koguta za szyjê, unios³a go nad p³omieñ, a¿eby opaliæ na nim resztê pierza. Kogut zatrzepota³ nagle w ogniu skrzyd³ami, zapia³ i sp³on¹³. Wtedy ciotka Perazja zaczê³a siê k³óciæ, kl¹æ i z³orzeczyæ. Trzês¹c siê ze z³oœci, wygra¿a³a rêkami Adeli i matce. Nie rozumia³em, o co jej chodzi, a ona zacietrzewia³a siê coraz bardziej w gniewie i sta³a siê jednym pêkiem gestykulacji i z³orzeczeñ. Zdawa³o siê, ¿e w paroksyzmie z³oœci rozgestykuluje siê na czêœci, ¿e rozpadnie siê, podzieli, rozbiegnie w sto paj¹ków, rozga³êzi siê po pod³odze czarnym, migotliwym pêkiem oszala³ych karakonach biegów. Zamiast tego zaczê³a raptownie maleæ, kurczyæ siê, wci¹¿ roztrzêsiona i rozsypuj¹ca siê przekleñstwami. Z nag³a podrepta³a, zgarbiona i ma³a, w k¹t kuchni, gdzie le¿a³y drwa na opa³ i, kln¹c i kaszl¹c, zaczê³a gor¹czkowo przebieraæ wœród dŸwiêcznych drewien, a¿ znalaz³a dwie cienkie, ¿ó³te drzazgi. Pochwyci³a je lataj¹cymi ze wzburzenia rêkami, przymierzy³a do nóg, po czym wspiê³a siê na nie, jak na szczud³a, i zaczê³a na tych ¿ó³tych kulach chodziæ, stukoc¹c po deskach, biegaæ tam i z powrotem wzd³u¿ skoœnej linii pod³ogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbieg³a na ³awkê jod³ow¹, kuœtykaj¹c na dudni¹cych deskach, a stamt¹d na pó³kê z talerzami, dŸwiêczn¹, drewnian¹ pó³kê obiegaj¹c¹ œciany kuchni, i bieg³a po niej, kolankuj¹c na szczud³owych kulach, by wreszcie gdzieœ w k¹cie, malej¹c coraz bardziej, sczernieæ, zwin¹æ siê jak zwiêd³y, spalony papier, zetliæ siê w p³atek popio³u, skruszyæ w proch i w nicoœæ. Staliœmy wszyscy bezradni wobec tej szalej¹cej furii z³oœci, która sama siebie trawi³a i po¿era³a. Z ubolewaniem patrzyliœmy na smutny przebieg tego paroksyzmu i z pewn¹ ulg¹ wróciliœmy do naszych zajêæ, gdy ¿a³osny ten proces dobieg³ swego naturalnego koñca. Adela zadzwoni³a znowu moŸdzierzem, t³uk¹c cynamon, matka ci¹gnê³a dalej przerwan¹ rozmowê, a subiekt Teodor, nas³uchuj¹c proroctw strychowych, stroi³ œmieszne grymasy, podnosi³ wysoko brwi i œmia³ siê do siebie. NOC WIELKIEGO SEZONU Ka¿dy wie, ¿e w szeregu zwyk³ych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwacza³y czas ze swego ³ona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym--jak szósty, ma³y palec u rêki--wyrasta kêdyœ trzynasty, fa³szywy miesi¹c. Mówimy fa³szywy, gdy¿ rzadko dochodzi on do pe³nego rozwoju. Jak dzieci póŸno sp³odzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesi¹c garbusek, odroœl w po³owie uwiêd³a i raczej domyœlna ni¿ rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowœci¹gliwoœæ lata, jego rozpustna i póŸna ¿ywotnoœæ. Bywa czasem, ¿e sierpieñ minie, a stary gruby pieñ lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pêdzi ze swego próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, ja³owe i idiotyczne, dorzuca na dok³adkê, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni bia³e, zdziwione i niepotrzebne. Wyrastaj¹ one, nieregularne i nierówne, nie wykszta³cone i zroœniête z sob¹, jak palce potworkowatej rêki, p¹czkuj¹ce i zwiniête w figê. Inni porównywaj¹ te dni do apokryfów, wsuniêtych potajemnie miêdzy rozdzia³y wielkiej ksiêgi roku, do palimpsestów, skrycie w³¹czonych pomiêdzy jej stronice, albo do tych bia³ych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pe³ne treœci, broczyæ mog¹ obrazami i gubiæ kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, a¿eby wypocz¹æ na ich nicoœci, zanim wci¹gniête zostan¹ w labirynty nowych przygód i rozdzia³ów. Ach, ten stary, po¿ó³k³y romans roku, ta wielka, rozpadaj¹ca siê ksiêga kalendarza! Le¿y ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treœæ jej roœnie dalej miêdzy ok³adkami, pêcznieje bez ustanku od gadulstwa miesiêcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeñ, które siê w niej mno¿¹. Ach, i spisuj¹c te nasze opowiadania, szereguj¹c te historie o moim ojcu na zu¿ytym marginesie jej tekstu, czy nie oddajê siê tajnej nadziei, ¿e wrosn¹ one kiedyœ niepostrze¿enie miêdzy z¿ó³k³e kartki tej najwspanialszej, rozsypuj¹cej siê ksiêgi, ¿e wejd¹ w wielki szelest jej stronic, który je poch³onie? To, o czym tu mówiæ bêdziemy, dzia³o siê tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fa³szywym miesi¹cu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza. Ranki by³y podówczas dziwnie cierpkie i orzeŸwiaj¹ce. Po uspokojonym i ch³odniejszym tempie czasu, po nowym ca³kiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji œwiat³a poznaæ by³o, ¿e wesz³o siê w inn¹ seriê dni, w now¹ okolicê Bo¿ego Roku. G³os dr¿a³ pod tymi nowymi niebami dŸwiêcznie i œwie¿o jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pe³nym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczêtych i nie wypróbowanych. Z dziwnym wzruszeniem próbowa³o siê nowego echa, napoczyna³o siê je z ciekawoœci¹, jak w ch³odny i trzeŸwy poranek babkê do kawy w przeddzieñ podró¿y. Ojciec mój siedzia³ znowu w tylnym kontuarze sklepu, w ma³ej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i ³uszcz¹cej siê bez koñca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu arkuszy, z nieskoñczonego kartkowania papierów wyrasta³a kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przek³adania plików odnawia³a siê w powietrzu z niezliczonych nag³ówków firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, naje¿onego dymi¹cymi kominami, otoczonego rzêdami medali i ujêtego w wywijasy i zakrêty pompatycznych et i Comp. Tam siedzia³ ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim sto³ku, a go³êbniki registratur szeleœci³y plikami papierów i wszystkie gniazda i dziuple pe³ne by³y œwiergotu cyfr. G³¹b wielkiego sklepu ciemnia³a i wzbogaca³a siê z dnia na dzieñ zapasami sukna, szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych pó³kach, tych spichrzach i lamusach ch³odnej, pilœniowej barwnoœci, procentowa³a stokrotnie ciemna, odsta³a korowoœæ rzeczy, mno¿y³ siê i syci³ potê¿ny kapita³ jesieni. Tam rós³ i ciemnia³ ten kapita³ i rozsiada³ siê coraz szerzej na pó³kach, jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupe³niaj¹c siê jeszcze i pomna¿aj¹c ka¿dego rana nowymi ³adunkami towaru, który w skrzyniach i pakach wraz z rannym ch³odem wnosili na niedŸwiedzich barach stêkaj¹cy, brodaci tragarze w oparach œwie¿oœci jesiennej i wódki. Subiekci wy³adowywali te nowe zapasy syc¹cych b³awatnych kolorów i wype³niali nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. By³ to rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, u³o¿ony warstwami, usortowany odcieniami, id¹cy w dó³ i w górê, jak po dŸwiêcznych schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczyna³ siê u do³u i próbowa³ jêkliwie i nieœmia³o altowych spe³z³oœci i pó³tonów, przechodzi³ potem do sp³owia³ych popio³ów dali, do gobelinowych b³êkitów i rosn¹c ku górze coraz szerszymi akordami, dochodzi³ do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumi¹cych, a¿eby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoœci i sepie wejœæ w szelestny cieñ wiêdn¹cych ogrodów i dojœæ do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w g³êbiach nocy jesiennej i do g³uchego akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szed³ wzd³u¿ tych arsena³ów sukiennej jesieni i uspokaja³ i ucisza³ te masy, ich wzbieraj¹c¹ moc, spokojn¹ potêgê Pory. Chcia³ jak najd³u¿ej utrzymaæ w ca³oœci te rezerwy zamagazynowanej barwnoœci. Ba³ siê ³amaæ, wymieniaæ na gotówkê ten fundusz ¿elazny jesieni. Ale wiedzia³, czu³, ¿e przyjdzie czas i wicher jesienny, pustosz¹cy i ciep³y wicher, powieje nad tymi szafami i wtedy puszcz¹ one i nic nie zdo³a powstrzymaæ ich wylewu, tych strumieni kolorowoœci, którymi wybuchn¹ na miasto ca³e. Przychodzi³a pora Wielkiego Sezonu. O¿ywia³y siê ulice. O szóstej godzinie po po³udniu miasto zakwita³o gor¹czk¹, domy dostawa³y wypieków, a ludzie wêdrowali o¿ywieni jakimœ wewnêtrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma b³yszcz¹cymi jak¹œ odœwiêtn¹, piêkn¹ i z³¹ febr¹. Na bocznych uliczkach, w cichych zau³kach, uchodz¹cych ju¿ w wieczorn¹ dzielnicê, miasto by³o puste. Tylko dzieci bawi³y siê na placykach pod balkonami, bawi³y siê bez tchu, ha³aœliwie i niedorzecznie. Przyk³ada³y ma³e pêcherzyki do ust, a¿eby wydmuchaæ je i naindyczyæ siê nagle jaskrawo w wielkie, gulgoc¹ce, rozpluskane naroœle albo wykoguciæ siê w g³upi¹ koguci¹ maskê, czerwon¹ i piej¹c¹, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdawa³o siê, ¿e tak nadête i piej¹ce wznios¹ siê w powietrze d³ugimi kolorowymi ³añcuchami i jak jesienne klucze ptaków przeci¹gaæ bêd¹ nad miastem--fantastyczne flotylle z bibu³ki i pogody jesiennej. Albo wozi³y siê wœród krzyków na ma³ych zgie³kliwych wózkach, graj¹cych kolorowym turkotem kó³ek, szprych i dyszli. Wózki zje¿d¿a³y na³adowane ich krzykiem i stacza³y siê w dó³ ulicy a¿ do nisko rozlanej, ¿ó³tej rzeczki wieczornej, gdzie rozpada³y siê na gruz kr¹¿ków, ko³ków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawa³y siê coraz bardziej ha³aœliwe i spl¹tane, wypieki miasta ciemnia³y i zakwita³y purpur¹, nagle œwiat ca³y zaczyna³ wiêdn¹æ i czernieæ i szybko wydziela³ siê zeñ majaczliwy zmierzch, którym zara¿a³y siê wszystkie rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzy³a siê ta zaraza zmierzchu woko³o, sz³a od rzeczy do rzeczy, a czego dotknê³a, to wnet butwia³o, czernia³o, rozpada³o siê w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym pop³ochu i naraz dosiêga³ ich ten tr¹d, i wysypywa³ siê ciemn¹ wysypk¹ na czole, i tracili twarze, które odpada³y wielkimi, bezkszta³tnymi plamami, i szli dalej, ju¿ bez rysów, bez oczu, gubi¹c po drodze maskê po masce, tak ¿e zmierzch roi³ siê od tych larw porzuconych, sypi¹cych siê za ich ucieczk¹. Potem zaczyna³o wszystko zarastaæ czarn¹, próchniej¹c¹ kor¹, ³uszcz¹c¹ siê wielkimi p³atami, chorymi strupami ciemnoœci. A gdy w dole wszystko rozprzêg³o siê i sz³o wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice prêdkiego rozk³adu, w górze utrzymywa³ siê i rós³ coraz wy¿ej milcz¹cy alarm zorzy, drgaj¹cy œwiergotem miliona cichych dzwonków, wzbieraj¹cych wzlotem miliona cichych skowronków lec¹cych razem w jedn¹ wielk¹, srebrn¹ nieskoñczonoœæ. Potem by³a ju¿ nagle noc--wielka noc, rosn¹ca jeszcze podmuchami wiatru, które j¹ rozszerza³y. W jej wielokrotnym labiryncie wy³upane by³y gniazda jasne: sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pe³ne spiêtrzonego towaru i zgie³ku kupuj¹cych. Przez jasne szyby tych latani mo¿na by³o œledziæ zgie³kliwy i pe³en dziwacznego ceremonia³u obrzêd zakupów jesiennych. Ta wielka, fa³dzista noc jesienna, rosn¹ca cieniami, roszerzona wiatrami, kry³a w swych ciemnych fa³dach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pude³ek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pe³ne myde³ek, weso³ej tandety, z³oconych b³ahostek, cynfolii, tr¹bek, andrutów i kolorowych miêtówek, by³y stacjami lekkomyœlnoœci, grzechotkami beztroski, rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, roz³opotanej wiatrami nocy. Wielkie i ciemne t³umy p³ynê³y w ciemnoœci, w ha³aœliwym zmieszaniu, w szurgocie tysiêcy nóg, w gwarze tysiêcy ust--rojna, spl¹tana wêdrówka, ci¹gn¹ca arteriami jesiennego miasta. Tak p³ynê³a ta rzeka, pe³na gwaru, ciemnych spojrzeñ, chytrych ³ypniêæ, pokawa³kowana rozmow¹, posiekana gawêd¹, wielka miazga plotek, œmiechów i zgie³ku. Zdawa³o siê, ¿e to ruszy³y t³umami jesienne, suche makówki sypi¹ce makiem--g³owygrzechotki, ludzie-ko³atki. Mój ojciec chodzi³ zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z b³yszcz¹cymi oczyma, w jasno oœwietlonym sklepie, i nas³uchiwa³. Przez szyby wystawy i portalu dochodzi³ tu z daleka szum miasta, st³umiony gwar p³yn¹cej ci¿by. Nad cisz¹ sklepu p³onê³a jasno lampa naftowa, zwisaj¹ca z wielkiego sklepienia, i wypiera³a najmniejszy œlad cienia z wszystkich szpar i zakamarków. Pusta, wielka pod³oga trzaska³a w ciszy i liczy³a w tym œwietle wzd³u¿ i wszerz swe b³yszcz¹ce kwadraty, szachownicê wielkich tafli, które rozmawia³y ze sob¹ w ciszy trzaskami, odpowiada³y sobie to tu, to tam g³oœnym pêkniêciem. Za to sukna le¿a³y ciche, bez g³osu, w swej pilœniowej puszystoœci i podawa³y sobie wzd³u¿ œcian spojrzenia za plecami ojca, wymienia³y od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze. Ojciec nas³uchiwa³. Jego ucho zdawa³o siê w tej ciszy nocnej wyd³u¿aæ i rozga³êziaæ poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip faluj¹cy w mêtach nocy. Nas³uchiwa³ i s³ysza³. S³ysza³ z rosn¹cym niepokojem daleki przyp³yw t³umów, które nadci¹ga³y. Rozgl¹da³ siê z przera¿eniem po pustym sklepie. Szuka³ subiektów. Ale ci ciemni i rudzi anio³owie dok¹dœ odlecieli. Pozosta³ on sam tylko, w trwodze przed t³uma-mi, które wnet mia³y zalaæ ciszê sklepu pl¹druj¹c¹ ha³aœliw¹ rzesz¹ i rozebraæ miêdzy siebie, rozlicytowaæ ca³¹ tê bogat¹ jesieñ, od lat zbieran¹ w wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie by³y te urodziwe cheruby, maj¹ce broniæ ciemnych, sukiennych szañców? Ojciec podejrzewa³ bolesn¹ myœl¹, ¿e oto grzesz¹ gdzieœ w g³êbi domu z córami ludzi. Stoj¹c nieruchomy i pe³en troski, z b³yszcz¹cymi oczyma w jasnej ciszy sklepu, czu³ wewnêtrznym s³uchem, co dzia³o siê w g³êbi domu, w tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwiera³ siê przed nim, izba za izb¹, komora za komor¹, jak dom z kart, i widzia³ gonitwê subiektów za Adel¹ przez wszystkie puste i jasno oœwietlone pokoje, schodami na dó³, schodami do góry, a¿ wymknê³a siê im i wpad³a do jasnej kuchni, gdzie zabarykadowa³a siê kuchennym kredensem. Tam sta³a zdyszana, b³yszcz¹ca i rozbawiona, trzepoc¹ca z uœmiechem wielkimi rzêsami. Subiekci chichotali, przykucniêci pode drzwiami. Okno kuchni otwarte by³o na wielk¹, czarn¹ noc, pe³n¹ rojeñ i spl¹tania. Czarne, uchylone szyby p³onê³y refleksem dalekiej iluminacji. B³yszcz¹ce garnki i butle sta³y nieruchomo doko³a i lœni³y w ciszy t³ust¹ polew¹. Adela wychyla³a ostro¿nie przez okno sw¹ kolorow¹, uszminkowan¹ twarz z trzepocz¹cymi oczyma. Szuka³a subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich zasadzki. I oto ujrza³a ich, jak wêdrowali ostro¿nie, gêsiego, po w¹skim gzymsie podokiennym wzd³u¿ œciany piêtra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali siê do okna. Ojciec krzykn¹³ z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar g³osów sta³ siê ca³kiem bliski i nagle jasne okna sklepu zaludni³y siê bliskimi twarzami, wykrzywionymi œmiechem, rozgadanymi twarzami, które p³aszczy³y nosy na lœni¹cych szybach. Ojciec sta³ siê purpurowy ze wzburzenia i wskoczy³ na ladê. I kiedy t³um szturmem zdobywa³ tê twierdzê i wkracza³ ha³aœliw¹ ci¿b¹ do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspi¹³ siê na pó³ki z suknem i, uwis³y wysoko nad t³umem, d¹³ z ca³ej si³y w wielki puzon z rogu i tr¹bi³ na alarm. Ale sklepienie nie nape³ni³o siê szumem anio³ów, œpiesz¹cych na pomoc, a zamiast tego ka¿demu jêkowi tr¹by odpowiada³ wielki, rozeœmiany chór t³umu.--Jakubie, handlowaæ! Jakubie, sprzedawaæ!--wo³ali wszyscy, a wo³anie to, wci¹¿ powtarzane, rytmizowa³o siê w chórze i przechodzi³o powoli w melodiê refrenu, œpiewan¹ przez wszystkie gard³a. Wtedy mój ojciec da³ za wygran¹, zeskoczy³ z wysokiego gzymsu i ruszy³ z krzykiem ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z g³ow¹ spêcznia³¹ w piêœæ purpurow¹, wbieg³, jak walcz¹cy prorok, na szañce sukienne i j¹³ przeciwko nim szaleæ. Wpiera³ siê ca³ym cia³em w potê¿ne bale we³ny i wywa¿a³ je z osady, podsuwa³ siê pod ogromne postawy sukna i unosi³ je na ladê z g³uchym ³omotem. Bale lecia³y rozwijaj¹c siê z ³opotem w powietrzu w ogromne chor¹gwie, pó³ki wybucha³y zewsz¹d wybuchami draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Moj¿eszowej laski. Tak wylewa³y siê zapasy szaf, wymiotowa³y gwa³townie, p³ynê³y szerokimi rzekami. Wyp³ywa³a barwna treœæ pó³ek, ros³a, mno¿y³a siê i zalewa³a wszystkie lady i sto³y. Œciany sklepu znik³y pod potê¿nymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piêtrz¹cymi siê w potê¿nych masywach. Otwiera³y siê szerokie doliny wœród zboczy górskich i wœród szerokiego patosu wy¿yn grzmia³y linie kontynentów. Przestrzeñ sklepu rozszerzy³a siê w panoramê jesiennego krajobrazu, pe³n¹ jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec wêdrowa³ wœród fa³d i dolin fantastycznego Kanaanu, wêdrowa³ wielkimi krokami, z rêkoma rozkrzy¿owanymi proroczo w chmurach, i kszta³towa³ kraj uderzeniami natchnienia. A u do³u, u stóp tego Synaju, wyros³ego z gniewu ojca, gestykulowa³ lud, z³orzeczy³ i czci³ Baala, i handlowa³. Nabierali pe³ne rêce miêkkich fa³d, drapowali siê w kolorowe sukna, owijali siê w zaimprowizowane domina i p³aszcze i gadali bez³adnie a obficie. Mój ojciec wyrasta³ nagle nad tymi grupami kupcz¹cych wyd³u¿onych gniewem, i gromi³ z wysoka ba³wochwalców potê¿nym s³owem. Potem, ponoszony rozpacz¹, wspina³ siê na wysokie galerie szaf, bieg³ ob³êdnie po bantach pó³ek, po dudni¹cych deskach ogo³oconych rusztowañ, œcigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty, któr¹ przeczuwa³ za plecami w g³êbi domu. Subiekci dosiêgli w³aœnie ¿elaznego balkonu na wysokoœci okna i wczepieni w balustradê, pochwycili wpó³ Adelê i wyci¹gnêli j¹ przez okno, trzepoc¹c¹. oczyma i wlok¹c¹ za sob¹ smuk³e nogi w jedwabnych poñczochach. Gdy ojciec mój, przera¿ony ohyd¹ grzechu, wrasta³ gniewem swych gestów w grozê krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawa³ siê wyuzdanej weso³oœci. Jakaœ parodystyczna pasja, jakaœ zaraza œmiechu opanowa³a tê gawiedŸ. Jak¿e mo¿na by³o ¿¹daæ powagi od nich, od tego ludu ko³atek i dziadków do orzechów! Jak mo¿na by³o ¿¹daæ zrozumienia dla wielkich trosk ojca od tych m³ynków, miel¹cych bezustannie kolorow¹ miazgê s³ów! G³usi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych bekieszach ma³ymi kupkami dooko³a sfa³dowanych gór materii, rozstrz¹saj¹c gadatliwie wœród œmiechu zalety towaru. Ta czarna gie³da roznosi³a na swych prêdkich jêzykach szlachetn¹ substancjê krajobrazu, rozdrabnia³a j¹ siekanin¹ gadania i po³yka³a niemal. Gdzie indziej sta³y grupy ¯ydów w kolorowych cha³atach, w wielkich futrzanych ko³pakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mê¿owie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pe³ni namaszczenia panowie, g³adz¹cy d³ugie, pielêgnowane brody i prowadz¹cy wstrzemiêŸliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali by³ b³ysk uœmiechniêtej ironii. Wœród tych grup przewija³ siê pospolity lud, bezpostaciowy t³um, gawiedŸ bez twarzy i indywidualnoœci. Wype³nia³ on niejako luki w krajobrazie, wyœciela³ t³o dzwonkami i grzechotkami bezmyœlnego gadania. By³ to element b³azeñski, roztañczony t³um poliszynelów i arlekinów, który--sam bez powa¿nych intencyj handlowych - doprowadza³ do absurdu gdzieniegdzie nawi¹zuj¹ce siê tansakcje swymi b³azeñskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony b³aznowaniem, weso³y ten ludek rozprasza³ siê w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubi³ siê wœród skalnych za³omów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapada³y siê te weso³ki gdzieœ w szczeliny i fa³dy terenu, jak dzieci zmêczone zabaw¹ po k¹tach i zakamarkach mieszkania w noc balow¹. Tymczasem ojcowie miasta, mê¿owie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali siê w grupach pe³nych powagi i godnoœci i prowadzili ciche, g³êbokie dysputy. Rozszed³szy siê po ca³ym, owym wielkim górzystym kraju, wêdrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krêtych drogach. Ma³e i ciemne ich sylwety zaludnia³y ca³¹ tê pustynn¹ wy¿ynê, nad któr¹ zwis³o ciê¿kie i ciemne niebo, sfa³dowane i chmurne, poorane w d³ugie równoleg³e bruzdy, w srebrne i bia³e skiby, ukazuj¹ce w g³êbi coraz dalsze pok³ady swego uwarstwienia. Œwiat³o lampy stwarza³o sztuczny dzieñ w owej krainie--dzieñ dziwny, dzieñ bez œwitu i wieczoru. Ojciec mój uspokaja³ siê powoli. Gniew jego uk³ada³ siê i zastyga³ w pok³adach i warstwach krajobrazu. Siedzia³ teraz na galeriach wysokich pó³ek i patrzy³ w jesienniej¹cy, rozleg³y kraj. Widzia³, jak na dalekich jeziorach odbywa³ siê po³ów ryb. W maleñkich ³upinkach ³ódek siedzia³o po dwóch rybaków, zapuszczaj¹c sieci w wodê. Na brzegach ch³opcy dŸwigali na g³owach kosze, pe³ne trzepoc¹cego siê, srebrnego po³owu. Wówczas to dostrzeg³, jak grupy wêdrowców w oddali zadziera³y g³owy ku niebu, wskazuj¹c coœ wzniesionymi rêkami. I wnet zaroi³o siê niebo jak¹œ kolorow¹ wysypk¹, osypa³o siê faluj¹cymi plamami, które ros³y, dojrzewa³y i wnet nape³ni³y przestworze dziwnym ludem ptaków, kr¹¿¹cych i ko³uj¹cych w wielkich, krzy¿uj¹cych siê spiralach. Ca³e niebo wype³ni³o siê ich wznios³ym lotem, ³opotem skrzyde³, majestatycznymi liniami cichych bujañ. Niektóre z nich jak ogromne bociany p³ynê³y nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzyd³ach, inne, podobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyñskich trofeów, trzepota³y ciê¿ko i niezgrabnie, a¿eby utrzymaæ siê na falach ciep³ej aury; inne wreszcie, nieudolne konglomeraty skrzyde³, potê¿nych nóg i oskubanych szyj, przypomina³y Ÿle wypchane sêpy i kondory, z których wysypuj¹ siê trociny. By³y miêdzy nimi ptaki dwug³owe, ptaki wieloskrzyd³e, by³y te¿ i kaleki, kulej¹ce w powietrzu jednoskrzyd³ym, niedo³ê¿nym lotem. Niebo sta³o siê podobne do starego fresku, pe³nego dziwol¹gów i fantastycznych zwierz¹t, które kr¹¿y³y, wymija³y siê i znów wraca³y w kolorowych elipsach. Mój ojciec podniós³ siê na bantach, oblany nag³ym blaskiem, wyci¹gn¹³ rêce, przyzywaj¹c ptaki starym zaklêciem. Pozna³ je, pe³en wzruszenia. By³o to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji, któr¹ ongi Adela rozpêdzi³a na wszystkie strony nieba. Wraca³o teraz, zwyrodnia³e i wybuja³e, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemiê ptasie, zmarnia³e wewnêtrznie. Wystrzelone g³upio wzrostem, wyogromnione niedorzecznie, by³o wewn¹trz puste i bez ¿ycia. Ca³a ¿ywotnoœæ tych ptaków przesz³a w upierzenie, wybuja³a w fantastycznoœæ. By³o to jakby muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre lata³y na wznak, mia³y ciê¿kie, niezgrabne dzioby, podobne do k³ódek i zamków, obci¹¿one kolorowymi naroœlami, i by³y œlepe. Jak¿e wzruszy³ ojca ten powrót niespodziany, jak¿e zdumiewa³ siê nad instynktem ptasim, nad tym przywi¹zaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastowa³ jak legendê w duszy, a¿eby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wygaœniêciem plemienia poci¹gn¹æ z powrotem w pradawn¹ ojczyznê. Ale te papierowe, œlepe ptaki nie mog³y ju¿ poznaæ ojca. Na darmo wo³a³ na nie dawnym zaklêciem, zapomnian¹ mow¹ ptasi¹, nie s³ysza³y go i nie widzia³y. Nagle zagwizda³y kamienie w powietrzu. To weso³ki, g³upie i bezmyœlne plemiê, jê³y celowaæ pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na darmo ojciec ostrzega³, na darmo grozi³ zaklinaj¹cymi gestami, nie dos³yszano go, nie dostrze¿ono. I ptaki spada³y. Ugodzone pociskiem, obwisa³y ciê¿ko i wiêd³y ju¿ w powietrzu. Nim dolecia³y do ziemi, by³y ju¿ bezforemn¹ kup¹ pierza. W mgnieniu oka pokry³a siê wy¿yna t¹ dziwn¹, fantastyczn¹ padlin¹. Zanim ojciec dobieg³ do miejsca rzezi, ca³y ten œwietny ród ptasi ju¿ le¿a³ martwy, rozci¹gniêty na ska³ach. Teraz dopiero, z bliska, móg³ ojciec obserwowaæ ca³¹ lichotê tej zubo¿a³ej generacji, ca³¹ œmiesznoœæ jej tandetnej anatomii. By³y to ogromne wiechcie piór, wypchane byle jak starym œcierwem. U wielu nie mo¿na by³o wyró¿niæ g³owy, gdy¿ pa³kowata ta czêœæ cia³a nie nosi³a ¿adnych znamion duszy. Niektóre pokryte by³y kud³at¹, zlepion¹ sierœci¹, jak ¿ubry, i œmierdzia³y wstrêtnie. Inne przypomina³y garbate, ³yse, zdech³e wielb³¹dy. Inne wreszcie by³y najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru, puste w œrodku, a œwietnie kolorowe na zewn¹trz. Niektóre okazywa³y siê z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi wachlarzami, w które niepojêtym sposobem tchniêto jakiœ pozór ¿ycia. Widzia³em smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzieñ zabarwia³ siê ju¿ powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustosza³ym sklepie najwy¿sze pó³ki syci³y siê barwami rannego nieba. Wœród fragmentów zgas³ego pejza¿u, wœród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widzia³ wstaj¹cych ze snu subiektów. Podnosili siê spomiêdzy bali sukna i ziewali do s³oñca. W kuchni, na piêtrze, Adela, ciep³a od snu i ze zmierzwionymi w³osami, me³³a kawê na m³ynku, przyciskaj¹c go do bia³ej piersi, od której ziarna nabiera³y blasku i gor¹ca. Kot my³ siê w --- Provided by LoyalBooks.com ---